Madame la Directrice („Madame” – Jakub Krofta

by_kasia_chmura_print-9443

Chyba trudno mi się samodzielnie zebrać do pisania, bo dzisiejszy tekst to również duet z Pauliną, tym razem nasze zachwyty nad „Madame” w Teatrze Dramatycznym. Pewnie wszyscy i tak to wiedzą, ale dla przypomnienia…

„Madame” to historia ucznia liceum, który zakochuje się w swojej nauczycielce francuskiego i robi wszystko, żeby się do niej zbliżyć (dowiaduje się gdzie mieszka, z kim studiowała, co robiła po studiach, gdzie bywa) oraz zwrócić na siebie jej uwagę – m.in. pisząc dwudziestostronicowe opowiadanie.

Rzecz dzieje się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Dzisiaj, w dobie internetu i mediów społecznościowych, pewne rzeczy wydają się abstrakcyjne – przecież wystarczy wpisać nazwisko do wyszukiwarki i w ciągu kilku sekund mamy różne informacje o każdej osobie. Dawniej trzeba było uciekać się do wyszukanych podstępów…

Bardzo mocno w powieści zarysowane jest tło historyczne i pokazane, jak ówczesna sytuacja polityczna wpływała na losy ludzi.

Ja na tym spektaklu byłam już kilka razy, dla Pauliny był to pierwszy raz. Ja książkę czytałam wieki temu i pamiętam już średnio (ale mam pożyczoną i planuję powtórkę), a Paulina była na świeżo po lekturze.

Kiedy miałam już rezerwację na „Madame” stwierdziłam, że najpierw przeczytam powieść Antoniego Libery, na podstawie której powstał spektakl w Teatrze Dramatycznym. Z perspektywy czasu myślę, że to była dobra decyzja, aczkolwiek nie ma co się bać, że bez znajomości książki spektakl będzie niezrozumiały.

Kilkusetstronicowa powieść Antoniego Libery została zamknięta przez Marię Wojtyszko – autorkę adaptacji – w zaledwie 1,5godzinnym spektaklu. Zastanawiałam się, jak to możliwe żeby upchnąć tyle wydarzeń w tak krótkim czasie i jak przedstawić tę opowieść, która w książce jest jedną wielką historią opowiadaną z perspektywy głównego bohatera, jego myślami, wyobrażeniami i snami.

To co otrzymałam, spełniło moje wygórowane oczekiwania. Sposób prowadzenia historii, dość nieoczywisty punkt wyjściowy, retrospekcje, pokazanie snów czy wyobrażeń Bohatera, oraz fakt, że Bohater uczestniczy we wszystkich scenach a jednocześnie jest komentatorem tego co się dzieje zwracając się do publiczności sprawiło, że spektakl oglądałam z taką samą przyjemnością, jak czytałam książkę.

Pamiętam, że ja za pierwszym razem obserwowałam to, co się dzieje z uśmiechem nie schodzącym z twarzy! To wszystko, o czym pisze Paulina spowodowało, że weszłam w tę historię natychmiast i nie mogłam oczu oderwać od sceny! Mój zachwyt rósł z czasem, podziwiałam, jak przekuto tę książkę na spektakl, jak gruntownie przemyślano całość, widać, że konsultowano się z autorem. A na dodatek…

Reżyser Jakub Krofta wyciągnął (wraz z Marią Wojtyszko) z tekstu wszystkie niuanse, wszystkie „smaczki”, zdecydował się na ubogą scenografię, zaledwie kilka rekwizytów, bazując na aktorach i ich umiejętnościach. Na scenie oglądamy dziewięcioro aktorów, którzy łącznie wcielają się w kilkadziesiąt postaci. Przy takim poziomie aktorstwa nie potrzeba wielkich sztuczek, żeby zainteresować widza. Nie potrzeba robić ogromnych dekoracji, żebyśmy wiedzieli, że akcja toczy się w dziekanacie, na osiedlu, w klasie szkolnej, czy w autobusie. Dodatkowo nie można nie wspomnieć o ruchu scenicznym. Choreografie poszczególnych scen są dopracowane w najmniejszym szczególe i nadają odpowiednią dynamikę spektaklowi.

Właśnie te rozwiązania wielce mnie zachwycają. To, że przy odpowiednim poziomie aktorstwa, wystarczy krzesło, czapka, telefon i już jesteśmy w stanie sobie wyobrazić wszystko, co powinniśmy. A te sceny są na dodatek tak smakowicie zagrane, z taką lekkością i wdziękiem, uwielbiam np. scenę w dziekanacie, na poczcie czy w autobusie. Cudeńka!

To co mnie całkowicie urzekło, to muzyka francuska grana na żywo przez muzyków na scenie (być może to przypadek, ale w „Dziwnym przypadku psa nocną porą” i „Pociągach pod specjalnym nadzorem” tego samego reżysera również jest muzyka na żywo i różne dźwiękowe efekty). Z piosenką francuską mam tak, że nic nie rozumiem, ale uwielbiam słuchać. A czy jest lepszy motyw muzyczny obrazujący zauroczenie nauczycielką francuskiego niż Je T’aime,…Moi Non Plus? Nie sądzę.

To fakt, muzyka jest silną stroną tego spektaklu, a na dodatek muzycy są bardzo fajnie wkomponowani w niektórych scenach. A i ja również mam słabość do francuskiej muzyki, więc tym większą sprawiała mi przyjemność w tymże spektaklu.

Spektakl jest świetnie zagrany, podkręcono w nim wszystkie komiczne detale, niektóre postaci zostały przerysowane dla wzmocnienia komediowego efektu. W tym wszystkim gubi mi się delikatnie fascynacja Bohatera nauczycielką, nie ma czasu na pokazanie wszystkich jego starań, przemyśleń i dedukcji. Ale nie uważam, że to minus spektaklu. To tylko zachęta, żeby oprócz zobaczenia spektaklu przeczytać książkę 😉

I tutaj nie wiem, czy się zgodzić z Pauliną, bo nie mam tak na świeżo w pamięci książki, więc nie mam poczucia, że coś się zgubiło. Dla mnie wszystkiego jego działania są skoncentrowane na niej i na tym, by się do niej zbliżyć, ale nie pamiętam już detali, może czułabym niedosyt, zobaczymy po wakacjach, bo wtedy pewnie zobaczę raz jeszcze, a w międzyczasie przeczytam książkę. Chociaż pewnie będę miała takie poczucie, jak Paulina: wiedziałam kto gra główną rolę w spektaklu, więc kiedy czytałam książkę, w głowie cały czas miałam głos Waldemara Barwińskiego, jakby to on mi czytał. A ja będę miała w głowie nie tylko grę i głos głównego bohatera, ale i pozostałe postacie. Zobaczymy! W każdym razie faktycznie, spektakl jest zadziwiająco lekko zaserwowany, jak na czasy, w których dzieje się akcja oraz na wręcz obsesyjne zainteresowanie Madame. Ale to też jego siła, dzięki temu łatwiej przyciągnie uwagę widzów, niezależnie od wieku, doświadczeń i znajomości historii.

To co jest ogromną zaletą tego spektaklu, to wyrównane aktorstwo. Wszyscy, którzy grają po kilka postaci, robią to wyśmienicie, z łatwością przechodząc z jednej sceny w drugą. Jeśli miałabym kogoś wyróżnić, to na pewno Olgę Sarzyńską – do tej pory oglądałam ją tylko w poważnym „Merylin Mongoł” w Teatrze Ateneum, tutaj dwoi się i troi, by rozbawić widownię, jest wszystkowiedzącą uczennicą, wspaniałą panią z dziekanatu, czy poważną panią z biura. Wszystkie postaci w jej wykonaniu są wyraźnie zarysowane, niektóre grubą kreską, ale tutaj sprawdza się to doskonale. Wśród panów jeden z moich ulubieńców warszawskiego Dramatycznego – Mateusz Weber. Nawet jeśli miał do zagrania epizodzik milicjanta, to rozśmieszał widownię, nie wypowiadając ani jednego słowa. Ujął mnie również Zdzisław Wardejn postacią Picassa.

Mogę się znowu tylko zgodzić – poziom aktorski jest bardzo wyrównany, ekipa robi naprawdę znakomitą robotę, niezależnie od wcielenia. Ja do powyższego spisu dorzucę jeszcze Roberta T. Majewskiego, który niezmiennie mnie zachwyca swym talentem, czy to grając epizody dramatyczne, czy komediowe. W każdym razie wszyscy grają zachwycająco, to właśnie ich umiejętnościom widz zostaje momentalnie oczarowany i pochłonięty przez tę historię. Wielkie brawa dla całej obsady!

A na koniec one and only Waldemar Barwiński. W „Madame” to on niejako prowadzi cały spektakl, jest nie tylko uczestnikiem wydarzeń, ale również narratorem, który kolejno je przedstawia. Jest fantastycznym aktorem, a oglądanie go na scenie to zawsze prawdziwa przyjemność. Dla mnie reprezentuje najwyższy poziom aktorstwa teatralnego i sprawdza się w każdej roli.

Zgadzam się z każdym powyższym słowem. Waldemara Barwińskiego cenię już od lat, uważam, że jest to naprawdę świetny aktor, a przez swą skromność i pozostawanie w cieniu niestety zbyt mało znany szerokiej publiczności. Do tego regularnie spotykam go na spektaklach w różnych teatrach, a taką chęć bycia na bieżąco, konfrontowania się z innymi, ciągłego rozwoju bardzo cenię. Ale wracając do meritum… Najczystszy talent, do tego masa charyzmy scenicznej i uroku. Niezależnie, czy gra rolę drugoplanową (jak w musicalu „Cabaret”), czy pierwszoplanową, zawsze robi to doskonale, z pełnym zaangażowaniem, na 100%. I świetnie gra z publicznością. Jestem oczarowana jego Bohaterem, ale to już raczej jest jasne, więc kończymy!

„Madame” w tej wersji to czysta rozkosz dla widza, mnóstwo śmiechu, garść refleksji, świetne aktorstwo, ciekawa oprawa, piękna muzyka, nic tylko chodzić i oglądać. I oglądać, i oglądać…

Fot. Katarzyna Chmura.

The boys are back and they’re looking for trouble („Król” – Monika Strzępka, Paweł Demirski)

W Dzień Kobiet poszłyśmy we trzy na spektakl, który okazał się być najlepszym prezentem, jaki mogłam sobie wymarzyć! Na adaptację „Króla” Szczepana Twardocha szłam właściwie z zerowymi oczekiwaniami, wiedziałam tylko, że książka zrobiła na mnie wrażenie i że grający tam drugoplanowe role Paweł Tomaszewski to zdolny aktor. Nic poza tym, recenzji nie czytałam, pozostałej obsady nie znałam. Liczyłam się z tym, że może być kiszka, może być fajnie. A było… Fantastycznie!

Po spektaklu zaprosiłam do wspólnego opisania wrażeń jedną z towarzyszek – Paulinę, a oto nasza przeplatanka wrażeń!

The boys are back and they’re looking for trouble

Krol20401

Kiedy zapytałaś, czy nie chciałabym opisać swoich wrażeń po spektaklu na Twojego bloga, zgodziłam się od razu (chociaż potem żałowałam). Oczywiście chciałam, żeby powstał wybitny tekst, więc pisałam, i pisałam, i pisałam… aż stwierdziłam, że nie chodzi o to, żeby napisać jak najwięcej i o wszystkim. Dlatego zaczynam od nowa.

Dawno temu jedna aktorka powiedziała, że sztuka musi wzbudzać emocje, a ja do tego dodam, że spektakl musi zaskakiwać. Jest cała masa dobrych, zwyczajnych spektakli, ale jeśli brakuje im tego jednego elementu, okazuje się, że po wyjściu z teatru niewiele pamiętamy, a po kilku tygodniach zapominamy, że w ogóle byliśmy w teatrze. Gwarantuję, o „Królu” nie da się zapomnieć.

Ja mogę się z tym tylko zgodzić (generalnie będę bardzo zgodliwa w tej naszej współpracy!), jest to adaptacja wyjątkowa. Wiadomo, nie da się przełożyć powieści na scenę 1:1, jednak tym twórcom udało się mnie zaskoczyć dobrych kilka razy, chyba najbardziej koncepcją, jaką przyjęli dla całości adaptacji. Czułam się, jakbym oglądała rasowy film gangsterski, tylko z silnymi powiązaniami politycznymi. Kilka wątków jest bardziej podkreślonych, niektóre są zarysowane, jednak całość jest przekonująca, ja to kupiłam od ręki! Nawet wątki z teraźniejszości udało się bardzo zgrabnie spleść z wydarzeniami z przeszłości. Przemyślane i spójne.

Krol20414

To jak ten spektakl został zrealizowany, zachwyciło mnie najbardziej. Oglądając, ma się wrażenie, że wszystkie elementy tej układanki zostały precyzyjnie przemyślane przez Monikę Strzępkę i naprawdę nie ma tu żadnego przypadku, poczynając od aktorów, przez scenografię, światła, muzykę, na efektach specjalnych kończąc. Paweł Demirski przygotował bardzo dobrą adaptację powieści – aż nieprawdopodobne wydaje się, że zmieścił tyle wątków w zaledwie 3,5-godzinnym spektaklu.

Kto czytał „Króla” ten wie, że akcja powieści dzieje się w wielu lokalizacjach, a dodatkowo mamy do czynienia z przenikaniem się teraźniejszości z przeszłością. Anna Maria Karczmarska, która odpowiada za scenografię, wybrnęła z tego zadania po mistrzowsku. Na obrotowej scenie zbudowano makietę ściany kamienicy, przed nią ustawiono samochody, a z drugiej strony ring bokserski. Do tego krzesło, stół i maszyna do pisania po jednej oraz kanapa i pianino po drugiej stronie proscenium. O miejscu akcji informują nas wyłącznie napisy wyświetlane na ścianie i w jednej chwili ustawiony przed kamienicą luksusowy samochód zamienia się w burdel, a ring bokserski jest zakładem krawieckim czy więzieniem. Genialny w swojej prostocie zabieg.

Scenografia wydaje się na początku prosta, jednak dopiero z czasem widzimy, jak bardzo dopracowany został każdy pomysł. Jest dynamicznie, przechodzenie między scenami jest gładkie, często wręcz efektowne. Cudowna jest np. scena, gdy banda Kuma idzie na manifestację, grupa mężczyzn, podświetlona reflektorami aut, we mgle, powoli jak lamparty, nadchodzi, by rozprawić się z wrogami… Albo te wszystkie świetnie skomponowane sceny, w których używane są samochody, np. przejścia między rolami Pawła Tomaszewskiego. Interesująco przeplatają się także sceny z przeszłości z teraźniejszością, to wszystko bardzo dobrze prowadzi akcję. Nie wiem, jak całość odbierają osoby, które książki nie czytały, ale dla mnie użyte pomysły pomagają wyciągnąć maksimum z fabuły i pokazać to w ciekawy sposób.

Nie sposób nie wspomnieć o muzyce. Nadawała tempo poszczególnym scenom i świetnie komponowała się z tym, co się działo. Dodatkowo Tomasz Sierajewski wplótł piosenki z repertuaru Nicka Cave’a i Dropkick Murphys, a każde ich odsłuchanie powoduje, że przed oczami mam poszczególne sceny spektaklu.

Reżyseria świateł jest moim zdaniem wciąż niedoceniana w teatralnym świecie. O ile przeciętny widz oprócz aktorów jest w stanie zauważyć i docenić scenografię i kostiumy, o tyle o światłach raczej się nie wypowiada. A wbrew pozorom to nie jest takie proste dobrze oświetlić scenę i aktorów. Robert Mleczko (odpowiedzialny również za projekcje wideo) zrobił w „Królu” kapitalną robotę. Są sceny, które wyglądają jak kadry filmowe – dlatego pod względem wizualnym jest to wyjątkowy spektakl.

Znowu muszę się zgodzić z Pauliną, i to w obu kwestiach. Muzyka jest fantastycznie dobrana, chociaż gdyby ktoś mi to powiedział przed spektaklem, to bym nie uwierzyła. No bo, jakże to tak? Ostre współczesne brzmienia i przedwojenna warszawska historia? To się nie może udać! A jednak, nie tylko się udaje, ale wręcz muzyka ta świetnie podkreśla wydarzenia na scenie (co zresztą pokazuje dobitnie uniwersalizm i fabuły, i oprawy muzycznej!). Zarówno zresztą muzyka, jak i światła świetnie współgrają z całością, dzięki nim niektóre sceny są wręcz niezapomniane! To jeden z nielicznych przypadków, gdy obserwowałam grę świateł zerkając (ok, na sekundy, bo za dużo działo się na scenie!) na zestawy reflektorów i obserwując, co się dzieje.

Chciałabym też dodać do powyższych pochwał ruch sceniczny, który również robi wrażenie. Zaskoczyło mnie regularne używanie slow motion, rzadko widuję je fajnie użyte w teatrze, a tutaj zostało bardzo dobrze dobrane na potrzeby danych scen i jeszcze do tego porządnie przećwiczone, wszystko do siebie pasuje. I to zarówno widać w ruchu pojedynczych osób, jak i w scenach grupowych. Mam zresztą nieodparte wrażenie, że cała ekipa tutaj naprawdę pracuje w ścisłym porozumieniu, wszystko mają przemyślane, przepracowane, nie ma nic zbędnego. Wszystko mogę tylko pochwalić, brawa!

Największe zaskoczenie tego spektaklu? Kiedy w głównej roli oglądasz aktora, którego nazwiska nawet nie znasz a twarz kojarzysz wyłącznie z telewizji i nagle okazuje się, że to jest najlepszy Jakub Szapiro, jakiego mogłeś sobie wymarzyć. Nie byłoby „Króla”, gdyby nie Adam Cywka.

W punkt! Dawno nie trafiło mi się takie zaskoczenie, jak przy tej ekipie! Aktorzy, których do tej pory kojarzyłam tylko jako twarze seriali czy ogólnie „telewizyjne” tutaj pokazali duży talent i „diabła za skórą”. Adam Cywka zrobił na mnie wielkie wrażenie, od piątku wracają w mej pamięci przeróżne sceny, zachwyt trwa. On nie grał Jakuba Szapiry, on nim był! Fantastyczne, kompletne wcielenie, przekonał mnie w zupełności! To bardzo dopracowana kreacja, mimicznie, ruchowo, głosowo, generalnie całokształt wymiata. Według mnie to idealne dopasowanie aktora do roli i roli do aktora, naprawdę warto zobaczyć Adama Cywkę w roli Jakuba. Charyzma, pewność siebie, wdzięk groźnego drapieżnika, oczu nie idzie oderwać! A jednocześnie przebija momentami ta niepewność, co do przyszłości, miks pragnień, obaw i oczekiwań. Jak to napisała Paulina: Jakub Szapiro chciał zostać królem Warszawy, a Adam Cywka jest królem tego spektaklu!

Jednak nie tylko on nas pozytywnie zaskoczył. Dużym zaskoczeniem był też Krzysztof Dracz w roli Kuma, jest w niej naprawdę świetny! Bez problemu jestem w stanie uwierzyć, że Kum porywałby prostaczków na Nalewkach i szliby za nim w ogień. Gdy potrzeba groźny, gdy potrzeba odgrywający dobrego wujka, rubaszny, sprytny, tak zwany równy gość! Paweł Tomaszewski z kolei nie był dla mnie zaskoczeniem, bo wiedziałam, że po nim mogę się spodziewać świetnych wcieleń w każdej z drugoplanowych ról, bo to aktor o dużym talencie (co pokazuje chociażby w „Idiocie” w Teatrze Narodowym). Tutaj jego kreacje były mocno przerysowane, zakładam jednak, że takie miały być, w każdej był świetny (przyczepiłabym się tylko, że w roli weterana dostał za dużo krwi do „przetrzymania” w ustach, co trochę jednak wpłynęło na artykulację). A jak pięknie przechodził z jednej roli do drugiej! Z panów swym wcieleniem zaskoczył nas jeszcze Marcin Bosak. Mnie do tej pory „przechodził bokiem”, jakoś nie miałam okazji zobaczyć go w tak ciekawej roli – i tak charakterystycznej! – jaką miał tutaj. Spisał się świetnie, jego doktor Radziwiłek jest mocno zeschizowany, mroczny, okrutny i przerażający, dokładnie taki, jakiego zapamiętałam z książki. To jego spojrzenie w niektórych momentach wywoływało u mnie ciarki na plecach! Z pań największe wrażenie zrobiła na nas Barbara Kurzaj, której przypadła symbolicznie zrobiona rola Litaniego, kaszalota z książki. Daje jej ona możliwość pokazania się z wielu różnych stron, gra przejmująco i przekonująco. A taka rola to jednak duże wyzwanie dla aktora, więc tym bardziej doceniamy! Swymi kreacjami nowe twarze ukazali nam również Mirosław Zbrojewicz oraz Krzysztof Kwiatkowski.

Pewnie dla części widzów (szczególnie tych, którzy książki nie czytali) będzie momentami zbyt brutalnie, obrzydliwie, czy też kobiety będą zbyt podle traktowane, ale to po pierwsze zgodne jest z książką, a po drugie – z tamtą rzeczywistością.

Według mnie jest to bardzo udana adaptacja „Króla” Szczepana Twardocha, którą śmiało mogę polecić fanom książki! Barwna, bardzo plastyczna, z wieloma świetnie zrobionymi i bardzo filmowymi scenami, wyśmienicie zagrana i pozwalająca na zupełne wejście w opowiadaną historię! Trzy i pół godziny minęło niepostrzeżenie, mało tego, żałowałyśmy, że to już koniec!

A Paulina dodała na koniec wisienkę…

Spędziłam 5 lat w teatrze amatorskim i mogę śmiało powiedzieć: zagrać w takim spektaklu to marzenie każdego aktora.

PS. Ja dodatkowo poczułam się, jakbym była w środku filmowej gangsterskiej opowieści, bardzo mi się to podobało! Taki europejski Tarantino sprzed wojny 😉

Fot. Magda Hueckel / Teatr Polski w Warszawie

Każdy ma w głowie jakąś rzeźnię ("Obrzydliwcy" – Marek Kalita)

Marek Kalita opowiadał przed premierą, że nie chce tego określać wprost, tylko zależy mu na stworzeniu na scenie Przodownika męskiego klubu, trochę jak w filmie „Podziemny krąg” Davida Finchera. To się udało, bowiem otrzymaliśmy zaproszenie do dziwnego, skąpanego w półmroku miejsca, gdzie pękają wszystkie bariery wstydu i upokorzenia. „Obrzydliwcy” w Przodowniku, podobnie jak proza Wallace’a, to wyzwanie do podjęcia na własną odpowiedzialność. Warto zaryzykować.  Dziennik Gazeta Prawna

Muszę się zgodzić z każdym słowem powyższego akapitu. Gdy wchodzimy do sali pierwsze, co rzuca się w oczy, to oszczędna, lekko obskurna i obsceniczna scenografia, intrygująca widza od samego początku. Zapada ciemność, a wtedy na scenę wchodzą oni… Obrzydliwcy.

W ich role wcielają się: Waldemar Barwiński, Mariusz Drężek, Henryk Niebudek, Piotr Siwkiewicz i Sebastian Stankiewicz. Obsada – jak okazuje się w trakcie oglądania – idealnie dobrana i jakże świetna aktorsko!

Spektakl powstał na podstawie „Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi” Davida Fostera Wallace’a. Książki tej nie miałam okazji jeszcze poznać, ale zdecydowanie mam teraz ku temu motywację! To, co wybrano do scenariusza intryguje, porusza, odrzuca, fascynuje. Na scenie spotkało się pięciu bardzo różnych mężczyzn, przyszli, by uczestniczyć  w sesji terapeutycznej. Oni są pacjentami, zaś terapeutami właściwie jesteśmy my – widzowie. Właśnie takie rozegranie scenariusza dodaje przedstawieniu mocy, gdy słyszymy ich monologi kierowane do nas, nie da się pozostać obojętnym. Pięć niesamowitych historii, pełnych obsesji, fantazji, traum, wewnętrznych konfliktów, różnorakich poszukiwań. Ich głos to często swoiste wołanie o pomoc, gdyż – jak to mówi Mariusz Drężek – „każdy z tych bohaterów ma w głowię jakąś rzeźnię”.

Pisałam wyżej, że aktorsko obsada jest wyśmienita, pora na garść szczegółów. Mam dwa przypadki, które zupełnie mnie podbiły, zachwyt mój nie ostygł, mimo upływu kilku dni.

Pierwszy to Mariusz Drężek w roli Marianny, transseksualisty. Na początku uwagę zwraca oczywiście sam wygląd zewnętrzny, ale gdy aktor zaczyna swój pierwszy monolog z każdą sekundą wciągamy się mocniej w jego opowieść. Jest hipnotyzujący, jak to określiła koleżanka, z którą byłam – magnetyczny, nie można oderwać oczu od sceny. Na początku mocno przerysowany, później wydobywa ze swej postaci niezmierzone pokłady delikatności, wręcz kruchości, wzrusza. A monolog o kobietach i mężczyznach… Cudo! Tak samo zresztą, jak końcowa piosenka, nie zdawałam sobie sprawy, że dysponuje takimi możliwościami wokalnymi. Wyszłyśmy oczarowane!

Drugi zachwyt dotyczy Waldemara Barwińskiego i jego roli nieśmiałego, pełnego nerwic dziwaka, który prawie cały czas się uśmiecha. Fantastyczne dopracowanie każdego gestu, tiku nerwowego, spojrzenia, ruchu, to wszystko zbudowało szalenie wiarygodną postać. Postać, która powolutku odkrywała swe tajemnice, by przywalić widzom między oczy wyjątkowym monologiem, opowieścią rozpoczynającą się w czasach dojrzewania. Nie chcę Wam zdradzać szczegółów, uwierzcie tylko, że był porywający!

Jednak i pozostała trójka aktorów jest wyśmienita! Piotr Siwkiewicz wydaje się być mrocznym sadystą, wręcz psychopatą. Do czasu jednak, gdy odsłoni tajemnicę swej przyszłości. Słuchanie jego monologu wzbudzało dreszcze, bolało. Henryk Niebudek jako wydawałoby się jowialny, dobrotliwy przeciętniak. Jednak myślimy tak tylko do momentu, gdy zaczyna mówić o mrocznych zakamarkach swej duszy. A Sebastian Stankiewicz jako osobliwy konferansjer, swoisty komentator dramatów dziejących się na scenie jest świetny. Momentami niepokojący, obrzydliwy, wręcz obleśny, chwilami przejmujący, jest spoiwem tej opowieści.

Nie jest to spektakl łatwy i przyjemny. Nie jest to spektakl dla każdego, a już na bank nie dla tych, którzy szukają płytkiej, prostej rozrywki. On wymaga uwagi, zagłębienia się w niezbyt miłe miejsca ludzkiej psychiki. Ale jest znakomicie zagrany, ciekawie zainscenizowany, z wielką siłą rażenia, ważnym przekazem. Chciałabym widzieć więcej takich spektakli! Idźcie, oglądajcie, napiszcie, jak Wam się podobało!

Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska

Spektakl „Obrzydliwcy” wystawiany jest na Scenie Przodownik Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Podróż w głąb siebie ("We keep coming back" Sarah Garton Stanley)

19875600_1961958154022726_8005648380397815249_nŻycie jednak lubi nas zaskakiwać… Niespodziewanie miałam okazję obejrzeć spektakl, który okazał się być tak specjalnym, że zostanie ze mną na długo.

Chodzi o „We keep coming back”, szczególny projekt, który powstał z potrzeby dotarcia do korzeni, pracy nad relacjami. Opowiada on prawdziwą historię pierwszej podróży Michaela Rubenfelda oraz jego matki Mary Berchard do Polski (potomków Żydów uratowanych z Holocaustu), gdzie towarzyszy im Katka Reszke. Pełen opis spektaklu znajdziecie TUTAJ.

Ten wieczór był na tak szczególny i przeżyliśmy go na tyle mocno, że postanowiliśmy z Włodzimierzem Neubartem Chochlikiem kulturalnym na gorąco opisać nasze wrażenia.

*****

Włodek: Pamiętasz, przed spektaklem spytałem Cię, czy zostajemy na rozmowę z artystami? Powiedziałaś: nie.

Agnieszka: Tak było.

Włodek: Po spektaklu nie byłaś już tego taka pewna…

Agnieszka: Zgadza się, przed spektaklem byłam zdecydowanie na nie, ponieważ nie do końca pozytywnie wspominam wcześniejsze takie spotkania. Za to po spektaklu zastanawiałam się nad tym, bo jest on tak pełen treści, że chce się o tym rozmawiać, jednak nie byłam w stu procentach pewna, czy to jest to miejsce i ten czas. Ale Ty też chyba przeżyłeś moment zawahania?

Włodek: Nie lubię takich spotkań. Po ostatnich Opolskich Konfrontacjach Teatralnych, gdzie dałem się namówić ten jedyny ostatnio raz, nie pałam do nich sympatią chyba nawet bardziej (przypomnę, to akurat nie wina artystów, tylko moderatora, który zamiast o sztuce wolał rozmawiać o polityce). Właśnie dlatego wyszedłem zaraz po „We keep coming back”. To był tak intymny spektakl (chociaż nie wiem czy słowo „spektakl” w pełni oddaje jego istotę), że chyba nie chciałbym tuż po nim stanąć twarzą w twarz z jego bohaterami i rozmawiać o tym, co czuję. A już zwłaszcza przy ludziach…

Agnieszka: Właśnie, gdyby to była rozmowa z samymi bohaterami, to pokusa byłaby większa, odstraszała mnie jednak rozmowa w dużej grupie. Swoją drogą: też mnie uwiera słowo spektakl, jednak nie jestem w stanie znaleźć bardziej adekwatnego określenia.

Włodek: Czułaś barierę języka?

Agnieszka: Nie, miałam może ze trzy czy cztery momenty, gdy trafiłam na nieznane mi słowo, ale poza tym w ogóle, czułam się tak, jak zawsze w teatrze. Widać, że twórcy przemyśleli podejście, jeżdżą po świecie i starają się, by język nie był barierą (mimo tego, że przecież jest zapewnione tłumaczenie).

Włodek: Bardzo szybko zatarły się chyba granice między sceną a widownią. Tam zresztą padły takie słowa, że tylko na razie jesteśmy w Teatrze Dramatycznym i zaraz przeniesiemy się gdzieś. No więc ja się chyba przeniosłem dość szybko.

Agnieszka: Tak, obserwowaliśmy swoje reakcje i to było jasne, że daliśmy się porwać, bardzo szybko padły bariery, sposób przedstawienia tej historii wciągał, był bardzo hmm… „swojski”? Aż brakuje mi słów… Przyznaj: dałeś się kupić tej formule bez zastrzeżeń?

Włodek: Od pierwszej chwili… Fantastyczne wprowadzenie, wizualizacje … i jeszcze ten sznur łączący matkę z synem!

Agnieszka: Tak, to taka metaforyczna pępowina – nie lubię z Tobą być, ale jestem z Tobą związany.

Włodek: Kto potrzebował jej bardziej?

Agnieszka: Trudne pytanie, myślę, ze mimo wszystko syn – dla niego ten projekt był swoistym procesem dostrzegania i dojrzewania. A Ty jak sądzisz?

Włodek: A pamiętasz, kto kogo wiązał?

Agnieszka: O ile nie dopadła mnie przedwczesna skleroza, to było to wspólne działanie.

Włodek: W wielu kulturach matki mają ogromny wpływ na nawet już dorosłe dzieci. W kulturze żydowskiej (ale również m.in. greckiej) mama ma wiele do powiedzenia, nawet gdy jej dziecko ma już własną rodzinę… Faktem jest jednak, że relacje  m. Michaelem a Mary nie były najlepsze…

Agnieszka: Istotnie. Jak to mówili: „kocham cię, ale nie chcę spędzać z tobą czasu”. Znaczące, swoją drogą, bo czuli, że podróż do Polski będzie krokiem milowym w ich relacjach.

Włodek: Komu podróż do Polski była bardziej potrzebna?

Agnieszka: Tu już będę się upierać ze i jej, i jemu, tylko z innych powodów. A Ty jak obstawiasz?

Włodek: Czuję, że dla Mary to nie była tylko ciekawość, tak jak dla Michaela. To było dużo bardziej bolesne, taki jakby powrót do przeszłości…

Agnieszka: Pewnie w niej było o wiele więcej obaw zasianych przez życie z rodzicami ze stygmatem „przeżyłem Holocaust”. Dla niego pewnie była to bardziej ciekawość i potrzeba sprawdzenia, jak to jest z tymi korzeniami.

Włodek: No i była jeszcze dziewczyna…

Agnieszka: Tak, była, ale Magda pojawiła się jednak już po powstaniu pomysłu wyjazdu do Polski, więc mogła być dodatkowym „motywatorem”, ale potrzeba narodziła się wcześniej, no i pomysł w zasadzie wyszedł od syna, jak pamiętasz matka była przeciwna… Jak sądzisz, łatwo się dorasta w takim domu?

Włodek: Nie wiem, nie miałem takich doświadczeń. Michael musiał złożyć dość osobliwą przysięgę, pamiętasz? To wiele tłumaczy jego relacje z matką.

Agnieszka: Tak, miała być to podróż tylko dla nich. Jadą sami, mają być dla siebie najważniejsi, to świadczy według mnie o tym, ze potrzeba takiego stanu była w nich od dawna i to był w zasadzie tylko pretekst, by spróbować. Przy okazji: dorastanie w takiej rodzinie musi obciążać psychicznie, co tez wiele tłumaczy. A powiedz, jak Ci się podobały wstawki typu: rysowanie, przerysowywanie postaci czy map?

Włodek: Cudowne. Po pierwsze – niosły konkretne znaczenia. Po drugie – były błyskotliwe. Kiedy w obrysowanych konturach nagle pojawili się ludzie – byłem w szoku. To takie interaktywne przedsięwzięcie – widzieliśmy tam zresztą także i siebie – to wciąga i faktycznie burzy granice.

Agnieszka: Tak, to było świetne i bardzo przemyślane, ciekawe i spójne, często brakuje takiego podejścia w polskim teatrze, gdzie bywa sporo dodatków, jednak niekoniecznie przemyślanych i potrzebnych. To, że widzieliśmy siebie, też może być ciekawą rozgrywką pod hasłem: „Hej, a jaka jest Twoja historia? Wiesz o swojej rodzinie wszystko?”.

Włodek: O tym w pierwszej chwili nie pomyślałem. Ale – jak się dobrze zastanowić – czemu nie? Wielu z nas słyszało z opowieści babć lub dziadków coś, co kazałoby zastanowić się, czy historia rodziny nie jest nieco inna od tej oficjalnej.

Agnieszka: Nasi bohaterowie dużą część historii już znali, chcieli jednak zrozumieć, co wydarzyło się w Polsce już po Zagładzie.

Włodek: Dowiedzieli się? Zrozumieli? Na pewno sam proces poszukiwań okazał się niesłychany. Nagle kanadyjscy Żydzi zderzyli się z inną kulturą, językiem, ludźmi.

Agnieszka: Myślę, że ta podróż nie zaspokoiła ich oczekiwań w sposób, którego oczekiwali, dostali coś innego, co jednak spowodowało proces zderzania się z samym sobą i to jest cenne. A zderzenie było spore: różnice kulturowe, na początku niewielka chęć faktycznego poznania i zrozumienia tego, co obce. A jak odebrałeś zachowanie Michaela w Polsce?

Włodek: W sumie – bardzo typowe. Spodziewał się, że wszystko odbędzie się na jego zasadach. Pamiętaj, że dorastał w spokojnym kraju, w rodzinie, gdzie zapewne na niego chuchano i dmuchano. Przywykł, że wszystko dzieje się tak, jak on by sobie tego życzył. Padłem ze śmiechu oglądając fikcyjnie nakręcone powitanie na lotnisku.

Agnieszka: Też tak odebrałam jego początki, jednak było widać, że pod koniec zaczął się proces refleksji i zadumy. A co do powitania – ja też! W ogóle było zaskakująco dużo humoru, trudne sprawy w lekkiej formie. Jak Ci odpowiadało takie podejście?

Włodek: Idealne. Być może to jest sposób, żeby przestać uprawiać martyrologię,a po prostu zacząć ze sobą rozmawiać.

Agnieszka: O tym samym pomyślałam! Gdyby uczyło się młodzież w taki sposób, to szanse na zainteresowanie tematem wzrosłyby zdecydowanie! I mam wrażenie, że wspomogłoby to też rozwój empatii.

Włodek: Bo przesłaniem tego spektaklu jest przecież umiłowanie życia. To nie znaczy oczywiście, że o trudnej historii trzeba zapomnieć. Ona jest i zawsze będzie. Dowodzi tego przecież przemiana Michaela. Widziałaś, jak szkliły mu się oczy, gdy zbliżył się do matki? Pępowina była już wtedy przecięta, mógł wybrać inaczej. A jednak wrócił. Dlaczego?

Agnieszka: Widziałam, końcówka w ogóle była poruszająca. A wrócił… sama nie wiem do końca, dlaczego? Być może zrozumiał rolę rodziny, wspólnej przeszłości i tego, że relacje nas budują? mogę tylko zgadywać, bo przecież dołączyła do nich i Katka, stworzyli grupę połączoną wspólnym przeżyciem.

Włodek: Właśnie! Jaką rolę miała w tym wszystkim Katka?

Agnieszka: O to samo chciałam zapytać! Wnioskuję, że ze zwyczajnego „dodatku” – tłumaczki, dokumentalistki stała się dzięki wspólnocie przeżyć kimś bliskim, kto musi z nimi iść dalej przez życie. A jak Ty uważasz?

Włodek: No nie wiem…

Agnieszka: Bo to bardzo symboliczna scena, można sobie dorobić do niej wiele znaczeń.

Włodek: Michael zarzucał jej przecież, że nigdy ich nie zrozumie, że jej doświadczenia są mniej ważne niż ich. Zadał to pytanie zresztą publiczności. Ależ mną wtedy targały wątpliwości. Modliłem się, żeby tylko nie padło na mnie, bo musiałbym mu powiedzieć: nie wiem, naprawdę, dlaczego masz mnie za takiego głupca, żeby kazać mi wybierać, co trudniejsze – życie katolika ze świadomością żydowskiego pochodzenia czy bycie kolejnym pokoleniem ludzi ocalonych z Holocaustu… Pewnych spraw porównać się po prostu nie da. Ludzkie dramaty i problemy są zawsze ważne, niezależnie od charakteru.

Agnieszka: Najczęstsza odpowiedź publiczności brzmiała właśnie: „nie można tego porównać”. A jak interpretujesz tytuł – „We keep coming back”?

Włodek: Tytuł: sprawa oczywista: to są ciągłe powroty. Niezależnie od tego, co by się nie działo, wracamy do naszych bliskich. Możemy się kłócić, obrażać, odchodzić, ale to nie ma znaczenia. Rodzina to rodzina. W szerszym kontekście odnosi się to oczywiście do czasów Zagłady, której zapomnieć się nie da. Zbyt dużo ludzi zginęło. Wielu pozostaje bezimiennych, co jest straszne, inni mają swoich potomków, którzy pamięć o nich pielęgnują – czasem dzięki zdjęciom, czasem wspomnieniom. Gołda Tencer powtarza, ze rolą Teatru Żydowskiego jest kultywowanie pamięci o tych ludziach. Bo nie możemy ich nigdy zapomnieć. Wiesz, dlaczego to takie ważne?

Agnieszka: Dlaczego?

Włodek: To z jednej strony sprawia, że Ci ludzie nie do końca rozpłynęli się w powietrzu (choć fizycznie często tak się działo). Z drugiej zaś – jest przestrogą, by do podobnej sytuacji nigdy więcej nie doszło…

Agnieszka: Patrząc na to, co się dookoła nas dzieje, można niestety wywnioskować, że zapomnieliśmy już zbyt wiele…

Włodek: Tym bardziej temat nie może zostać zamknięty. Trzeba go podejmować na różne sposoby tak, byśmy nie przestali myśleć o tym, co jest dla nas ważne i dobre.

Agnieszka: Oby to zadziałało…

Włodek: Czego Michael i Mary dowiedzieli się o swoich przodkach?

Agnieszka: Biorąc pod uwagę pomyłki z nazwą miejscowości – trudno ocenić, czego tak naprawdę się dowiedzieli o nich, za to zdecydowanie wiele dowiedzieli się o sobie i swojej relacji.

Włodek: I może to było w tym wszystkim najważniejsze?

Agnieszka: Tak sądzę, przeszłość jest ważna, ale najważniejsze jest „tu i teraz”, to, jacy dla siebie jesteśmy, kim jesteśmy i jak korzystamy z tego „teraz”

Włodek: Wierzysz, że przyszłość bohaterów „We keep coming back” będzie inna dzięki temu, co odkryli w sobie podczas podróży po Polsce?

Agnieszka: Oczywiście! Są bardziej świadomi samych siebie i tego, jak powinny się kształtować ich relacje. Na dodatek Michael zamieszkał w Polsce z polską żoną, więc jego życie zmieniło się diametralnie.

Włodek: Wiesz, że zabrałem ze sobą „Little Michaela” (to popularny u nas cukierek „Michałek”). Zjeść go czy zostawić? Wręczył mi go przecież osobiście Michael.

Agnieszka: Zjedz i poczuj się tak, jak to opisywał Michael…

Włodek: Prawie każdy u nas zna Michałki… Dla Michaela ten orzechowy cukierek to była jednak nowość. Jak on to określił?

Agnieszka: Wyobraził sobie swego dziadka w sklepie ze słodyczami, coś niesamowitego!

Włodek: A ja dalej myślę jeszcze o roli Katki w całej tej historii…

Agnieszka: Czemu to Cię tak intryguje?

Włodek: Pamiętasz, jak to określili? Miała być swoistym buforem. Wracam do tego, bo zastanawiam się, czy bez niej to wszystko też by się tak skończyło. Widziałaś, jak była im potrzebna, jak ją sprytnie znaleźli – taką, jaką potrzebowali. Potem trochę wymknęła im się z rąk i nakrzyczała na Michaela. Sam nie wiem, komu to przyniosło więcej ulgi.

Agnieszka: Chociaż nie sądzę, by przewidzieli to, ze bufor będzie ich prowokował do zmiany postrzegania otaczającego świata…

Włodek: Aleśmy się rozgadali! Pora kończyć, choć moglibyśmy tak pewnie do rana… Chciałabyś przeżyć taką podróż, jaka przytrafiła się Michaelowi i Mary?

Agnieszka: Chyba bałabym się tego, co naprawdę mogłabym w trakcie niej odkryć, głównie w sobie samej. A Ty?

Włodek: Mnie, pomijając wzruszającą perspektywę przemiany Michaela i spokój Mary, cieszy to, że szukając utraconych wątków tożsamości, nasi bohaterowie – żywi przecież i najbardziej prawdziwi z prawdziwych ludzie – dowiedzieli się, że kultura żydowska w Polsce wcale nie do końca umarła. Nie można też bać się samego siebie, cokolwiek by w nas nie drzemało. Poznanie i zrozumienie może nam pomóc budować rzeczy trwalsze.

Agnieszka: To fakt, tylko proces bywa bolesny… Ale masz rację. Ja też się cieszę z tego ich odkrycia, tym bardziej, że ono wcale nie jest tak oczywiste dla wielu ludzi.

Włodek: Zatem: szczerze zapraszamy, by jeszcze dziś wybrać się na ostatni warszawski pokaz „We keep coming back” w Teatrze Dramatycznym?

Agnieszka: Zdecydowanie!

Rozmawiali: Agnieszka Tatera i Włodzimierz Neubart

*****

Jeszcze raz serdecznie zapraszam! Jeżeli jesteście w Warszawie i nie macie planów na dzisiejszy wieczór – idźcie! A wszystkich zachęcam do obejrzenia krótkiego filmu o tym projekcie.

fot. Jeremy Mimnagh, materiały prasowe Teatru Selfconscious

Magia bez słów ("Gogol" – reż. Lionel Menard)

Czasami, gdy jesteśmy bardzo sceptycznie do czegoś nastawieni, wydarza się największa magia. Tak też wyglądała moja przygoda z „Gogolem”.

18260961_10213070228489572_1581782165_o
Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

Gdy Chochlik kulturalny zaproponował byśmy to obejrzeli, to trochę powarkiwałam na niego, bo cóż to za pomysł w ogóle!?! Ja i pantomima? Serio? Przecież to takie byle co, jak ci „mimowie” na ulicach turystycznych miast czy też durnawy Krosny w telewizji. Jakie to szczęście, że dałam się namówić! Teraz już wiem, że tamto obok prawdziwej sztuki mimu nawet nie stało, mało tego, dałam się porwać tak bardzo, że poczułam się samozwańczą ambasadorką Warszawskiego Centrum Pantomimy i będę robić, co tylko się da, by jak najwięcej osób wiedziało o tej wspaniałej grupie Artystów! A dlaczego?

gogol1.jpg
Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

„Gogol” to spektakl inspirowany twórczością tego pisarza, a konkretnie „Płaszczem”. Pewnego dnia Rene stwierdza, że nie da rady już dłużej cerować swojego zupełnie już znoszonego płaszcza. Po drodze do pracy wstępuje więc do krawca, gdzie znajduje ziszczenie swych marzeń o solidnym, ciepłym okryciu. Jednakże płaszcz ten kosztuje krocie, a Rene to biedny kopista. Który jednak postanawia zrobić wszystko, by spełnić swe marzenie. Pracuje więc i pracuje… A w tym czasie życie płynie jakby obok niego – ludzie kochają się, bawią, żenią, zdradzają, pragną, zazdroszczą. Gdy wreszcie odkrywa, że uzbierał dosyć pieniędzy biegnie do krawca i spełnia swe marzenie. Czy jednak było warto? I jak skończy się ta historia? Naprawdę warto przekonać się samemu!

gogol7.jpg
Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

Po pierwsze reżyser i grupa Warszawskiego Centrum Pantomimy to skończeni Artyści. Całe przedstawienie jest przemyślane w 100% i całkowicie spójne, każdy gest, każde spojrzenie, każdy dźwięk jest po coś, czemuś służy i łączy się z całością. O wszystko zadbano i wszystko całkowicie dopracowano. To już więcej niż w sporej części spektakli, na które chodzimy.

Po drugie – talenty aktorskie tej niedużej grupy są wielkie! Są fantastyczni, aż czasami nie wiedziałam, na którą osobę patrzeć w danym momencie. Oczywiście najbardziej zachwycał mnie swą grą szef WCP – Bartłomiej Ostapczuk, wielki, ogromny wręcz talent, kompletnie się nie dziwię, że (jak słyszałam od Chochlika i wyczytałam w różnych wywiadach i informacjach związanych z WCP) grupy z różnych krajów usilnie starają się ściągnąć go do siebie. Pozostaje więc cieszyć się, że wybrał polską scenę! Jednakże cała reszta grupy też jest niesamowita! Wygląda na to, że świetnie dobrano role do osobowości i predyspozycji aktorów. Widać, że wkładają w grę serce, dają z siebie wszystko, by zachwycić i poruszyć widzów. W każdym z nich podobało mi się coś innego i każda osoba zachwycała – córka krawca lekkością i gracją nimfy, szefowa świetną mimiką „złej” w połączeniu z talentem komicznym, Paulina Szczęsna chociażby tym, że gdy grała chwile szczęścia, to jaśniała całą sobą (a na dodatek przez 1,5 h musi grać klęcząc!). Krawiec niby jowialny, ale jak się okazuje kombinator, a współpracownik-kopista też jak się okazuje ma swoje za skórą, co Ireneusz Wojaczek bardzo fajnie odgrywa. Generalnie – każdą osobę warto zobaczyć na scenie, widać, że mają nie tylko talent, ale jeszcze myślą w trakcie grania, każdy gest i ruch ma przemyślane znaczenie!

18209906_10213070228569574_1971121011_o
Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

Po trzecie – dbałość o szczegóły! Zarówno kostiumy, jak i makijaż, scenografia, muzyka, światła, wszystko to jest przygotowane doskonale. Scenografia jest bardzo prosta, wręcz uboga, ale jak się okazuje w trakcie – bardzo przemyślana i wielofunkcyjna, świetnie wykorzystana w trakcie spektaklu. Kostiumy są niby niedbałe, ale świetnie dopracowane i pasujące do całokształtu spektaklu. Tak samo zresztą, jak wyśmienita i spójna charakteryzacja. Za pierwszym razem również światła i dźwięk były w 100% tak, jak były zaplanowane, przy powtórce niestety trochę się to rozjechało, jednak jak dla mnie jest to tylko argument za tym, by grać spektakle WCP częściej, to ekipa Teatru Dramatycznego, nie wyjdzie z wprawy przy ich wystawianiu. A tak bardzo warto je grać! Do tego świetnie dobrana muzyka i dźwięki, całość tworzy przepiękną, magiczną i bardzo poetycką opowieść o marzeniach i ich spełnianiu, tak otwartą na interpretacje każdego widza…

Po czwarte – ruch sceniczny. Jakie to jest piękne! Ta miękkość ruchów, ta gibkość, giętkość, dbałość o to, by nawet poruszenie małym palcem miało wagę i sens. Cudeńko! Nie mogłam oczu oderwać!

18236129_10213070228609575_1117129365_o
Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

Piszę, piszę i końca nie widać. A generalnie chciałabym napisać krótko i zwięźle: spektakl zaprezentowany przez Warszawskie Centrum Pantomimy należy do naprawdę najlepszych, jakie dane mi było widzieć. I nie jest to tylko moje zdanie – obydwa razy byliśmy na „Gogolu” grupowo i właściwie wszyscy wychodzili zaskoczeni i pod wielkim wrażeniem. Część osób – tak, jak ja – zapłakana. Większość deklarowała, że koniecznie musi chodzić w przyszłości na inne ich spektakle. Jest to majstersztyk, który powinien być hołubiony i doceniany!

A jeżeli moje dzikie zachwyty chociaż trochę Was przekonały do tego, by skończyć z myśleniem „Pantomima? Eeee… to nie dla mnie!” i chcecie przekonać się sami, jak cudowne przeżycie Was czeka, to zapraszam 14. maja na 19:00 na Scenę Przodownik na ul. Olesińskiej 21 w Warszawie. Przeżyjecie magiczny wieczór! Tym razem będzie to inny ich spektakl – „Agua de lagrimas”, inspirowana „Pachnidłem”, znowu coś dla moli książkowych 🙂 Obejrzyjcie zresztą zwiastun!

PS. Jeżeli chcecie przeczytać o tym spektaklu jeszcze trochę, również wiele zachwytów, ale opisanych bardziej fachowo, to zapraszam do zapoznania się z tekstem Chochlika kulturalnego.

PPS. A jeżeli chcecie przeczytać wrażenia osoby, która była na pantomimie pierwszy raz, to zapraszam Was do lektury tekstu Sylwii.

Rok zmian, czyli o tym, dlaczego 2016 był ważny!

Należę do nielicznych – wnioskując po wpisach na Facebooku – szczęściarzy, którzy uważać będą już na zawsze, ze 2016 rok był dobry i znaczący. Może dlatego, że skupiam się na sobie, nie na „zewnętrzu” (bo gdybym miała pomyśleć np. o polityce…). Postanowiłam spisać mój rok w pigułce, bo mam taką potrzebę, a może komuś się to przyda i zachęci do sprawdzenia „jak to jest ze mną?”, kto wie!

Praktycznie całe życie byłam przekonana, że kompletnie, ale to kompletnie nie mam silnej woli. Cokolwiek dużego zaczynałam robić, krótko po rozpoczęciu szło do kosza niepamięci i prywatnej galerii porażek. Wprawdzie w 2012 roku udało mi się zapanować nad nałogowym, kompulsywnym kupowaniem książek i do dzisiaj kupuję kilka książek w roku, ale w głębi duszy byłam przekonana, że to tylko „przypadek”, taki wyjątek potwierdzający regułę. A tu nagle niespodzianka, ubiegły rok pokazał, że każdy ma silną wolę, tylko musi naprawdę chcieć. Ale nie tylko o tym będzie ten wpis, zacznę od praktycznej zmiany i przejdę do tych bardziej „miękkich”.

Po pierwsze: mieszkanie

W maju ubiegłego roku zostałam właścicielką mieszkania w starej części Ochoty. Tym samym związałam swój los z Warszawą na troszkę dłuższą chwilę. Czy na zawsze, tego nie wiem, zobaczymy. Ale na dłuższy czas, to na bank. I chociaż wkurza mnie smog, za duża liczba aut i durne władze dzielnicy, które tylko tną drzewa i niszczą zieleń, bez nowych nasadzeń, to i tak uwielbiam tu mieszkać. Tyle fajnych opcji, możliwości, ciekawych ludzi, uroczych zakątków…

Ale to pół roku poszukiwań mieszkania, potem szarpania się z byłym właścicielem (co to był za koleś!), następnie remontowania i meblowania wspominam nie najlepiej. Strasznie dużo zmarnowanego czasu, nerwów, nawet w pewnym momencie łzy. Jednak wszystko się udało i od czerwca mieszkam na moich 38 m2.. I oby mi się tutaj mieszkało długo i szczęśliwie!

Tu zdjęcie z celebrowania pierwszej nocy na swoim + trzy dodatkowe foty „z początków”. Teraz to wygląda trochę inaczej, ale nie mam aparatu z odpowiednim obiektywem, by porządnie obfotografować to moje maleństwo 😉

A przechodząc powoli w stronę mniej praktycznych, a bardziej duchowych zmian…

Po drugie: teatr

Lubiłam chodzić do teatru, ale jakoś wcześniej zdarzało się to raz na pół roku, chyba potrzebowałam swoistego „wyzwalacza”. Została nim pewna Kasia, z którą na początku ubiegłego roku negocjowałam spotkanie i by ją skusić (bo diablica nie chciała wyjść z domu :p) zaproponowałam (dobrze wiedząc, że kocha Teatr Narodowy), że pójdziemy razem na jakiś spektakl. Fortel się udał, poszłyśmy na „Fortepian pijany” (ze względu na mą fascynację głosem Marcina Przybylskiego), a kilka dni później na „W mrocznym, mrocznym domu” i przepadłam! Emocje, które we mnie wyzwoliła ta druga sztuka były tak olbrzymie, że stały się katalizatorem do dalszych poszukiwań. A że z Kasią doskonale się chodzi do teatru (i nie tylko tam 🙂 ) to ruszyła machina, której rezultatem jest to, że teraz, gdy nie obejrzę jakiegoś spektaklu co tydzień – 10 dni, to jestem nieszczęśliwym człowiekiem.

Kocham teatr za bliskość, ogrom emocji, których dostarcza, za to, że najczęściej aktorzy włąśnie tam (a nie w serialach czy filmach) pokazują, na co ich stać, za olbrzymią pracę, jaką cała ekipa wkłada w to, by każdy spektakl był cudowny. Oczywiście, piszę w oparciu głównie o spektakle tak cudownej klasy, jak te w Teatrze Narodowym, Och-Teatrze, Teatrze Polonia, Teatrze Dramatycznym… Są też małe teatry, które zapewniają bardzo dobrą – jak na swe możliwości – sztukę, a są większe, które dają „polsatowski chłam” (np. Capitol).

Tak czy siak – teatr pokochałam miłością wielką, zafundował mi dziesiątki przecudownych wieczorów i ciekawych przeżyć. I gratisowych palpitacji serca, gdy np. po spektaklu podeszła do nas p. Beata Ścibakówna i skomplementowała nas „byłyście panie wspaniałe” – chyba było widać, jak dobrze się bawiłyśmy na „Fredraszkach” 😉 Miałam także okazję poznać dwóch z trzech moich ukochanych aktorów i to też było przeżycie, które będę hołubić długo. Suma summarum – zachęcam, byście też spróbowali, kiedy tylko będziecie mogli. To jest zachwycający, przynoszący wiele emocji i refleksji szczególny świat, w którym możecie się zanurzyć, polecam! A ci z Was, którzy z różnych względów nie mogą często bywać w teatrze, mogą za to obejrzeć całkiem sporo sztuk online, np. TUTAJ.

Teatralny rok 2016 prawie w całości
Teatralny rok 2016 prawie w całości

Po trzecie: punkt zbiorczy, który nazwę sobie hasłowo „życiowa zmiana”

W 2015 czułam, że z moim ciałem jest źle, że w moim wieku nie powinnam odczuwać problemów z biodrem, że mój nadgarstek i ramię nie powinno tak dawać czadu i inne takie „kwiatki”. W tym wszystkim nie pomagała duża nadwaga. To wszystko w końcu zmotywowało mnie do poszukania rozwiązania i z polecenia trafiłam do fizjoterapeutki, którą nazywam darem losu. Iwona Janus to wspaniała specjalistka od terapii manualnej w modelu holistycznym. Dzięki niej moje życie zmieniło się na znacznie lepsze i to w wielu aspektach!

Po pierwsze – co na początku straszliwie mnie wkurzało, bo byłam typem bardzo stacjonarnym – stwierdziła, że jeżeli mamy się spotykać i ma to mieć sens, to muszę zacząć robić ćwiczenia, które mi zapisze i dużo więcej chodzić. Ćwiczenia 6 razy w tygodniu. O 6:40 rano (bo tylko wtedy jestem pewna, że je danego dnia zrobię). Chyba teraz z łatwością możecie sobie wyobrazić moją początkową niechęć 😉 Chociaż to i tak były – z perspektywy czasu patrząc – ćwiczenia bardzo mało wymagające, na początku głównie jakieś rozciągania, napinania, generalny rozruch i odbudowa mięśni. Z czasem wchodziłam na kolejne stopnie trudności, a teraz ćwiczę wymiennie – zestaw od Iwony + zestawy interwałowe (tzw. trening przedziałowy o wysokiej intensywności) z kanału Lumowell. No i coraz częściej sama zaczynam szukać nowych możliwości. A rozmowy z Iwoną w trakcie 50-minutowych wizyt to kopalnia inspiracji, motywacji, nowych pomysłów i punktów widzenia, jest świetna!

Czy Wy macie pojęcie, co to dla tak zapuszczonej fizycznie osoby oznaczało, gdy poczuła, że zaczyna mieć mięśnie? A gdy zaczęło je być widać spod kochanego ciałka? I gdy odczułam, że wejście na 4 piętro nie doprowadza mnie do stanu przedzawałowego, a wręcz nie jest żadnym wyzwaniem? Gdy zobaczyłam, jak inaczej chodzę, siedzę i ogólnie się poruszam? Matko, jak bardzo wcześniej nie dbałam o swoje ciało! A wydawało mi się, że przecież „tylko” nie ćwiczę, ale poza tym jest git. Frajerka…

Jakoś tak wyszło, że mniej więcej miesiąc po rozpoczęciu chodzenia do fizjoterapeutki Kasia usnuła swój fortel (ciekawe, czy w zemście za mój teatralny…) i wplątała mnie w zmianę żywieniową. No właśnie, nie dietę, nie odchudzanie, ale zmianę podejścia do żywienia. 5 posiłków dziennie, o jak najbardziej stałych godzinach (bo oczywiście nie da się jak w zegarku), owoce do 12:00, jak najmniej węglowodanów (tym bardziej, że cukry w tej czy innej postaci są w 80% produktów!), jak najwięcej warzyw, brak podjadania między posiłkami. O jeżżżżu, jakie to było ciężkie na początku! No bo jak to – nie zjeść cukiereczka lub czipsa (szczególnie, gdy nasz działowy „paśnik” jest pod moim nosem), tyle gotować i jeździć z pudełkami z obiadami i sałatkami prawie codziennie do pracy. Nie podobało mi się to na początku, oj nie! Do momentu, gdy zaczęłam odczuwać efekty. Ćwiczenia + przepracowanie trybu żywieniowego poskutkowało tym, że na spokojnie i bez katowania się (ba! najadając się pysznościami po dziurki w nosie) w 10 miesięcy schudłam 12 kilogramów (generalnie więcej, ale pierwszy raz zważyłam się w kwietniu, więc nie wiem, ile w sumie, obstawiam, że mogło być 14-15). Wiem, dla niektórych to żaden efekt wow, ale dla mnie jest to bezpieczne i wygodne zmienienie rozmiarówki o kilka numerów w dół. Jeszcze jakieś 7 kolejnych i będę stabilizować wagę na tej „książkowej”.

Nie udałoby mi się przetrzymać początków i kryzysów, gdyby nie Kasia i druga „wspomagaczka” – Sylwia. Kibicowały, chwaliły, wspierały, gdy trzeba było powiedzieć gorzką prawdę – waliły prosto w oczy. A od pewnego czasu dodatkową motywacją jest fantastyczna babska grupa na FB – „I wish I was Beyonce – tak pozytywna, wspierająca i normalna (bez zadęcia: zjadłaś czipsa! Katuj się teraz! Czy też bez misjonarstwa dietetycznego i nauczania nieoświeconych). Dziewczyny dzielą się doświadczeniami, przepisami, ciekawostkami, wspierają w chwilach zwątpienia, radzą, gdy są pytane o rade, uwielbiam tę grupę!

Wsparcie Kasi i Sylwii oraz zmiany w mym ciele (i w konsekwencji po części też w psyche) poskutkowały tym, że zaczęłam nosić spódniczki i sukienki, co ostatni raz zdarzyło się pewnie w podstawówce, gdy byłam zmuszana stroić się w nie na apele. Czułam się w nich źle, więc przez długie, długie lata nie nosiłam ich w ogóle. A teraz żałuję, bo to jest świetna sprawa! Niestety, zimą chodzę w nich rzadziej, ale już niedługo wiosna i wrócę do standardu z ubiegłych wakacji, gdy spódniczki i sukienki były najczęstszym mym ubiorem. Poczułam się dzięki temu bardziej kobieco. No i w końcu mogę pięknie wyglądać, gdy idę do teatru 🙂

W 2016 roku zyskałam też bliskość prawdziwej przyjaciółki, z którą mogę naprawdę o wszystkim porozmawiać wprost i bez fochów. Jesteśmy w stanie przegadać – chyba naprawdę – każdy temat, szczerze wyjaśniając swoje punkty widzenia, swoje doświadczenia, obydwie strony są zaangażowane i otwarte na komunikację wprost. Taka głębsza przyjaźń, a nie tylko taka do poplotkowania i wyjścia na wino od czasu do czasu. I to jest piękne. Bywają chwile kryzysowe, bo mimo sporej dozy podobieństw, mamy kilka dużych różnic charakterologicznych. Ale właśnie to jest piękne, że mimo tego, że tak się w kilku istotnych sprawach różnimy, to i tak chcemy i potrafimy się dogadać. Dziękuję! :*

Te wszystkie powyższe czynniki wpływają też na moje myślenie i podejście do życia. Oczyszczając i wspomagając me ciało, by wróciło do formy zmieniło się też moje podejście np. do zakupów, jedzenia produktów przetworzonych, robienia sobie – na własne życzenie – krzywdy żywieniem i stylem życia etc. Ale także moje kompleksy są powolutku przepracowywane, z pomocą właśnie Iwony oraz przyjaciółek. Przepracowuję kwestię np. tego, że nie jestem pomidorówką,żeby mnie wszyscy lubili i że nie zamierzam uzależniać swojego samopoczucia i stanu nerwów od innych (oczywiście jest to megatrudne!), pracuję też nad postrzeganiem samej siebie. Możecie tego nie wiedzieć, bo skąd, ale jestem jednym wielkim kłębkiem kompleksów, mam więc nad czym pracować przez długie lata. Ale najważniejsze jest to, że zobaczyłam, że się da i że z dobrą wolą, motywacją, wytrwałością da się zrobić naprawdę wiele! Ja w każdym razie czuję się po ubiegłym roku dużo lepiej niż w latach wcześniejszych i zamierzam dalej to zmieniać na lepsze i lepsze!

ja-kiedys
Mniej więcej tak wyglądałam jakieś 1,5 czy 2 lata temu
Zdjęcie z tego tygodnia, gdy miałam okazję poznać Marcina Przybylskiego (tego, od głosu i cudownego aktorstwa <3)

To wszystko pokazało mi, że naprawdę chcieć, to móc. Uważam, że poza skrajnymi przypadkami jakiejś ciężkiej choroby każdy może zrobić tak samo. Tylko trzeba tego naprawdę chcieć, nie szukać wymówek, a możliwości, być otwartym na zmiany i cieszyć się drobiazgami.

A ja teraz uczę się powoli tego, jak być tu i teraz. I nie odkładać życia na później, bo tego później może nie być. Kibicujcie mi! 🙂

A teraz zostawiam Was z tym wpisem i lecę poćwiczyć!

Uwodzicielski, zabawny, melancholijny Fredro ("Fredraszki" – Jan Englert)

Katarzyna Gniewkowska, Piotr Grabowski. Fot. Krzysztof Bieliński
Katarzyna Gniewkowska, Piotr Grabowski. Fot. Krzysztof Bieliński

Idąc na „Fredraszki” już po obejrzeniu cudownych „Ślubów panieńskich” spodziewałam się świetnej zabawy. A dostałam? Majstersztyk, mówię Wam, moi drodzy, majstersztyk!

Mam wrażenie, że w teatrach komedia jest widziana mało pozytywnie. Szczególnie w teatrach na wysokim poziomie, tych mniej komercyjnych. Podchodzi się do tego gatunku z nieufnością i na niektórych scenach możemy ją zobaczyć rzadko. Dlatego tak się cieszę, że Jan Englert zdecydował się wystawić „Fredraszki”! To znakomita kombinacja dialogów z różnych sztuk Fredry, to zabawa słowem, postaciami, konwencją. Tu znajdzie się miejsce na odrobinę melancholii, wiele humoru, a także mrugania okiem do widza. Wyśmienity miks!

Jan Englert, Milena Suszyńska. Fot. Krzysztof Bieliński
Jan Englert, Milena Suszyńska. Fot. Krzysztof Bieliński

Połączenie sztuk Fredry splata się w pełną życia opowieść o ludzkiej naturze. Piękną klamrą łączy je postać Fredry, po części obserwującego postaci ze swoich sztuk, po części ingerującego w to co się dzieje, a także snującego refleksje na temat swej twórczości. Niesamowite jest to, że przy tworzeniu sztuki udało się chyba pozostać tylko i wyłącznie przy cytatach z Fredry, nie wydaje mi się, by cokolwiek zostało tam dopisane. Świetnie dopracowane!

„Fredraszki” błyszczą, uwodzą, bawią. To pełne uroku przedstawienie, tak bliskie każdemu z nas poprzez uniwersalność poruszanych tematów. Są pełne zmysłowości, bezpruderyjne, bardzo jasno pokazujące wręcz, że „nic co ludzkie nie jest nam obce”. Jednak nie jest tylko zabawnie, tylko lekko i przyjemnie. Niespostrzeżenie w akcję wplata się melancholia, refleksja nad życiem, nad twórczością Fredry, nad bohaterami. Jednakże nie pozwolono nam skończyć wieczoru w smutku, zakończenie zaskakuje i zachwyca. A summa summarum? Wdzięk, swoboda, świetne aktorstwo i wyśmienity język – to połączenie sprawia, że nie można wyjść z teatru nie podbitym, nie zachwyconym.

Grzegorz Małecki, Beata Ścibakówna. Fot. Krzysztof Bieliński
Grzegorz Małecki, Beata Ścibakówna. Fot. Krzysztof Bieliński

Obsada tej sztuki sprawiła się wyśmienicie, jakież to było lekkie, swobodnie zagrane, przekonujące! Jan Englert jest narratorem doskonałym – obserwuje, niezauważalnie przewodzi i puentuje, czasami uroczo błyska dowcipem, innym razem popada w melancholię, rozważa. Przeuroczo niezdecydowany Mateusz Rusin (jako Wacław), rozdarty między niewinną, odkrywającą uroki miłości Pauliną Korthals a doświadczoną, namiętną, zmysłową Katarzyną Gniewkowską. Beata Ścibakówna jako niewierna, zaniedbywana żona, egzaltowana kochanka oraz jej mąż, również niewierny Piotr Grabowski. Milena Suszyńska jako femme fatale, pełna seksapilu, świadoma swej władzy, urocza pokojówka tego małżeństwa. Grzegorz Małecki jako niestały kochanek – nonszalancki, uwodzicielski, daje popis aktorstwa w tejże przerysowanej konwencji. Ach, i jeszcze Krzysztof Wakuliński jako Papkin – na początku śmieszny, momentami żałosny w swej megalomanii, z czasem coraz smutniejszy, wpadający w rozpacz, łapiący za serce. Wszyscy pokazują, że ekipy Narodowemu mogą pozazdrościć wszystkie inne teatry, to creme de la creme polskich scen teatralnych.

Na pierwszym planie: Krzysztof Wakuliński, Jan Englert; na drugim planie: Paulina Korthals, Katarzyna Gniewkowska, Beata Ścibakówna, Mateusz Rusin, Piotr Grabowski, Milena Suszyńska, Grzegorz Małecki. Fot. Krzysztof Bieliński
Na pierwszym planie: Krzysztof Wakuliński, Jan Englert; na drugim planie: Paulina Korthals, Katarzyna Gniewkowska, Beata Ścibakówna, Mateusz Rusin, Piotr Grabowski, Milena Suszyńska, Grzegorz Małecki. Fot. Krzysztof Bieliński

„Fredraszki” podobały nam się tak bardzo, że musiało to być chyba mocno widoczne nawet dla aktorów, nasze reakcje i entuzjazm zebrały wręcz pochwałę od jednej osoby z obsady! To chyba najlepiej pokazuje, jak bardzo sztuka potrafi wpłynąć na widza!

Polecam ten spektakl z całego serca! Ja tylko czekam na to, aż pojawi się w jesiennym repertuarze, by kupić bilety i obejrzeć go jeszcze raz. I jeszcze…

Mateusz Rusin, Paulina Korthals. Fot. Krzysztof Bieliński
Mateusz Rusin, Paulina Korthals. Fot. Krzysztof Bieliński

PS. Zdjęcia pochodzą z materiałów Teatru Narodowego.

Nic dwa razy się nie zdarza… ("W mrocznym, mrocznym domu" – Grażyna Kania)

Gdy robi się jasno widzimy mur obrośnięty bluszczem. I scenę wypełnioną żwirem. Prosto, wręcz ascetycznie. Na scenie pojawia się dwóch mężczyzn, zaczynają dziwną rozmowę, a widzowie zostają krok po kroku wciągnięci w przedziwną, mroczną historię…

W_MROCZNYM_galeria_2
Marcin Przybylski (Drew). Fot. Andrzej Wencel

Drew (Marcin Przybylski) to imprezowy król życia. Bogaty prawnik, spędzający czas wolny na imprezach pełnych używek i chętnych do poznania bawidamka kobiet. A w domu czekają dzieci i żona, wiecznie udająca, że nic nie widzi. Jakże wygodny układ, który jednak nagle rozbija wypadek. Drew kasuje auto, okazuje się, że naturalnie był pod wpływem alkoholu, z narkotykami w wozie, zostaje więc skierowany na przymusową terapię, która ma zadecydować o jego dalszych losach.

W trakcie terapii wychodzi na jaw pewne zdarzenie z przeszłości, które może mocno wpłynąć na ostateczny jej wynik oraz decyzję sądu. Ktoś musi więc potwierdzić te dawne wydarzenia, do ośrodka zostaje więc wezwany brat Drew – Terry (Grzegorz Małecki). I zaczyna się gra!

Najpierw nie wiemy, co myśleć. Jeden z braci ostro nabroił i nie wydaje się fajnym człowiekiem, ale jednocześnie można mieć wrażenie, że to wszystko go jednak zmieniło i próbuje nadrobić błędy przeszłości. Szczególnie, gdy wyznaje, że był jako dziecko molestowany przez ich wspólnego znajomego – Todda. To właśnie o tym, że tenże znajomy istniał, ma zaświadczyć Terry. To wyznanie robi na starszym bracie wielkie wrażenie, dochodzi do gwałtownej kłótni, w trakcie której zaczynamy głębiej poznawać przeszłość tej rodziny i zastanawiać się nad relacjami, jakie między nimi istnieją.

grzegorz malecki terry
Grzegorz Małecki (Terry). Fot. Andrzej Wencel

Natomiast Terry, hm, Terry to postać szczególna. Na początku wydaje nam się tylko wycofany, samotny i pełen wściekłości. Gniew w nim płonie, widać go w spojrzeniach, gestach, zatrzymaniach w trakcie mówienia, mimice. Spala się od środka, widać, że od lat coś go dręczy, nie daje spokoju. Jednakże ciągle nie jest nam dane dowiedzieć się co to. Wiadomość o molestowaniu przyjmuje z niewiarą. Nie ufa bratu, wie, że Drew jest patologicznym kłamcą, jednak mimo wszystko zgadza się poświadczyć o wydarzeniach z przeszłości. A później rusza w podróż…

Na polu minigolfa Terry spotyka Jennifer (Milena Suszyńska), słodką i naiwną córkę Todda. W rozmowie z nią dowiaduje się kolejnych nowości o przyjacielu z dzieciństwa. Jego obraz zmienia się coraz bardziej w umyśle Terry’ego, a cała ta sytuacja związana z bratem i przyjacielem-pedofilem coraz bardziej wpływa na mężczyznę. Jednocześnie obserwujemy pełną erotyzmu grę między Terrym a Jen, grę o tyle symboliczną, że on sam jest teraz dojrzałym mężczyzną koło 40-tki, a ona ma lat 16. Ich rozmowa z każdą minutą staje się coraz bardziej dwuznaczna, a końcówka sceny zostawia widzów z pytaniem – jaki był koniec tego pulsującego erotyką spotkania?

terry jennifer milena suszynska

Ostatnia część powala. Zaczyna się niewinnie. Drew zakończył terapię, świętuje to z rodziną i znajomymi. Terry, wieczny obserwator stoi z boku i czeka na to, aż brat raczy go zauważyć. A gdy tak się dzieje następuje scena oczyszczenia, swoistej spowiedzi, tak bolesnej, przejmującej, że nie można oderwać oczu. W końcu poznajemy szczegóły przeszłości Terry’ego, rozumiemy jak bardzo był przez całe życie obciążony psychicznie i jak bardzo wpłynęło to na to, jaki teraz jest. Zmienia się także nasze postrzeganie Drew, ich wzajemnej relacji. Straszliwie poruszająca scena, powalająca siłą emocji!

Ta adaptacja to czysty minimalizm. Scenografia, muzyka, wszystko jest bardzo ascetyczne, jednocześnie podkreślające siłę przekazu. Te oddzielające sceny dźwięki potęgujące grozę, ten oddalający się mur z bluszczu, który jakby symbolizował odkrywanie kolejnych tajemnic z przeszłości, wyśmienite!

Ale to, co najważniejsze w tej sztuce, to gra aktorska. Za pierwszym razem (tak, szalona ja, widziałam ją wczoraj po raz drugi!) mą uwagę najbardziej przykuł duet męski, czyli Marcin Przybylski i Grzegorz Małecki. To oni rządzili na scenie. Wczoraj za to najpierw zachwyciła mnie Milena Suszyńska, której wyśmienicie wychodzi odgrywanie tej uroczej nastoletniej trzpiotki, a później ponownie Grzegorz Małecki. To, jak zagrał, szczególnie w ostatniej scenie, to mistrzostwo świata, dał z siebie wczoraj chyba 1000%! Grał, jakby miał się spalić w ogniu odgrywanej postaci, kompletnie zatraciłam granicę między aktorem a bohaterem i w końcówce czułam najczystszą litość dla Terry’ego. To, co się działo na scenie chwytało za gardło, wyduszało łzy nie tylko w oczach bohatera. A to ostatnie puste, przerażające spojrzenie…

marcin przybylski drew grzegorz malecki terry
Marcin Przybylski (Drew). Fot. Andrzej Wencel

„W mrocznym, mrocznym domu” to doskonała adaptacja sztuki Neila LaBute’a. To swoiste drwina z terapii, a jednocześnie właśnie psychiczne katharsis bohaterów. Świetna sztuka z obsadą, która gwarantuje trzęsienie ziemi. Wieloznaczna, pełna możliwości interpretacji, z otwartym zakończeniem, o które można się posprzeczać. Kto był katem, a kto ofiarą?

Polecam!

PS. Zdjęcia pochodzą z materiałów Teatru Narodowego.

Zatrzymane chwile #23

O mały włos, a przegapiłabym początek miesiąca! A tu już piąty grudnia, a fotopodsumowania niet, zgroza 😉 W każdym razie albo mija mi powoli pasja dokumentowania chwil, albo listopad miałam bardzo mało widowiskowy. Inna sprawa, że mój aktualny telefon raczej mnie wkurza działaniem i jakością zdjęć, więc i to może wpływać na zmniejszenie liczby fotek. W każdym razie po czasach, gdy było ich i po około 40 sztuk, czas na miesiąc, gdy było ich tylko 14. A jakich?

Oczywiście były książki!

Mansfield Park – przez zbieg różnych okoliczności dopiero co skończyłam czytać. Książki z kolejnego zdjęcia wszystkie (trzecia to nowy zbiór opowiadań Kinga) są już przeczytane, tak samo, jak i „Sekta egoistów”. Oczywiście nie wyrobiłam się jeszcze z ich opisaniem, ech… „Handlarz kawą” to prezent od Biblionetkołaja. A „Dziewczynę z pociągu” przeczytałam już dawno i nawet zdążyłam opisać – TUTAJ.

Były też kolorowanki, chociaż zdecydowanie było ich mniej (i generalnie gorsze jakościowo) – ze względu na leczenie kontuzji ręki. Na jednym ze zdjęć widzicie zresztą próbę nauczenia się delikatniejszego dociskania kredek do papieru 😉

A reszta to już różności zupełne…

Od lewej: prezencik, który dostałam od kontrahentki w pracy + kalendarz z pięknym widokiem, który chwilowo zdobi moje biurko, zanim zaczenie odliczać dni + deser, który uświetnił kolację po spotkaniu autorskim Katarzyny Puzyńskiej. Bardzo miły wieczór, pełen śmiechu.

Na początku listopada odwiedziła mnie z doroczną wizytą Mamuśka. Przez kilka dni oddawałyśmy się wielu przyjemnościom, m.in. zafundowałyśmy sobie nowe fryzury w mojej ukochanej Teksturze oraz uśmiałyśmy się niesamowicie na sztuce „Sextet czyli Roma i Julian” w Teatrze Buffo. Fajnie było! A ostatnie zdjęcie to moj sądny dzień, czyli chwile przed wyjściem z domu i ruszeniem do Polsatu, by brać udział w rozmowie o blogach książkowych. Pisałam o tym TUTAJ.

To tyle, zastanawiam się, co przyniesie mi grudzień. I czy z końcem roku nie zamknąć tego cyklu, może 2 lata jednak wystarczą…? Co Wy na to?

Zatrzymane chwile #11

To był miesiąc! Niesamowity, wyczerpujący, aktywny tak, że bardziej już prawie nie można! A co się działo?

Po pierwsze – nowa praca! Jakiś czas temu dostałam ofertę zmiany firmy. Rozważyłam wszystkie za i przeciw, i ruszyłam do przodu! Nowa firma, nowe obowiązki, sporo nowości, uczę się wiele, mam poczucie, że się rozwijam, dzieje się mnóstwo!

Po drugie – spotkania autorskie. Miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu Anety Jadowskiej oraz zlocie fanów Dory Wilk, było super! Aneta jest fajna i zabawna, jest dobrą reklamą swoich książek! Drugie spotkanie było również spotkaniem pod znakiem uśmiechu – swoją książkę promował Maciej Mazurek, znany wielu pod ksywką Zuch – z Zuch rysuje i Zuch pisze. Maciek jest tak samo fajny na żywo, jak na blogu (i w książce 😉 ), wszystkim serdecznie polecam podczytywanie jego komiksów oraz czytanie tekstów, bo całkiem mądrze pisze.

Po trzecie – działania bardziej kreatywne. Po fajnej kampanii dotyczącej „Miniaturzystki”, w listopadzie padło na „Przebudzenie” Kinga – kalendarz na 2015, filmik odgrywany po najechaniu na grafikę okładki/kalendarza oraz napój energetyczny – chyba nikt tego jeszcze do książki nie robił. Była też przesyłka dotycząca „Marsjanina” – plakat przedstawiający Marsa oraz hm… hełm kosmonauty 😉

Po czwarte – książki. Na zdjęciach przedstawiałam nie tylko książki, które aktualnie czytam, ale również te, które do mnie w tym miesiącu dotarły. Na przykład długo wyczekiwaną kontynuację książki Riggsa. Co za piękne wydanie! Jest też kawałek jednej z półek z książkami przeczytanymi, bardzo tę część półki lubię 🙂

Po piąte – jedzenie i picie. Mniam! Belgijskie czekoladki, prezent urodzinowy od kumpeli. Restauracja Bombaj Masala, w której spędziłyśmy z przyjaciółkami miły, aczkolwiek emocjonujący wieczór. Poranna kawa w fajnym kubku. Nowe odkrycie, czyli słodko-słonawa czekolada. Rogal marciński i fajne piwo jako zaproszenie na Targi Piwne w Poznaniu. Domowej roboty sushi, pychota! A na koniec przepyszna pizza w „Cuda na kiju”.

A teraz zostały już tylko różności z codziennego życia…

Świetna sztuka w Teatrze Współczesnym – „Taniec albatrosa”. Dowcipna, pełna sarkazmu, ciekawa i dobrze zagrana, polecam! Obok zaproszenie na pokaz „Love, Rosie” – fajną komedię romantyczną. Ciepłą, zabawną, lekko wzruszającą, w sam raz na zimowy wieczór po pracy. Środek nocy, czyli pewnie jakaś 17:30 😉 Jak ja tęsknię za dłuuuuugimi dniami!

Dolny rząd to symbol pamięci rodzicielskiej – byli pierwsi, zrobili mi niespodziankę, nie spodziwałam się niczego poza telefonem z życzeniami 🙂 A w któryś weekend zrobiłam porządki w szufladzie z papierami, znalazłam w niej m.in. właśnie to – wspomnienia dawnych, bardziej rozrywkowych chwil. Obok przykład koszmarku okołowyborczego, brrr…

W listopadzie mój storczyk postanowił poszaleć – jeszcze nie skończył jednego kwitnienia, a już zaczął drugie. Szalony taki 😉 A obok dwa portery uroczej jesieni, szkoda, że już się skończyła!

Na dole dwaj nowi lokatorzy mieszkania znajomej blogerki książkowej – Batman i Lucy, fajne maluchy! A obok nich symbol mojego listopadowego padania na twarz, często zdarzało mi się tak, że wracałam do domu tak zmęczona, że ledwo zdołałam zrobić łóżko. W ten wieczór jednak musiałam mieć sił wystarczająco wiele, by zrobić foto 😉

To byłoby na tyle. Szalony miesiąc, test moich sił. Był fajny, ale jednak trochę się cieszę, że się skończył, może w końcu trochę odsapnę?