Chwila zadumy nad tym, jak bardzo KINKY BOOTS zrobiło się teatralnym fenomenem…
Fakt, to na pozór czystej wody, leciuchna rozrywka, pełna śpiewu, tańca i zabawy. Ale gdyby to było tylko to, to ludzie nie wracaliby po x razy! Ze wszystkich osób (a namówiłam już – ja sama, a potem namówieni przeze mnie inni ludzie – chyba w sumie ze 40? 45? jak nie więcej osób!) tylko 1 wyszła w przerwie, bo to nie była jej „estetyka teatralna”, ze 2-3 miały uczucia i na tak i na nie, a cała reszta wychodziła zachwycona. Z czego większość co jakiś czas robi powtórkę. I wiem, że jest tak i w innych przypadkach, słyszę to od znajomych, widzę w social mediach, widzę na sali obce, ale już któryś raz widziane twarze. I tak sobie myślę, że zabawa zabawą, naładowanie pozytywną energią to jedno (bo wszyscy mamy podobnie, że wychodzimy i przez chwilę kochamy świat i ludzi 😉 ), ale to nie jest wszystko.
Już od jakiegoś czasu w rozmowach wychodzi mi na to, jak ważne są dla części osób te wszystkie przesłania, które porusza ten spektakl i dlaczego może to być – mniej lub bardziej świadomie – ważny spektakl dla każdego człowieka, szczególnie, gdy jest w momencie, gdy się rozwija, szuka swojej drogi czy też nagle coś w swym życiu zmienia. I myślę, że właśnie o to chodzi, że jest to po części spektakl, który wspiera w tychże zmianach, w poszukiwaniu własnej drogi, „pokazuje” że jest to możliwe, że warto o to zawalczyć. Że nie musimy kopiować życia własnych rodziców, czy spełniać ich nałożonych na nas oczekiwań. Że możemy – a wręcz powinniśmy – szukać własnej drogi, tego, co nas uszczęśliwi. Że warto być otwartym na to, co przynosi los i zauważać otwarte furtki, które na nas czekają. Że nie warto odrzucać innych, tylko dlatego, że są… inni, niż my byśmy chcieli. Że warto próbować akceptować siebie i innych ludzi z całym dobrodziejstwem inwentarza (to jest dopiero wyzwanie!). Żeby walczyć z tym, w jakie role kulturalne i społeczne wpychają nas rodzina i społeczeństwo. Że warto rozwijać w sobie cechy, które lubimy, niezależnie od tego, czy są przypisane stereotypom naszej płci/pozycji/kultury, czy też nie. Żeby wspierać w tym samym bliskie nam osoby, pomagać w tych ciężkich życiowych walkach. Żeby pamiętać, że zmieniając siebie na takich, jakimi chcemy być, zmieniamy całą swoją rzeczywistość. I że tylko my jesteśmy w stanie to zrobić, nikt inny. I że warto żyć walcząc i próbując, a nie żałując na koniec, że przeżyło się życie w zamkniętym pudełku zaprojektowanym przez kogoś innego…
I to jest według mnie właśnie to, co przyciąga te gromady ludzi znowu i znowu, bo ten spektakl owszem, ładuje baterie pozytywną energią, ale też jak teraz mi wychodzi – podtrzymuje motywację do tego wszystkiego! A przecież jest ona cholernie ważna, bo bez niej ani rusz. A że do tego jest jeszcze cudownie zagrany, zabawny, żywiołowy i generalnie – rozkoszny, to już w ogóle robi się kombo do pokochania! Życzę więc Wam i sobie wielu, wielu wspaniałych powtórek, niech nam Lola z aniołkami i ekipą Kinky boots wymiata jeszcze dłuuuuuugo!
A przy okazji dziękuję ekipie, bo to przecież też Wasza energia, praca i zaangażowanie tworzy właśnie taką, a nie inną piorunującą całość! Grajcie tak cudownie dalej! Wszystkie role są tutaj ważne, każdy z Was jest doskonały, a ja uwielbiam powtórki również dlatego, że mogę się przyglądać i wychwytywać różne smaczki „z tła” co jest świetną sprawą!
Na koniec przesuwam sobie ten spektakl z kategorii „fajna rozrywka i tyle” do kategorii „polecam szczególnie, gdy czuję, że osoba się boryka z jakimś życiowym zakrętem” 🙂
PS. A o tym spektaklu pisałam już tutaj oraz wypowiadałam się gościnnie u Kulturalnej Pyry. Zapraszam!
W 2018 działo się naprawdę dużo! Uwaga, wpis wprawdzie w punktach, ale długi, nie dla pokolenia #TL;DR 😉
Nareszcie zaczęłam odpuszczać ludzi, na których mi zależało, a którzy mnie mają w odwłoku, a zaczęłam cenić tych, którym zależy na mnie, chociaż trochę. W 2019 planuję rozwijać taką postawę.
W końcu zaczęło do mnie tak naprawdę docierać, że nie wszyscy muszą mnie lubić i akceptować, a mnie to nie musi martwić. Dla osoby wychowanej w postawie „rób wszystko, by zyskać akceptację i sympatię innych” to prawdziwe wyzwanie i jednocześnie wyzwolenie. Też do rozwoju w 2019.
Rok, w którym wydarzyło się sporo trudnych zdarzeń. Najtrudniejszą zdecydowanie był udar mojego Taty. Zmienił postrzeganie rzeczywistości, zwrócił uwagę na różne rzeczy i zmienił nasze życie już na zawsze.
W kwietniu rozpoczęłam wolontariat w @Teatr WARSawy i była to jedna z najlepszych decyzji tej dziesięciolatki! Spotkałam tam cudownych ludzi, nawiązałam fajne relacje, regularnie spędzam tam interesująco czas, oglądam ciekawe sztuki i koncerty, spotykam mniej lub bardziej pasjonujących artystów, a przede wszystkim – zaglądam za teatralne kulisy, mam okazję trochę „pożyć” teatrem. Cudowna przygoda!
Ten rok to był rok mocnej pracy nad relacjami międzyludzkimi. Nie nad tymi powierzchownymi, „znajomościowymi”, ale nad tymi głębszymi. I oprócz udaru Taty było to chyba najtrudniejsze, co mnie w tym roku spotkało. Odkrywanie siebie i innych, zrozumienie zachowań, ich powodów, przejście od emocji (a jestem ostry choleryk!) do rozumu, zrozumienie, co oznacza „być z kimś mimo czegoś, a nie za coś”, oj wyzwanie roku! A to nie koniec, ciągle dużo przede mną!
Miałam okazję zrealizować zawodowo kilka naprawdę ciekawych projektów, oby tak było i w 2019 roku! Były to duże wyzwania, kosztowały mnie wiele pracy i nerwów, ale uświadomiły mi zarówno w czym jestem dobra, jak i to, nad czym jeszcze muszę popracować. Przede wszystkim jednak były to ciekawe lekcje i rozwojowe tygodnie, więc zdecydowanie na plus.
To pierwszy rok, gdy nie mam zielonego pojęcia, ile książek przeczytałam, ile spektakli zobaczyłam, generalnie: liczenie i spisywanie w zupełności zniknęło z mego życia. Nie będzie też w związku z tym żadnych podsumowań.
Jednak o dwóch spektaklach mogę napisać, bo zdecydowanie biją się o miano tych najczęściej oglądanych. To barwny, cudowny, pełen pozytywnej energii „Kinky boots” oraz diabelnie inteligentny tekst, złośliwy humor i świetna interpretacja w „Kompleksie Portnoya”. W 2019 zamierzam kontynuować ich oglądanie, a co!
To był diabelnie aktywny rok – praca na etat, stałe zlecenie, które konsumuje mi sporo czasu wolnego, dyżury wolontariackie, a w wolnym czasie ćwiczenia, spotkania ze znajomymi, teatr i sto innych rzeczy, które chciałam lub musiałam ogarniać. Były tygodnie, gdy leciałam na pysk, muszę więc przeanalizować, czy czegoś w 2019 roku nie odpuścić.
Był to rok zmian we mnie. Jeszcze długa droga przede mną, ale widzę fajne zmiany, małymi kroczkami idę do przodu, lubię siebie coraz bardziej, jest we mnie więcej wewnętrznego spokoju i wszystko to bardzo mi się podoba. Niech 2019 przyniesie jeszcze więcej takich pozytywnych zmian!
Miałam też okazję mniej lub bardziej poznać (i najczęściej jeszcze bardziej polubić, chociaż rzadko – odwrotnie) kolejnych ulubieńców teatralnych, zdobyłam nowych. To jest niesamowite, zaczynając przygodę z teatrem nie sądziłam,że tak wiele z osób, które podziwiam na scenie trafi do grona moich trochę „oswojonych” znajomych. Bardzo to przyjemne, nie będę wciskać kitu, że jest inaczej 😉
To rok, w którym – niestety – przestałam właściwie gotować, a zaczęłam na nowo podżerać pierdoły, więc kończę go ze zniszczonymi osiągnięciami wagowymi, jest znowu kilka kilogramów do przodu, trzeba będzie nad tym popracować, bo wcale mi się to nie podoba. Tak samo ma się kwestia z aktywnością fizyczną, która w ostatnim czasie mocno u mnie spadła. I też mi się to nie podoba, więc do zmiany.
Właściwie zaprzestałam blogowania. Trochę mi szkoda, ale nie mam już jak tego wcisnąć w grafik. Mogłabym, ale odbywałoby się to kosztem chyba snu lub czytania, na które mam też tak mało czasu, że czytam głównie przy obiedzie w pracy/w komunikacji miejskiej o ile usiądę/czasami w weekend. Więc brak mi chęci oddania czytania w zamian za blogowanie. Ciekawe, czy to się ma szansę zmienić w 2019…
Cieszę się z podtrzymywania relacji (oraz kilku nowych) z ludźmi, którzy mają pasję. To jednak niesamowite, jak bardzo pasja potrafi napędzać ludzi i wpływać na ich życie. Że potrafią jeździć po Polsce (i nie tylko!) za ulubionym artystą, poświęcać większość czasu wolnego na to, by śledzić swoich ulubieńców i ich dokonania, chodzić na koncerty/spektakle po xx razy, obdarowywać swoich ulubieńców prezentami czy wręcz przebierać się za bohaterów, których odgrywają. To takie pozytywne, aktywne szaleństwo, które pięknie mi równoważy wizję, że większość ludzi spędza wolny czas siedząc przed telewizorem 😉 I nie musi to być tylko tego typu pasja, każda pasja jest super – haftowanie, zbieranie gadżetów z ukochanego filmu, hodowla roślinek w słoikach, gry planszowe etc. Generalnie coś, co wnosi do naszego życia coś nowego i dodaje pozytywnej energii 🙂
To był też rok, gdy zaczęłam interesować się zagadnieniami związanymi z psychologią, czytać magazyny i książki. Niezmiernie to wszystko ciekawe!
A z negatywów – był to rok, gdy coraz częściej przerażali mnie inni ludzie: nieskończonymi zasobami niechęci, hejtu, nienawiści, braku empatii, skupieniem tylko i wyłącznie na sobie, agresywnością. Ja żyję w dużej części w takim „bąblu szczęśliwości”, ale gdy z niego wyglądam, to coraz częściej jestem zaniepokojona lub wręcz przestraszona. Boję się pod tym względem przyszłego roku. Boję się go także pod względem materialnym, bo wprowadzane zmiany bardzo mocno się na nas odbiją.
A jaki będzie 2019? Się zobaczy! Mam nadzieję, że będę dla siebie dobra, ale nie odpuszczająca. I że dalej będą następować zmiany w środku, na lepsze dla mnie. A poza tym? Płynę z prądem rzeki, lekko czasami sterując 😉
Marek Kalita opowiadał przed premierą, że nie chce tego określać wprost, tylko zależy mu na stworzeniu na scenie Przodownika męskiego klubu, trochę jak w filmie „Podziemny krąg” Davida Finchera. To się udało, bowiem otrzymaliśmy zaproszenie do dziwnego, skąpanego w półmroku miejsca, gdzie pękają wszystkie bariery wstydu i upokorzenia. „Obrzydliwcy” w Przodowniku, podobnie jak proza Wallace’a, to wyzwanie do podjęcia na własną odpowiedzialność. Warto zaryzykować.Dziennik Gazeta Prawna
Muszę się zgodzić z każdym słowem powyższego akapitu. Gdy wchodzimy do sali pierwsze, co rzuca się w oczy, to oszczędna, lekko obskurna i obsceniczna scenografia, intrygująca widza od samego początku. Zapada ciemność, a wtedy na scenę wchodzą oni… Obrzydliwcy.
W ich role wcielają się: Waldemar Barwiński, Mariusz Drężek, Henryk Niebudek, Piotr Siwkiewicz i Sebastian Stankiewicz. Obsada – jak okazuje się w trakcie oglądania – idealnie dobrana i jakże świetna aktorsko!
Spektakl powstał na podstawie „Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi” Davida Fostera Wallace’a. Książki tej nie miałam okazji jeszcze poznać, ale zdecydowanie mam teraz ku temu motywację! To, co wybrano do scenariusza intryguje, porusza, odrzuca, fascynuje. Na scenie spotkało się pięciu bardzo różnych mężczyzn, przyszli, by uczestniczyć w sesji terapeutycznej. Oni są pacjentami, zaś terapeutami właściwie jesteśmy my – widzowie. Właśnie takie rozegranie scenariusza dodaje przedstawieniu mocy, gdy słyszymy ich monologi kierowane do nas, nie da się pozostać obojętnym. Pięć niesamowitych historii, pełnych obsesji, fantazji, traum, wewnętrznych konfliktów, różnorakich poszukiwań. Ich głos to często swoiste wołanie o pomoc, gdyż – jak to mówi Mariusz Drężek – „każdy z tych bohaterów ma w głowię jakąś rzeźnię”.
Pisałam wyżej, że aktorsko obsada jest wyśmienita, pora na garść szczegółów. Mam dwa przypadki, które zupełnie mnie podbiły, zachwyt mój nie ostygł, mimo upływu kilku dni.
Pierwszy to Mariusz Drężek w roli Marianny, transseksualisty. Na początku uwagę zwraca oczywiście sam wygląd zewnętrzny, ale gdy aktor zaczyna swój pierwszy monolog z każdą sekundą wciągamy się mocniej w jego opowieść. Jest hipnotyzujący, jak to określiła koleżanka, z którą byłam – magnetyczny, nie można oderwać oczu od sceny. Na początku mocno przerysowany, później wydobywa ze swej postaci niezmierzone pokłady delikatności, wręcz kruchości, wzrusza. A monolog o kobietach i mężczyznach… Cudo! Tak samo zresztą, jak końcowa piosenka, nie zdawałam sobie sprawy, że dysponuje takimi możliwościami wokalnymi. Wyszłyśmy oczarowane!
Drugi zachwyt dotyczy Waldemara Barwińskiego i jego roli nieśmiałego, pełnego nerwic dziwaka, który prawie cały czas się uśmiecha. Fantastyczne dopracowanie każdego gestu, tiku nerwowego, spojrzenia, ruchu, to wszystko zbudowało szalenie wiarygodną postać. Postać, która powolutku odkrywała swe tajemnice, by przywalić widzom między oczy wyjątkowym monologiem, opowieścią rozpoczynającą się w czasach dojrzewania. Nie chcę Wam zdradzać szczegółów, uwierzcie tylko, że był porywający!
Jednak i pozostała trójka aktorów jest wyśmienita! Piotr Siwkiewicz wydaje się być mrocznym sadystą, wręcz psychopatą. Do czasu jednak, gdy odsłoni tajemnicę swej przyszłości. Słuchanie jego monologu wzbudzało dreszcze, bolało. Henryk Niebudek jako wydawałoby się jowialny, dobrotliwy przeciętniak. Jednak myślimy tak tylko do momentu, gdy zaczyna mówić o mrocznych zakamarkach swej duszy. A Sebastian Stankiewicz jako osobliwy konferansjer, swoisty komentator dramatów dziejących się na scenie jest świetny. Momentami niepokojący, obrzydliwy, wręcz obleśny, chwilami przejmujący, jest spoiwem tej opowieści.
Nie jest to spektakl łatwy i przyjemny. Nie jest to spektakl dla każdego, a już na bank nie dla tych, którzy szukają płytkiej, prostej rozrywki. On wymaga uwagi, zagłębienia się w niezbyt miłe miejsca ludzkiej psychiki. Ale jest znakomicie zagrany, ciekawie zainscenizowany, z wielką siłą rażenia, ważnym przekazem. Chciałabym widzieć więcej takich spektakli! Idźcie, oglądajcie, napiszcie, jak Wam się podobało!
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska
Spektakl „Obrzydliwcy” wystawiany jest na Scenie Przodownik Teatru Dramatycznego w Warszawie.
Bądź sobą. Bądź taka, jaką chcesz być. Uwierz w siebie. Polub siebie. Jesteś zajebista, jesteś najlepsza, uwierz w to!
Takie rady dostaję od wielu lat, kolejne przyjaciółki i przyjaciele powtarzają mi to samo, a ja nadal nie potrafię, nadal tkwię w gorsecie ograniczeń, które nabyłam z czasem, przywalona workiem kompleksów. Od kilku dni słucham soundtracku z musicalu „Kinky boots” (o polskiej wersji wystawianej w Teatrze Dramatycznym kiedyś napiszę, na razie odżałować nie mogę, że nie ma polskiej wersji muzycznej do posłuchania) i – o dziwo – właśnie to, razem z rozmowami z dwiema wspaniałymi kobietami, natchnęło mnie do napisania tego tekstu.
Przez lata byłam grubasem (trochę historii TUTAJ). Może jeszcze nie w dzieciństwie, wtedy byłam bardzo aktywnym i normalnie zbudowanym dzieckiem. Jednak zmiany hormonalne w czasie dojrzewania i zmiana trybu życia na kompletnie nieruchliwy (zwolnienie z lekcji WF-u, czytanie setek książek etc.) zaczęły skutkować zmianami wagi. A gdy zaczęło się liceum i docinki klasowych prowodyrek, kompleksy zaczęły się rozwijać jeszcze bujniej, jeszcze więcej siedziałam w domu, więcej przekąsek pod ręką, zero ruchu. Takie błędne koło…
Gdzieś we mnie musiała być jednak baza, która pozwoliła tak bujnie wyrosnąć tym wszystkim kompleksom. Tak czy siak, rozkwitły, przejęły we władanie większość aspektów mojego życia, a już samoocenę wysłały w najgłębsze otchłanie niebytu. Jednocześnie w nawyk weszło mi udawanie, więc pewnie tak de facto mało kto zorientował się – na powierzchownym poziomie – jak źle o sobie myślę, jak wiele we mnie niepewności, obaw, czarnowidztwa, jak to mówi jedna ze wspierających mnie od pewnego czasu kobiet – „samopałowania”. Agnieszka? Taka może zbyt pulchna, ubrana w dżinsy i za duże swetry, ale uśmiechnięta, wyglądająca na zadowoloną i wręcz pewną siebie. Yup, taka byłam latami. A w środku? Lepiej nie mówić… I tak mijały lata, lata i lata. Właściwie spokojnie można powiedzieć, że połowa życia przepadła mi w dużej części w czarnej dziurze przez to, jak bardzo ja (ale też życie i ludzie) ustawiłam sobie ograniczenia wewnątrz siebie. I dopiero od niedawna dociera do mnie, że nie, nie chcę tak dłużej. Chcę wykorzystać pozostałe lata na maksimum, a nie męczyć się sama ze sobą. Dosyć!
I pewnie z tego (chociaż wtedy nie zdawałam sobie świadomie z tego sprawy) wynikały powoli wszystkie te zmiany – fizjoterapia, ćwiczenia wzmacniająco-rozwijające, ćwiczenia budujące formę, zmiana odżywiania etc. A gdy przyszły efekty i zachłysnęłam się chociażby tym, że w końcu mogę się ubierać właściwie we wszystkich sklepach, to powolutku zaczęły się zmieniać inne rzeczy. Zaczęłam baczniej zwracać uwagę na to, jak wyglądam – jakie ciuchy noszę, zaczęłam testować, czy radzę sobie w szpilkach, kupiłam kilka kosmetyków, których wcześniej nie używałam. Zrobiłam się bardziej wyrazista, odważna, zaczynam przyciągać wzrok innych ludzi, powoli jestem gotowa na to, by dać sobie radę z tym, że jestem oceniana przez innych. To małe kroczki, ale jest to codzienna droga do przodu. Nie może być powrotu i koniec!
Ciągle mam problem z tym, że w dużej części ludzie budują mą ocenę samej siebie. To ludzie są lustrem, w którym się przeglądam. Gdy widzę pozytywny odbiór – pochwały co do zachowania, wyglądu, spojrzenia pełne uznania, zachwyty różnego rodzaju – jest mi łatwiej, czuje się lepiej, moja motywacja do działań wzrasta. I to właśnie muszę przepracować, bo tak de facto wiem, że robię to sama dla siebie, a nie dla innych, tylko za długo żyłam według reguł „ważne jest to, żeby innym było dobrze, rób wszystko, by inni Cię lubili”. Zawsze inni byli najważniejsi. A guzik z pętelką! To ja jestem najważniejsza i do tego powoli staram się dorosnąć. Lepiej późno…
Muszę tylko nie przegiąć w drugą stronę – pozytywna motywacja jest ok i niech z jednej strony dalej odgrywa rolę w moim życiu, jednak nie chcę zawędrować w rejony, gdzie ja i tylko ja będę centrum wszechświata (i tak mam z tym problemy 😉 ), chcę tylko poczuć w pełni to, że ja sama jestem dla siebie wartościowa, złapać więcej balansu w życiu. Tylko i aż, bo to cholernie trudne.
W każdym razie ten wpis jest po to, by pokazać, że się da. Zajmuje to mnóstwo czasu i sił, jest to codzienna walka, ale da się! Powolutku widzę zmiany w sobie samej, wiem też, że są one dostrzegane przez znajomych. Mniej więcej od roku często słyszę od różnych osób sformułowanie „Błyszczysz!”. Długo zbywałam je uśmiechem i tyle, jednak w końcu dopuściłam do siebie myśl, że: hej, coś jest na rzeczy, tyle dobrego wypracowałam, tyle fajnych zmian wprowadziłam w życie, czemu do diaska tego nie doceniam? Czemu nie mówię sobie: świetna robota, Taterko!?
A przecież robię zarąbistą robotę! Radzę sobie świetnie – pracuję w fajnej firmie, robię ciekawe rzeczy z interesującymi ludźmi; mam ekstra pasje, które cały czas dostarczają mi przeróżnych emocji i przygód; mam swoje mieszkanie (które oczywiście spłacam, ale to świadoma decyzja); utrzymuję się samodzielnie; przetrwałam wiele „czarnych” momentów; schudłam kilkadziesiąt kilo; wyrobiłam sobie o jakieś 20% więcej mięśni, niż miałam (teraz już prawie połowa mojej wagi to mięśnie!); nie mam już zadyszki przy wchodzeniu na 4 piętro czy podbieganiu do autobusu; wyglądam dobrze, a będę wyglądać jeszcze lepiej; uczę się siebie samej i pracuję nad sobą; pracuję też nad relacjami z ludźmi; zmieniłam nastawienie do wielu rzeczy i wielu zachowań. Grzebię w samej sobie, przepracowuję różne rzeczy, rozwijam się. To od cholery powodów, dla których warto być dumnym, a do wczoraj kompletnie tego tak nie rozpatrywałam! Dopiero jednoczesne konwersacje z dwiema wspaniałymi kobietami mi uświadomiły to samo: mam wiele powodów do dumy, powinnam siebie zacząć doceniać! Świadomie cieszyć się z tego, co już mi się udało i na to, co jeszcze mi się uda! I tak, mam jeszcze bardzo wiele do przepracowania, ale mam też wiele powodów do zadowolenia i dumy. Idę w dobrym kierunku!
I tak, jak uważam, że każdy może zrobić to samo, co ja zrobiłam dla siebie fizycznie (zmiany z przywoływanego wcześniej wpisu), tak samo sądzę, że większość z nas potrafi też zacząć zmieniać to, z czego nie jest zadowolonych. Tylko trzeba do tego dojrzeć, poczuć, że „do diabła, męczę się ponieważ to czy tamto, czy dalej chcę się tak męczyć?!”. Właściwy moment na zmiany pozwoli utrzymać motywację, bo jak dobrze wszyscy wiemy, większość z nas boi się ryzyka, zmian, pracy, która ich czeka. A jeżeli ja jestem w stanie to zrobić, to i Ty także! Warto, oj, jak bardzo warto!
Kiedyś dojdę do momentu, gdy spojrzę w lustro i powiem: jesteś zajebista, Taterka, kocham Cię! I będę tak z całego serca czuła.
PS. A do tego wpisu natchnęły mnie te dwie dzisiejsze rozmowy + fragment jednej z nich, który niezmiernie mnie wzruszył, a przy okazji walnął obuchem przez łeb tym, jak bardzo jest prawdziwy. Kasia Sawicka, moja przyjaciółka, napisała tak:
I przyznaję, że jestem z Ciebie dumna.Pamiętam tego małego upartego osiołka i wszystko na nie. Jakbym siebie widziała a potem się okazało, że potrafisz przezwyciężyć własne nawyki. Zmienić. Rozpracować swoje słabości.
Życie jednak lubi nas zaskakiwać… Niespodziewanie miałam okazję obejrzeć spektakl, który okazał się być tak specjalnym, że zostanie ze mną na długo.
Chodzi o „We keep coming back”, szczególny projekt, który powstał z potrzeby dotarcia do korzeni, pracy nad relacjami. Opowiada on prawdziwą historię pierwszej podróży Michaela Rubenfelda oraz jego matki Mary Berchard do Polski (potomków Żydów uratowanych z Holocaustu), gdzie towarzyszy im Katka Reszke. Pełen opis spektaklu znajdziecie TUTAJ.
Ten wieczór był na tak szczególny i przeżyliśmy go na tyle mocno, że postanowiliśmy z Włodzimierzem Neubartem – Chochlikiem kulturalnym na gorąco opisać nasze wrażenia.
*****
Włodek: Pamiętasz, przed spektaklem spytałem Cię, czy zostajemy na rozmowę z artystami? Powiedziałaś: nie.
Agnieszka: Tak było.
Włodek: Po spektaklu nie byłaś już tego taka pewna…
Agnieszka: Zgadza się, przed spektaklem byłam zdecydowanie na nie, ponieważ nie do końca pozytywnie wspominam wcześniejsze takie spotkania. Za to po spektaklu zastanawiałam się nad tym, bo jest on tak pełen treści, że chce się o tym rozmawiać, jednak nie byłam w stu procentach pewna, czy to jest to miejsce i ten czas. Ale Ty też chyba przeżyłeś moment zawahania?
Włodek: Nie lubię takich spotkań. Po ostatnich Opolskich Konfrontacjach Teatralnych, gdzie dałem się namówić ten jedyny ostatnio raz, nie pałam do nich sympatią chyba nawet bardziej (przypomnę, to akurat nie wina artystów, tylko moderatora, który zamiast o sztuce wolał rozmawiać o polityce). Właśnie dlatego wyszedłem zaraz po „We keep coming back”. To był tak intymny spektakl (chociaż nie wiem czy słowo „spektakl” w pełni oddaje jego istotę), że chyba nie chciałbym tuż po nim stanąć twarzą w twarz z jego bohaterami i rozmawiać o tym, co czuję. A już zwłaszcza przy ludziach…
Agnieszka: Właśnie, gdyby to była rozmowa z samymi bohaterami, to pokusa byłaby większa, odstraszała mnie jednak rozmowa w dużej grupie. Swoją drogą: też mnie uwiera słowo spektakl, jednak nie jestem w stanie znaleźć bardziej adekwatnego określenia.
Włodek: Czułaś barierę języka?
Agnieszka: Nie, miałam może ze trzy czy cztery momenty, gdy trafiłam na nieznane mi słowo, ale poza tym w ogóle, czułam się tak, jak zawsze w teatrze. Widać, że twórcy przemyśleli podejście, jeżdżą po świecie i starają się, by język nie był barierą (mimo tego, że przecież jest zapewnione tłumaczenie).
Włodek: Bardzo szybko zatarły się chyba granice między sceną a widownią. Tam zresztą padły takie słowa, że tylko na razie jesteśmy w Teatrze Dramatycznym i zaraz przeniesiemy się gdzieś. No więc ja się chyba przeniosłem dość szybko.
Agnieszka: Tak, obserwowaliśmy swoje reakcje i to było jasne, że daliśmy się porwać, bardzo szybko padły bariery, sposób przedstawienia tej historii wciągał, był bardzo hmm… „swojski”? Aż brakuje mi słów… Przyznaj: dałeś się kupić tej formule bez zastrzeżeń?
Włodek: Od pierwszej chwili… Fantastyczne wprowadzenie, wizualizacje … i jeszcze ten sznur łączący matkę z synem!
Agnieszka: Tak, to taka metaforyczna pępowina – nie lubię z Tobą być, ale jestem z Tobą związany.
Włodek: Kto potrzebował jej bardziej?
Agnieszka: Trudne pytanie, myślę, ze mimo wszystko syn – dla niego ten projekt był swoistym procesem dostrzegania i dojrzewania. A Ty jak sądzisz?
Włodek: A pamiętasz, kto kogo wiązał?
Agnieszka: O ile nie dopadła mnie przedwczesna skleroza, to było to wspólne działanie.
Włodek: W wielu kulturach matki mają ogromny wpływ na nawet już dorosłe dzieci. W kulturze żydowskiej (ale również m.in. greckiej) mama ma wiele do powiedzenia, nawet gdy jej dziecko ma już własną rodzinę… Faktem jest jednak, że relacje m. Michaelem a Mary nie były najlepsze…
Agnieszka: Istotnie. Jak to mówili: „kocham cię, ale nie chcę spędzać z tobą czasu”. Znaczące, swoją drogą, bo czuli, że podróż do Polski będzie krokiem milowym w ich relacjach.
Włodek: Komu podróż do Polski była bardziej potrzebna?
Agnieszka: Tu już będę się upierać ze i jej, i jemu, tylko z innych powodów. A Ty jak obstawiasz?
Włodek: Czuję, że dla Mary to nie była tylko ciekawość, tak jak dla Michaela. To było dużo bardziej bolesne, taki jakby powrót do przeszłości…
Agnieszka: Pewnie w niej było o wiele więcej obaw zasianych przez życie z rodzicami ze stygmatem „przeżyłem Holocaust”. Dla niego pewnie była to bardziej ciekawość i potrzeba sprawdzenia, jak to jest z tymi korzeniami.
Włodek: No i była jeszcze dziewczyna…
Agnieszka: Tak, była, ale Magda pojawiła się jednak już po powstaniu pomysłu wyjazdu do Polski, więc mogła być dodatkowym „motywatorem”, ale potrzeba narodziła się wcześniej, no i pomysł w zasadzie wyszedł od syna, jak pamiętasz matka była przeciwna… Jak sądzisz, łatwo się dorasta w takim domu?
Włodek: Nie wiem, nie miałem takich doświadczeń. Michael musiał złożyć dość osobliwą przysięgę, pamiętasz? To wiele tłumaczy jego relacje z matką.
Agnieszka: Tak, miała być to podróż tylko dla nich. Jadą sami, mają być dla siebie najważniejsi, to świadczy według mnie o tym, ze potrzeba takiego stanu była w nich od dawna i to był w zasadzie tylko pretekst, by spróbować. Przy okazji: dorastanie w takiej rodzinie musi obciążać psychicznie, co tez wiele tłumaczy. A powiedz, jak Ci się podobały wstawki typu: rysowanie, przerysowywanie postaci czy map?
Włodek: Cudowne. Po pierwsze – niosły konkretne znaczenia. Po drugie – były błyskotliwe. Kiedy w obrysowanych konturach nagle pojawili się ludzie – byłem w szoku. To takie interaktywne przedsięwzięcie – widzieliśmy tam zresztą także i siebie – to wciąga i faktycznie burzy granice.
Agnieszka: Tak, to było świetne i bardzo przemyślane, ciekawe i spójne, często brakuje takiego podejścia w polskim teatrze, gdzie bywa sporo dodatków, jednak niekoniecznie przemyślanych i potrzebnych. To, że widzieliśmy siebie, też może być ciekawą rozgrywką pod hasłem: „Hej, a jaka jest Twoja historia? Wiesz o swojej rodzinie wszystko?”.
Włodek: O tym w pierwszej chwili nie pomyślałem. Ale – jak się dobrze zastanowić – czemu nie? Wielu z nas słyszało z opowieści babć lub dziadków coś, co kazałoby zastanowić się, czy historia rodziny nie jest nieco inna od tej oficjalnej.
Agnieszka: Nasi bohaterowie dużą część historii już znali, chcieli jednak zrozumieć, co wydarzyło się w Polsce już po Zagładzie.
Włodek: Dowiedzieli się? Zrozumieli? Na pewno sam proces poszukiwań okazał się niesłychany. Nagle kanadyjscy Żydzi zderzyli się z inną kulturą, językiem, ludźmi.
Agnieszka: Myślę, że ta podróż nie zaspokoiła ich oczekiwań w sposób, którego oczekiwali, dostali coś innego, co jednak spowodowało proces zderzania się z samym sobą i to jest cenne. A zderzenie było spore: różnice kulturowe, na początku niewielka chęć faktycznego poznania i zrozumienia tego, co obce. A jak odebrałeś zachowanie Michaela w Polsce?
Włodek: W sumie – bardzo typowe. Spodziewał się, że wszystko odbędzie się na jego zasadach. Pamiętaj, że dorastał w spokojnym kraju, w rodzinie, gdzie zapewne na niego chuchano i dmuchano. Przywykł, że wszystko dzieje się tak, jak on by sobie tego życzył. Padłem ze śmiechu oglądając fikcyjnie nakręcone powitanie na lotnisku.
Agnieszka: Też tak odebrałam jego początki, jednak było widać, że pod koniec zaczął się proces refleksji i zadumy. A co do powitania – ja też! W ogóle było zaskakująco dużo humoru, trudne sprawy w lekkiej formie. Jak Ci odpowiadało takie podejście?
Włodek: Idealne. Być może to jest sposób, żeby przestać uprawiać martyrologię,a po prostu zacząć ze sobą rozmawiać.
Agnieszka: O tym samym pomyślałam! Gdyby uczyło się młodzież w taki sposób, to szanse na zainteresowanie tematem wzrosłyby zdecydowanie! I mam wrażenie, że wspomogłoby to też rozwój empatii.
Włodek: Bo przesłaniem tego spektaklu jest przecież umiłowanie życia. To nie znaczy oczywiście, że o trudnej historii trzeba zapomnieć. Ona jest i zawsze będzie. Dowodzi tego przecież przemiana Michaela. Widziałaś, jak szkliły mu się oczy, gdy zbliżył się do matki? Pępowina była już wtedy przecięta, mógł wybrać inaczej. A jednak wrócił. Dlaczego?
Agnieszka: Widziałam, końcówka w ogóle była poruszająca. A wrócił… sama nie wiem do końca, dlaczego? Być może zrozumiał rolę rodziny, wspólnej przeszłości i tego, że relacje nas budują? mogę tylko zgadywać, bo przecież dołączyła do nich i Katka, stworzyli grupę połączoną wspólnym przeżyciem.
Włodek: Właśnie! Jaką rolę miała w tym wszystkim Katka?
Agnieszka: O to samo chciałam zapytać! Wnioskuję, że ze zwyczajnego „dodatku” – tłumaczki, dokumentalistki stała się dzięki wspólnocie przeżyć kimś bliskim, kto musi z nimi iść dalej przez życie. A jak Ty uważasz?
Włodek: No nie wiem…
Agnieszka: Bo to bardzo symboliczna scena, można sobie dorobić do niej wiele znaczeń.
Włodek: Michael zarzucał jej przecież, że nigdy ich nie zrozumie, że jej doświadczenia są mniej ważne niż ich. Zadał to pytanie zresztą publiczności. Ależ mną wtedy targały wątpliwości. Modliłem się, żeby tylko nie padło na mnie, bo musiałbym mu powiedzieć: nie wiem, naprawdę, dlaczego masz mnie za takiego głupca, żeby kazać mi wybierać, co trudniejsze – życie katolika ze świadomością żydowskiego pochodzenia czy bycie kolejnym pokoleniem ludzi ocalonych z Holocaustu… Pewnych spraw porównać się po prostu nie da. Ludzkie dramaty i problemy są zawsze ważne, niezależnie od charakteru.
Agnieszka: Najczęstsza odpowiedź publiczności brzmiała właśnie: „nie można tego porównać”. A jak interpretujesz tytuł – „We keep coming back”?
Włodek: Tytuł: sprawa oczywista: to są ciągłe powroty. Niezależnie od tego, co by się nie działo, wracamy do naszych bliskich. Możemy się kłócić, obrażać, odchodzić, ale to nie ma znaczenia. Rodzina to rodzina. W szerszym kontekście odnosi się to oczywiście do czasów Zagłady, której zapomnieć się nie da. Zbyt dużo ludzi zginęło. Wielu pozostaje bezimiennych, co jest straszne, inni mają swoich potomków, którzy pamięć o nich pielęgnują – czasem dzięki zdjęciom, czasem wspomnieniom. Gołda Tencer powtarza, ze rolą Teatru Żydowskiego jest kultywowanie pamięci o tych ludziach. Bo nie możemy ich nigdy zapomnieć. Wiesz, dlaczego to takie ważne?
Agnieszka: Dlaczego?
Włodek: To z jednej strony sprawia, że Ci ludzie nie do końca rozpłynęli się w powietrzu (choć fizycznie często tak się działo). Z drugiej zaś – jest przestrogą, by do podobnej sytuacji nigdy więcej nie doszło…
Agnieszka: Patrząc na to, co się dookoła nas dzieje, można niestety wywnioskować, że zapomnieliśmy już zbyt wiele…
Włodek: Tym bardziej temat nie może zostać zamknięty. Trzeba go podejmować na różne sposoby tak, byśmy nie przestali myśleć o tym, co jest dla nas ważne i dobre.
Agnieszka: Oby to zadziałało…
Włodek: Czego Michael i Mary dowiedzieli się o swoich przodkach?
Agnieszka: Biorąc pod uwagę pomyłki z nazwą miejscowości – trudno ocenić, czego tak naprawdę się dowiedzieli o nich, za to zdecydowanie wiele dowiedzieli się o sobie i swojej relacji.
Włodek: I może to było w tym wszystkim najważniejsze?
Agnieszka: Tak sądzę, przeszłość jest ważna, ale najważniejsze jest „tu i teraz”, to, jacy dla siebie jesteśmy, kim jesteśmy i jak korzystamy z tego „teraz”
Włodek: Wierzysz, że przyszłość bohaterów „We keep coming back” będzie inna dzięki temu, co odkryli w sobie podczas podróży po Polsce?
Agnieszka: Oczywiście! Są bardziej świadomi samych siebie i tego, jak powinny się kształtować ich relacje. Na dodatek Michael zamieszkał w Polsce z polską żoną, więc jego życie zmieniło się diametralnie.
Włodek: Wiesz, że zabrałem ze sobą „Little Michaela” (to popularny u nas cukierek „Michałek”). Zjeść go czy zostawić? Wręczył mi go przecież osobiście Michael.
Agnieszka: Zjedz i poczuj się tak, jak to opisywał Michael…
Włodek: Prawie każdy u nas zna Michałki… Dla Michaela ten orzechowy cukierek to była jednak nowość. Jak on to określił?
Agnieszka: Wyobraził sobie swego dziadka w sklepie ze słodyczami, coś niesamowitego!
Włodek: A ja dalej myślę jeszcze o roli Katki w całej tej historii…
Agnieszka: Czemu to Cię tak intryguje?
Włodek: Pamiętasz, jak to określili? Miała być swoistym buforem. Wracam do tego, bo zastanawiam się, czy bez niej to wszystko też by się tak skończyło. Widziałaś, jak była im potrzebna, jak ją sprytnie znaleźli – taką, jaką potrzebowali. Potem trochę wymknęła im się z rąk i nakrzyczała na Michaela. Sam nie wiem, komu to przyniosło więcej ulgi.
Agnieszka: Chociaż nie sądzę, by przewidzieli to, ze bufor będzie ich prowokował do zmiany postrzegania otaczającego świata…
Włodek: Aleśmy się rozgadali! Pora kończyć, choć moglibyśmy tak pewnie do rana… Chciałabyś przeżyć taką podróż, jaka przytrafiła się Michaelowi i Mary?
Agnieszka: Chyba bałabym się tego, co naprawdę mogłabym w trakcie niej odkryć, głównie w sobie samej. A Ty?
Włodek: Mnie, pomijając wzruszającą perspektywę przemiany Michaela i spokój Mary, cieszy to, że szukając utraconych wątków tożsamości, nasi bohaterowie – żywi przecież i najbardziej prawdziwi z prawdziwych ludzie – dowiedzieli się, że kultura żydowska w Polsce wcale nie do końca umarła. Nie można też bać się samego siebie, cokolwiek by w nas nie drzemało. Poznanie i zrozumienie może nam pomóc budować rzeczy trwalsze.
Agnieszka: To fakt, tylko proces bywa bolesny… Ale masz rację. Ja też się cieszę z tego ich odkrycia, tym bardziej, że ono wcale nie jest tak oczywiste dla wielu ludzi.
Włodek: Zatem: szczerze zapraszamy, by jeszcze dziś wybrać się na ostatni warszawski pokaz „We keep coming back” w Teatrze Dramatycznym?
Agnieszka: Zdecydowanie!
Rozmawiali: Agnieszka Tatera i Włodzimierz Neubart
*****
Jeszcze raz serdecznie zapraszam! Jeżeli jesteście w Warszawie i nie macie planów na dzisiejszy wieczór – idźcie! A wszystkich zachęcam do obejrzenia krótkiego filmu o tym projekcie.
fot. Jeremy Mimnagh, materiały prasowe Teatru Selfconscious
Po wpisie „Rok zmian, czyli o tym, dlaczego 2016 był ważny!” ruszyła lawina wiadomości, maili, dziesiątki różnych, bardzo pozytywnych reakcji. Spodziewałam się ich, jednak skala i tak bardzo pozytywny odbiór przerosły me przewidywania! Pisaliście o tym, jak bardzo był to pozytywny, inspirujący, motywujący wpis, dzieliliście się doświadczeniami, zdarzały się wręcz podziękowania za to, że go napisałam! Przez kilka dni po publikacji chodziłam z uśmiechem na twarzy. Nagle odezwała się też Danuta Awolusi, która w swojej książce – „Odważona. Dziewczyna minus 70 kg” podzieliła się swoją historią. Danka zaproponowała mi lekturę i sprawdzenie, na ile nasze historie się pokrywają. Oczywiście się skusiłam i w konsekwencji powstaje ten wpis. Nie recenzja, ale półosobisty wpis inspirowany książką.
Ale najpierw krótko na jej temat – „Odważona” to opis dorastania do zmian, procesu wprowadzania ich w życie, konsekwencji, jakie przynosiły, roli psychiki, sportu, wsparcia, niebezpieczeństw, jakie pojawiają się na drodze osoby zmieniającej takie nawyki. Do tego oczywiście sporo o jedzeniu i innych aspektach praktycznych. Generalnie całościowy opis procesu przechodzenia przez zmiany. Tylko trzeba mieć świadomość tego, że to jest historia Danusi, nie można jej traktować uniwersalnie, bo każdy z nas ma inne potrzeby, cele, możliwości i ograniczenia. O czym zresztą sama autorka wielokrotnie wspomina. Jeżeli więc traktujemy tę książkę jako inspirację, to pewnie, świetna sprawa, bo ukazuje, że naprawdę wiele jest możliwe (i opisane jest to realnie, bez hurraoptymizmu i ukrywania ciemniejszych stron takich zmian), tylko nie zagalopujmy się i nie przekładajmy metod 1:1, sprawdzajmy, co jest dobre dla nas.
A w szczegółach?
W szczegółach to wielokrotnie chciałam krzyknąć „to o mnie!”. Mimo tego, że Danusia schudła 70 kg, ja na razie jakieś 15 kg (docelowo chcę dobić mniej więcej do 20 kg), to jednak droga, przez którą się przechodzi jest podobna. A już procesy psychiczne bywają wręcz identyczne!
Na początku lektury wyłapywałam głównie różnice, ciekawe, czy dlaczego. W każdym razie widzę, że Danusia była (jest?) o wiele bardziej rygorystyczna. Ja po pierwszych miesiącach bardzo ostrego przestrzegania narzuconych sobie przez siebie samą zasad i po pierwszym potężnym kryzysie psychicznym trochę odkręciłam śrubę. Przez to chudnę baaaardzo wolno, ale – na razie? – nie mam już takiego ciężaru psychicznego, jest mi łatwiej traktować te zmiany jako nowy styl życia, niż właśnie „dietę” (do czego miałam tendencję wcześniej). Teraz postrzegam te zasady bardziej jako coś, co przyniosło mi nowy komfort życiowy i co ma zostać ze mną na zawsze. Ma być gorsetem, który trzyma mnie „w formie”, jednak nie takim, który nie daje mi odetchnąć pełną piersią. Na początku właśnie taki sobie założyłam i w konsekwencji był solidny trach! Boleśnie nauczyłam się tego, że dietetycy i inni specjaliści nie od kozery twierdzą, że tzw. „cheat meal” jest zdrowy dla psychiki, że nie ma się co pałować tym, że zjadło się coś zakazanego. Trzeba się mentalnie „otrzepać” i dalej robić dobrą robotę. Nie ustawać. Gorsze momenty zdarzać się będą zawsze i tylko nie możemy dopuścić do tego, by zawaliły one całość. Zauważać, analizować i wracać na dobre tory, to według mnie element sukcesu.
Druga różnica to podejście do pomocy – czy to do specjalistów, czy do wsparcia bliskich czy przyjaciół. Owszem, ja na początku też nie trąbiłam o zmianach na prawo i lewo (chociaż wiedziały o nich dwie bliskie osoby), to jednak nie czułam takiego oporu, by o tym rozmawiać, gdy była odpowiednia okazja czy padały pytania. Dla mnie wręcz wsparcie bliskich było niezbędne, bez nich już dawno rzuciłabym to w kąt przy pierwszych ciężkich chwilach. Widocznie nie mam aż tak silnej psychiki lub jestem bardziej nastawiona na pozyskiwanie bodźców również z zewnątrz, motywacja wewnętrzna nie była dla mnie wystarczająca. Z pomocy dietetyka nie korzystałam, jednak obserwuję w ciągu ostatnich lat bardzo fajne zmiany u moich znajomych, którzy do takich specjalistów chodzą i to pewnie, jak ze wszystkim – trzeba trafić dobrze. Ja sama niedługo wybiorę się do specjalisty, który zajmuje się 3 czy 4 z moich znajomych, bo chcę z nim przedyskutować różne kwestie (a niestety Internet daje tyle różnych odpowiedzi, że nie jestem w stanie samodzielnie przesiać, co z tego należy do śmieci, a co nie) + chcę porozmawiać o tym, dlaczego waga od pewnego czasu prawie stoi w miejscu (pewnie muszę wkroczyć na kolejny etap lub wprowadzić kolejne zmiany, może popełniam jakiś błąd). Jestem bardzo ciekawa tej wizyty!
Kolejna różnica, to podejście do niektórych produktów – część z nich Danka widzi jako zło, a ja jako coś, co może spożywać, byle w sensowny sposób, a część odwrotnie. No, ale to akurat zupełnie normalne, wszyscy to dobrze znamy!
A podobieństwa?
Postrzeganie „gotowców” – przetworzone produkty, to w potężnej większości zło i świństwo. Składy wołają o pomstę do nieba! Wszędzie cukry (te wszystkie syropy, fruktozy i inne formy cukru), wszędzie dużo za dużo soli, najgorsze tłuszcze, a do tego mnóstwo „polepszaczy smaku” i utrwalaczy. Jedno wielkie fuj i rzecz do trzymania się z daleka. Ja również, jak i Danka staram się spożywać jak najwięcej rzeczy, które przygotowuję samodzielnie. Do tego dochodzą produkty, które mają jak najczystszy skład. Oczywiście, nie uniknę produktów przetworzonych (chociażby dlatego, że jadam na mieście, czy ze względu na to, że czasami mam zachciewajki), jednak robię wszystko, by było ich jak najmniej. A już zdecydowanie wykluczyłam wszelkie masowe mieszanki przypraw, sosy etc. Całe szczęście bez większego problemu można dostać przyprawy i zioła bez dodatków, część można też uprawiać samodzielnie (przyznaję, że tego już mi się nie chce robić). Świeże owoce i warzywa to podstawa mojego żywienia. Do tego dobre mrożonki i kiszonki. Trochę kasz, zero makaronów (z wyjątkowym pałaszowaniem od czasu do czasu jakiegoś razowego), praktycznie zero pieczywa, jajka „ze wsi”, sporo kasz. Jeszcze dużo mogłabym zmienić na lepsze, jednak i tak jestem zadowolona, ja, moje psyche i moje ciało.
Nie wpadłam tak głęboko w sport, zresztą przy Danusi to ja jestem leniwą kluchą, bo moje ćwiczenia są krótkie i zdecydowanie mniej wymagające od jej. Jednak tak samo doceniamy wagę aktywności fizycznej. Sorry resory, bez wprowadzenia ruchu nie da rady. Owszem, można schudnąć tylko trzymając dietę. Tylko co się stanie, gdy ją skończymy? Bo diety przecież z założenia się kiedyś kończą. No właśnie, dobrze to wszyscy znamy – mniej lub bardziej wracamy do poprzedniego stanu i tyle. Zresztą nawet z drakońską dietą zejdziemy tylko do pewnego stanu, dalej już nie. Sport pomaga w utracie wagi, ma wpływ na metabolizm i generalnie na całokształt naszego funkcjonowania – zarówno ciało, jak i mózg i duszę. Nie chodzi o to, by się katować godzinami na siłowni, tylko by znaleźć taką aktywność fizyczną, która jest odpowiednia dla nas, pomaga nam realizować cel. Zresztą jeżeli znajdziemy coś, co będzie dla nas fajne, to sami się automatycznie wkręcimy. A wybór jest olbrzymi, niekoniecznie trzeba też chodzić na siłownę (nigdy mnie tam nie widziano, ćwiczę w domu!). Jeżeli nie chcecie korzystać z pomocy specjalisty, to skorzystajcie z Internetu, naprawdę jest masa dyscyplin, zasobów, z których możecie skorzystać, YouTube jest zalany przez filmy z instrukcjami i ćwiczeniami. Poza tym aktywność sportowa pomoże nie tylko mięśniom, ale i skórze (co ma znaczenie przy większej utracie wagi) i generalnie wspomoże zmiany na lepsze.
Zachwyt, gdy w końcu nie musisz być skazana na jeden sklep i 3 sklepowe półki z ciuchami. Gdy zaczynasz się mieścić we wszystko, gdy każde miejsce stoi dla Ciebie otworem! Pamiętam moje szczęście, gdy zaczęły mi się zmieniać rozmiary. Gdy pierwszy raz od lat weszłam w sukienkę rozmiar M (a ostatnio nawet S!), gdy przestałam się ograniczać do wyszukiwania 1-2 marek w każdym centrum handlowym. Cóż to za cudowne uczucie! Chociaż ma też mroczniejszą stronę – ciągle che mi się nowych ciuchów, zbankrutuję niedługo! Inna sprawa, że też ciągle potrzebuję nowych ubrań, bo nawet te z ubiegłego roku przecież już są za duże, więc non-stop odkrywam: potrzebuję spodni, bluzki, spódniczki, sukienki, płaszczyka, żakietu, bielizny, a nawet… butów. Wszystkiego! Sponsor zmian potrzebny od zaraz 🙂
Ale największe podobieństwo, to podobieństwo psychiczne i postrzegania samych siebie. Tutaj co chwile w duszy wołałam „to o mnie, to o mnie!”. Zadziwiające, jak wiele podobieństw jest „wkonstruowanych” w mózgi grubych ludzi. Jak bardzo czujemy się gorsi, społecznie odrzuceni, niechciani, ciągle na cenzurowanym (znowu je! Zobacz, co ona je! Zobacz, jak ona wygląda! O matko, jaki grubas!), pod jaką ciągłą presją jesteśmy. Niewiarygodne, że żyjemy tak całymi latami. Nic właściwie dziwnego, że wielu otyłych ludzi w konsekwencji chowa się w domach i zajada kolejne upokorzenia. Jak wiele odwagi i motywacji potrzeba, by dojrzeć do zmian, a o ile więcej ich potrzeba, by je wprowadzić w życie i w nich wytrwać. Danusia pisze o tym, jak to chodziła biegać nad ranem, byle nie spotkać nikogo na ulicy, bo czuła, że w duchu te osoby będą ją oceniać, wręcz wyśmiewać to, że „gruba udaje, że biega”. Wspomina też o tym, że m.in. dlatego czuła tak duży opór przed dzieleniem się z innymi informacją o zmianach, bo czułaby się na nowo oceniana, szczególnie oceniana z oczekiwaniem na porażkę, kiedy się podda, kiedy nawali. Bo przecież grubi zawsze nawalają, inaczej by się tak nie spaśli.
Danka pisze też o tym, jak powoli zmienia się psychika osoby grubej, że grubym się – mentalnie – nawet latami po odchudzeniu. Patrzymy w lustro i nadal widzimy grubaska, nadal się kontrolujemy, bo przecież „grubym nie wolno/nie wypada/nie powinni”. Zawsze nas zaskakuje fakt, że mieścimy się w jakiś ciuch, że nie musimy zmierzać w stronę działu „plus size”. Nie ma zupełnego luzu, zawsze gdzieś tam w głębi pali się czerwona lampka. Nad postrzeganiem siebie i własnego ciała trzeba pracować latami, a zmiany nie są łatwe, to raczej skomplikowany i bolesny proces.
Autorka nie boi się też poruszać tematów, które właściwie są tabu dla większości, przez część osób uważane są za obrzydliwe: nagość grubych ludzi i seks.
Nagość jest dla większości z otyłych ludzi koszmarem. Bo przecież społeczeństwo przez kilkadziesiąt lat dosadnie danej osobie pokazało, że gruby jest brzydki, czasami obrzydliwy. Więc jak tu się swobodnie pokazać nawet nie tyle nago, co chociaż w kostiumie kąpielowym? Pobyt na plaży często wiąże się ze stresem, bo przecież ludzie będą nas oceniać (patrz: w głębi duszy wyśmiewać), a czasami jakiemuś szczeremu dziecku jeszcze się wyrwie „popatrz mamo/tato, jaka gruba pani!”. Po co to komu, może jednak lepiej posiedzieć w domu, z książką?
Seksualność grubych ludzi to już temat rzeka. Często przez ludzi otyłych zakopany „na wieczne niemyślenie”. Bo przecież nie zasługujemy na to, by się nami interesowano, w końcu jesteśmy grubi…
Czy grubej można pożądać? Czy gruba nago może się podobać? Czy gruba w ogóle podobał zadaniu? Czy ona sama może z seksu czerpać przyjemność? A przede wszystkim: czy gruba zasługuje na seks?
Te punkty – podejście do własnego ciała, do nagości w każdym jej aspekcie – to chyba największe wyzwanie do przepracowania dla każdej osoby, która w końcu chce się pozbyć wewnętrznych kajdan. Owszem, zmiana nastawienia społeczeństwa byłaby bardzo pomocna, ale chyba już zbyt mała ze mnie idealistka, by uwierzyć w to, że się dokona szybko. Pozostaje nam więc praca nad samym sobą i naszym nastawieniem do tych tematów. Wiem, łatwo się mówi, a cholernie trudno robi. Uwierzcie mi, sama nad tym wszystkim pracuję i jestem ciągle jeszcze na początku drogi. Jestem jednym wielkim workiem różnorodnych kompleksów, których przepracowanie potrwa lata. Ale wierzę, że można i że dam radę. A to już pierwszy krok do sukcesu!
Jak sami widzicie książka ta wzbudziła we mnie wiele refleksji i zmotywowała do tego, by pierwszy raz od wieków napisać coś na blogu. Może dlatego, że wiem, że dla wielu poszukujących osób może być motywatorem? Jeżeli ten mój styczniowy wpis mógł być, to ta książka tym bardziej. Jeżeli więc dorastacie lub dorośliście do zmian w swym życiu, ale szukacie motywatorów, powinowactwa dusz i doświadczeń, to sięgnijcie po nią, zobaczycie, że się da! Tylko musi być w Was wola walki i tony motywacji. Ale w końcu po co są cele, jeżeli nie po to, by je realizować? Będzie ciężko, będą łzy i pot, ale zawsze wtedy pytam siebie: czy na serio chcesz się poddać i dalej tak żyć? Dalej chcesz mieszkać w mentalnej klatce ograniczeń? I wtedy ruszam do przodu, bo nie, chcę wolności, chcę, by mi było dobrze. I chcę być zdrowa, a szczupłość w tym pomaga.
Polecam książkę Danki wszystkim tym, którzy chcą się zainspirować i zmotywować, szczególnie, że na jej końcu znajdziecie jeszcze kilka innych historii ludzi, którzy odnieśli podobnie imponujące rezultaty. Bo prawdziwie chcieć to móc!
Należę do nielicznych – wnioskując po wpisach na Facebooku – szczęściarzy, którzy uważać będą już na zawsze, ze 2016 rok był dobry i znaczący. Może dlatego, że skupiam się na sobie, nie na „zewnętrzu” (bo gdybym miała pomyśleć np. o polityce…). Postanowiłam spisać mój rok w pigułce, bo mam taką potrzebę, a może komuś się to przyda i zachęci do sprawdzenia „jak to jest ze mną?”, kto wie!
Praktycznie całe życie byłam przekonana, że kompletnie, ale to kompletnie nie mam silnej woli. Cokolwiek dużego zaczynałam robić, krótko po rozpoczęciu szło do kosza niepamięci i prywatnej galerii porażek. Wprawdzie w 2012 roku udało mi się zapanować nad nałogowym, kompulsywnym kupowaniem książek i do dzisiaj kupuję kilka książek w roku, ale w głębi duszy byłam przekonana, że to tylko „przypadek”, taki wyjątek potwierdzający regułę. A tu nagle niespodzianka, ubiegły rok pokazał, że każdy ma silną wolę, tylko musi naprawdę chcieć. Ale nie tylko o tym będzie ten wpis, zacznę od praktycznej zmiany i przejdę do tych bardziej „miękkich”.
Po pierwsze: mieszkanie
W maju ubiegłego roku zostałam właścicielką mieszkania w starej części Ochoty. Tym samym związałam swój los z Warszawą na troszkę dłuższą chwilę. Czy na zawsze, tego nie wiem, zobaczymy. Ale na dłuższy czas, to na bank. I chociaż wkurza mnie smog, za duża liczba aut i durne władze dzielnicy, które tylko tną drzewa i niszczą zieleń, bez nowych nasadzeń, to i tak uwielbiam tu mieszkać. Tyle fajnych opcji, możliwości, ciekawych ludzi, uroczych zakątków…
Ale to pół roku poszukiwań mieszkania, potem szarpania się z byłym właścicielem (co to był za koleś!), następnie remontowania i meblowania wspominam nie najlepiej. Strasznie dużo zmarnowanego czasu, nerwów, nawet w pewnym momencie łzy. Jednak wszystko się udało i od czerwca mieszkam na moich 38 m2.. I oby mi się tutaj mieszkało długo i szczęśliwie!
Tu zdjęcie z celebrowania pierwszej nocy na swoim + trzy dodatkowe foty „z początków”. Teraz to wygląda trochę inaczej, ale nie mam aparatu z odpowiednim obiektywem, by porządnie obfotografować to moje maleństwo 😉
A przechodząc powoli w stronę mniej praktycznych, a bardziej duchowych zmian…
Po drugie: teatr
Lubiłam chodzić do teatru, ale jakoś wcześniej zdarzało się to raz na pół roku, chyba potrzebowałam swoistego „wyzwalacza”. Została nim pewna Kasia, z którą na początku ubiegłego roku negocjowałam spotkanie i by ją skusić (bo diablica nie chciała wyjść z domu :p) zaproponowałam (dobrze wiedząc, że kocha Teatr Narodowy), że pójdziemy razem na jakiś spektakl. Fortel się udał, poszłyśmy na „Fortepian pijany” (ze względu na mą fascynację głosem Marcina Przybylskiego), a kilka dni później na „W mrocznym, mrocznym domu” i przepadłam! Emocje, które we mnie wyzwoliła ta druga sztuka były tak olbrzymie, że stały się katalizatorem do dalszych poszukiwań. A że z Kasią doskonale się chodzi do teatru (i nie tylko tam 🙂 ) to ruszyła machina, której rezultatem jest to, że teraz, gdy nie obejrzę jakiegoś spektaklu co tydzień – 10 dni, to jestem nieszczęśliwym człowiekiem.
Kocham teatr za bliskość, ogrom emocji, których dostarcza, za to, że najczęściej aktorzy włąśnie tam (a nie w serialach czy filmach) pokazują, na co ich stać, za olbrzymią pracę, jaką cała ekipa wkłada w to, by każdy spektakl był cudowny. Oczywiście, piszę w oparciu głównie o spektakle tak cudownej klasy, jak te w Teatrze Narodowym, Och-Teatrze, Teatrze Polonia, Teatrze Dramatycznym… Są też małe teatry, które zapewniają bardzo dobrą – jak na swe możliwości – sztukę, a są większe, które dają „polsatowski chłam” (np. Capitol).
Tak czy siak – teatr pokochałam miłością wielką, zafundował mi dziesiątki przecudownych wieczorów i ciekawych przeżyć. I gratisowych palpitacji serca, gdy np. po spektaklu podeszła do nas p. Beata Ścibakówna i skomplementowała nas „byłyście panie wspaniałe” – chyba było widać, jak dobrze się bawiłyśmy na „Fredraszkach” 😉 Miałam także okazję poznać dwóch z trzech moich ukochanych aktorów i to też było przeżycie, które będę hołubić długo. Suma summarum – zachęcam, byście też spróbowali, kiedy tylko będziecie mogli. To jest zachwycający, przynoszący wiele emocji i refleksji szczególny świat, w którym możecie się zanurzyć, polecam! A ci z Was, którzy z różnych względów nie mogą często bywać w teatrze, mogą za to obejrzeć całkiem sporo sztuk online, np. TUTAJ.
Teatralny rok 2016 prawie w całości
Po trzecie: punkt zbiorczy, który nazwę sobie hasłowo „życiowa zmiana”
W 2015 czułam, że z moim ciałem jest źle, że w moim wieku nie powinnam odczuwać problemów z biodrem, że mój nadgarstek i ramię nie powinno tak dawać czadu i inne takie „kwiatki”. W tym wszystkim nie pomagała duża nadwaga. To wszystko w końcu zmotywowało mnie do poszukania rozwiązania i z polecenia trafiłam do fizjoterapeutki, którą nazywam darem losu. Iwona Janus to wspaniała specjalistka od terapii manualnej w modelu holistycznym. Dzięki niej moje życie zmieniło się na znacznie lepsze i to w wielu aspektach!
Po pierwsze – co na początku straszliwie mnie wkurzało, bo byłam typem bardzo stacjonarnym – stwierdziła, że jeżeli mamy się spotykać i ma to mieć sens, to muszę zacząć robić ćwiczenia, które mi zapisze i dużo więcej chodzić. Ćwiczenia 6 razy w tygodniu. O 6:40 rano (bo tylko wtedy jestem pewna, że je danego dnia zrobię). Chyba teraz z łatwością możecie sobie wyobrazić moją początkową niechęć 😉 Chociaż to i tak były – z perspektywy czasu patrząc – ćwiczenia bardzo mało wymagające, na początku głównie jakieś rozciągania, napinania, generalny rozruch i odbudowa mięśni. Z czasem wchodziłam na kolejne stopnie trudności, a teraz ćwiczę wymiennie – zestaw od Iwony + zestawy interwałowe (tzw. trening przedziałowy o wysokiej intensywności) z kanału Lumowell. No i coraz częściej sama zaczynam szukać nowych możliwości. A rozmowy z Iwoną w trakcie 50-minutowych wizyt to kopalnia inspiracji, motywacji, nowych pomysłów i punktów widzenia, jest świetna!
Czy Wy macie pojęcie, co to dla tak zapuszczonej fizycznie osoby oznaczało, gdy poczuła, że zaczyna mieć mięśnie? A gdy zaczęło je być widać spod kochanego ciałka? I gdy odczułam, że wejście na 4 piętro nie doprowadza mnie do stanu przedzawałowego, a wręcz nie jest żadnym wyzwaniem? Gdy zobaczyłam, jak inaczej chodzę, siedzę i ogólnie się poruszam? Matko, jak bardzo wcześniej nie dbałam o swoje ciało! A wydawało mi się, że przecież „tylko” nie ćwiczę, ale poza tym jest git. Frajerka…
Jakoś tak wyszło, że mniej więcej miesiąc po rozpoczęciu chodzenia do fizjoterapeutki Kasia usnuła swój fortel (ciekawe, czy w zemście za mój teatralny…) i wplątała mnie w zmianę żywieniową. No właśnie, nie dietę, nie odchudzanie, ale zmianę podejścia do żywienia. 5 posiłków dziennie, o jak najbardziej stałych godzinach (bo oczywiście nie da się jak w zegarku), owoce do 12:00, jak najmniej węglowodanów (tym bardziej, że cukry w tej czy innej postaci są w 80% produktów!), jak najwięcej warzyw, brak podjadania między posiłkami. O jeżżżżu, jakie to było ciężkie na początku! No bo jak to – nie zjeść cukiereczka lub czipsa (szczególnie, gdy nasz działowy „paśnik” jest pod moim nosem), tyle gotować i jeździć z pudełkami z obiadami i sałatkami prawie codziennie do pracy. Nie podobało mi się to na początku, oj nie! Do momentu, gdy zaczęłam odczuwać efekty. Ćwiczenia + przepracowanie trybu żywieniowego poskutkowało tym, że na spokojnie i bez katowania się (ba! najadając się pysznościami po dziurki w nosie) w 10 miesięcy schudłam 12 kilogramów (generalnie więcej, ale pierwszy raz zważyłam się w kwietniu, więc nie wiem, ile w sumie, obstawiam, że mogło być 14-15). Wiem, dla niektórych to żaden efekt wow, ale dla mnie jest to bezpieczne i wygodne zmienienie rozmiarówki o kilka numerów w dół. Jeszcze jakieś 7 kolejnych i będę stabilizować wagę na tej „książkowej”.
Nie udałoby mi się przetrzymać początków i kryzysów, gdyby nie Kasia i druga „wspomagaczka” – Sylwia. Kibicowały, chwaliły, wspierały, gdy trzeba było powiedzieć gorzką prawdę – waliły prosto w oczy. A od pewnego czasu dodatkową motywacją jest fantastyczna babska grupa na FB – „I wish I was Beyonce” – tak pozytywna, wspierająca i normalna (bez zadęcia: zjadłaś czipsa! Katuj się teraz! Czy też bez misjonarstwa dietetycznego i nauczania nieoświeconych). Dziewczyny dzielą się doświadczeniami, przepisami, ciekawostkami, wspierają w chwilach zwątpienia, radzą, gdy są pytane o rade, uwielbiam tę grupę!
Wsparcie Kasi i Sylwii oraz zmiany w mym ciele (i w konsekwencji po części też w psyche) poskutkowały tym, że zaczęłam nosić spódniczki i sukienki, co ostatni raz zdarzyło się pewnie w podstawówce, gdy byłam zmuszana stroić się w nie na apele. Czułam się w nich źle, więc przez długie, długie lata nie nosiłam ich w ogóle. A teraz żałuję, bo to jest świetna sprawa! Niestety, zimą chodzę w nich rzadziej, ale już niedługo wiosna i wrócę do standardu z ubiegłych wakacji, gdy spódniczki i sukienki były najczęstszym mym ubiorem. Poczułam się dzięki temu bardziej kobieco. No i w końcu mogę pięknie wyglądać, gdy idę do teatru 🙂
W 2016 roku zyskałam też bliskość prawdziwej przyjaciółki, z którą mogę naprawdę o wszystkim porozmawiać wprost i bez fochów. Jesteśmy w stanie przegadać – chyba naprawdę – każdy temat, szczerze wyjaśniając swoje punkty widzenia, swoje doświadczenia, obydwie strony są zaangażowane i otwarte na komunikację wprost. Taka głębsza przyjaźń, a nie tylko taka do poplotkowania i wyjścia na wino od czasu do czasu. I to jest piękne. Bywają chwile kryzysowe, bo mimo sporej dozy podobieństw, mamy kilka dużych różnic charakterologicznych. Ale właśnie to jest piękne, że mimo tego, że tak się w kilku istotnych sprawach różnimy, to i tak chcemy i potrafimy się dogadać. Dziękuję! :*
Te wszystkie powyższe czynniki wpływają też na moje myślenie i podejście do życia. Oczyszczając i wspomagając me ciało, by wróciło do formy zmieniło się też moje podejście np. do zakupów, jedzenia produktów przetworzonych, robienia sobie – na własne życzenie – krzywdy żywieniem i stylem życia etc. Ale także moje kompleksy są powolutku przepracowywane, z pomocą właśnie Iwony oraz przyjaciółek. Przepracowuję kwestię np. tego, że nie jestem pomidorówką,żeby mnie wszyscy lubili i że nie zamierzam uzależniać swojego samopoczucia i stanu nerwów od innych (oczywiście jest to megatrudne!), pracuję też nad postrzeganiem samej siebie. Możecie tego nie wiedzieć, bo skąd, ale jestem jednym wielkim kłębkiem kompleksów, mam więc nad czym pracować przez długie lata. Ale najważniejsze jest to, że zobaczyłam, że się da i że z dobrą wolą, motywacją, wytrwałością da się zrobić naprawdę wiele! Ja w każdym razie czuję się po ubiegłym roku dużo lepiej niż w latach wcześniejszych i zamierzam dalej to zmieniać na lepsze i lepsze!
Mniej więcej tak wyglądałam jakieś 1,5 czy 2 lata temuZdjęcie z tego tygodnia, gdy miałam okazję poznać Marcina Przybylskiego (tego, od głosu i cudownego aktorstwa <3)
To wszystko pokazało mi, że naprawdę chcieć, to móc. Uważam, że poza skrajnymi przypadkami jakiejś ciężkiej choroby każdy może zrobić tak samo. Tylko trzeba tego naprawdę chcieć, nie szukać wymówek, a możliwości, być otwartym na zmiany i cieszyć się drobiazgami.
A ja teraz uczę się powoli tego, jak być tu i teraz. I nie odkładać życia na później, bo tego później może nie być. Kibicujcie mi! 🙂
A teraz zostawiam Was z tym wpisem i lecę poćwiczyć!
Byłam wczoraj po raz drugi na „Konstelacjach” w Teatrze Polonia (TUTAJ będzie kiedyś link do notki na temat tej arcydobrej sztuki, jak się w końcu ogarnę i napiszę!), a skutkiem tej sztuki jest to, że zaczęłam myśleć. Co by było, gdyby…? Jakie konsekwencje miał ten krok i co mogłoby się wydarzyć, gdybym go nie podjęła? Albo gdybym zadecydowała, że inna ścieżka jest ciekawsza?
A że wczoraj temu blogowi stuknęło 7 lat (mamma mia, siedem lat w jednym miejscu to mój rekord!), to moje myśli w dużej części dotyczyły tego, co z blogowaniem związane. A wnioski są powalające!
Niby to tylko blogowanie, pisanie o czymś, w moim przypadku o czymś tak de facto mocno ograniczonym zasięgowo, jak książki. Nic wielkiego, prawda? Może i tak bywa, ale może być zupełnie inaczej, zobaczcie sami…
Gdy w 2009 roku zaczynałam blogować o książkach, to była nas tylko garstka. Mam wrażenie, że wszyscy odwiedzali wszystkich, dyskusje na blogach potrafiły być długie i burzliwe. Jednak pojawiły się magiczne „egzemplarze recenzenckie” i „współpraca z wydawnictwami” i zrobił się boom, z garstki blogów zrobiło się ponad 100, potem kilkaset, a teraz to już nie ogarniam.
Nie zamierzam obłudnie twierdzić, że to samo zło, przecież sama długo korzystałam, a i teraz od czasu do czasu przygarnę jakąś książkę do recenzji. Ale to akurat uznaję – z perspektywy czasu – za mało istotny aspekt blogowania. Co było ważniejsze? Po pierwsze – będzie to straszny truizm – ludzie. Przez te lata poznałam całe dziesiątki czy nawet setki ciekawych osób – blogerów, czytelników, wydawców, autorów, dziennikarzy, pasjonatów z różnych dziedzin. Ta siatka znajomości trwa po części do dzisiaj, z niektórymi osobami nawiązałam przyjaźnie, z częścią spotykam się głównie zawodowo, ale całkiem spory kawałek tej pierwotnej sieci jest ze mną niezmiennie od lat. I to jest niesamowite!
Druga sprawa, nie mniej istotna, to fakt, jak blog wyprowadził mnie de facto z niszy książkowej. Mimo tego, że dalej ciągle głównie jest o książkach, to to, że go prowadzę zaowocowało zaproszeniami na różne imprezy mniej lub bardziej „branżowe” – od festiwali i targów stricte literackich, przez spotkania dla blogerów (np. Blog Forum Gdańsk), aż do prowadzenia warsztatów dla młodzieży w gimnazjach. Niewiarygodne jest to, jak wkładanie serca w pasję i mówienie o tym potrafi pootwierać różne furtki. I tylko trzeba znaleźć w sercu trochę odwagi, by uczynić pierwszy krok. Tak, wiem, rzuciłam tekstem jak z Coelho…
Ale przejdźmy do dużych i namacalnych zmian! Przede wszystkim blogowanie, pasja, serce i mówienie o swej pasji zaowocowały zaproszeniem na pierwszą rozmowę o pracę spoza branży w której trwałam do 2011 roku włącznie. Mało tego, dzięki temu wszystkiemu dostałam tę pracę (o czym ci starsi stażem czytelnicy wiedzą) i od lutego 2012 roku zaczynałam w Świecie Książki. Tak niedawno, a jakby to były wieki… Jak bardzo to wszystko wpłynęło na mnie i moje życie!
Pamiętam, że gdy dostałam propozycję przedstawienia mojej kandydatury do rozpatrzenia, to było to dzień przed Wigilią, spędziłam całe Święta rozważając, czy aby na pewno chcę się przeprowadzać z prowincjonalnej wsi do Warszawy, czy zdołam się samodzielnie utrzymać, czy dam się radę odnaleźć, jak to będzie żyć kilkaset kilometrów od rodziny i przyjaciół… Ale zdecydowałam się podjąć ryzyko (chociaż co to za ryzyko, rozmowa o pracę jeszcze o niczym nie decyduje!) i pojechałam. Po kilku dniach dostałam informację, że mnie chcą i że czekają na mnie od 1 lutego. Pamiętam, że miałam dwa tygodnie na znalezienie mieszkania i przeprowadzkę. Nigdy nie zapomnę tego, jak włóczyłam się po Ochocie (bo chciałam blisko miejsca pracy) w śniegu po kostki, klnąc, bo nic sensownego się nie udało znaleźć, aż w końcu trafiłam do ostatniego na liście mieszkania, które okazało się właśnie tym i w którym spędziłam ponad 4 lata. Ale ograniczając dygresje: to właśnie dzięki blogowaniu udało mi się zmienić branżę i rozwinąć skrzydła na nowo. A na dodatek odnalazłam się w tym mieście, darzę je dużym sentymentem, a od kilku miesięcy jestem jego stałą, zameldowaną jak władze przykazały mieszkanką 😉
Nowa praca i nowe miejsce zamieszkania poskutkowały kolejnymi blogowymi możliwościami i znajomościami. To właśnie one pozwoliły mi na przeżycie wielu pięknych chwil, poznanie osób, które potem wielokrotnie mnie tak lub inaczej wspierały, nauczenie się pierdyliarda nowych rzeczy, zmiany stylu życia. To właśnie dzięki blogowaniu zrobiłam te pierwsze kroczki, które skutkują tym, że dzisiaj ciągle pracuję w wydawnictwie (tylko innym), lubię moją codzienną pracę (i osoby, z którymi pracuję 🙂 ), mam masę ciekawych znajomych, chyba w 90% zmieniłam styl życia, a w znacznej części samą siebie.
Co jeszcze? Mnóstwo drobniejszych spraw – to dzięki blogowaniu miałam okazję wypowiadać się w przeróżnych mediach, poznawać inspirujących ludzi, zarażać blogowaniem innych (mam przynajmniej kilkoro blogowych „chrześniaków”), być żywym dowodem na to, że o tak „nudnym” temacie, jak książki można latami blogować i jednak stale ktoś to czyta 😉
A co ostatnio szczególnie mi bliskie – dzięki blogowaniu poznałam kilka osób, które mocno wpłynęły na moje życie. Szczególnie jedna blogerka (która niestety praktycznie zarzuciła już blogowanie 😦 ) stała się bliską mi osobą, która codziennie inspiruje i motywuje, wspiera i pomaga zmienić mą rzeczywistość na jeszcze lepszą. To dzięki niej łatwiej przechodziłam różne kryzysy, to dzięki niej chociażby wprowadziłam zmiany praktyczne w życiu typu inny styl żywienia, to z nią rozkoszuję się duchową strawą w teatrze (gdzie dzięki niej chodzę regularnie!) i to ona ma cierpliwość wysłuchiwać mojego marudzenia, gdy jest mi źle. Dziękuję Ci! A właściwie, idąc torem: blogowanie przyczyniło się do zmiany pracy – pierwsza praca doprowadziła do kolejnych książkowych – kolejna książkowa praca zwróciła mą uwagę na kolorowanki – dzięki założeniu grupy kolorowankowej spotkałam drugą taką bliską duszę, to właściwie mogę napisać: dziękuję Wam!
Ośmielę się więc podsumować, że blogowanie wpłynęło na jakieś 95% mojego życia – od zmian w samym czytaniu, przez zmiany zawodowe, zmianę miejsca zamieszkania, przyczynienie się do poznania nowych znajomych i przyjaciół, po części transformację mej osobowości, aż po zmiany w sposobie myślenia. Mogę wręcz dumnie zawołać, że „od blogowania to wszystko się zaczęło!„
Tylko… od jakiegoś czasu niezbyt chce mi się pisać. Może to jednak zmęczenie materiału, może czuję ograniczenie przez ten przedrostek „książkowo” w adresie bloga (ale znowu nie chcę się przenosić gdzie indziej i tracić wszystko, co tu wypracowałam latami), może jeszcze coś innego. Dlatego nie piszę o planach na przyszłość, nic nie obiecuję, popłynę z blogową rzeką.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że wczoraj stuknęły mi cztery lata od dnia przeprowadzki do Warszawy. Niesamowite, jak bardzo ta jedna decyzja zmieniła moje życie!
Pamiętam, że przeprowadzałam się z poczuciem niepewności i strachu. Jak będzie? Czy się odnajdę? Czy dam radę w zupełnie nowej pracy? Czy przypadkiem po 2-3 miesiącach nie wrócę z podkulonym ogonem do domu rodzinnego? Na dodatek był styczeń, pełno śniegu, mróz, ciemność, samotność, pusty dom i pełno nieznajomych dookoła. Początki były mało sympatyczne, nie będę udawać, że było przyjemnie i różowo.
Ale powoli, krok po kroku zaczęłam oswajać to wielkie miasto. Ja dziewczyna ze wsi, która przez całe dotychczasowe życie myślała, że jest „dzieckiem wsi” i w życiu nie polubi mieszkania w zatłoczonym, nerwowym i zanieczyszczonym mieście. A tu niespodzianka, mniej więcej po niecałym roku zdałam sobie sprawę, że z „dziecka wsi” stałam się „dziewczyną z dzielnicy w miarę blisko centrum”. Dopadła mnie taka refleksja, gdy pewnego dnia wracałam późnym wieczorem ze spotkania autorskiego w bibliotece na końcu miasta. Ochota mą miłością, kocham tę dzielnicę, szczególnie jej starą część. Szkoda tylko, że władze nie robią nic, by powstrzymać pozbywanie się starych, pięknych drzew i wzrost zanieczyszczenia powietrza. No, ale to nie temat tej notki…
Zaczęłam zgodnie z zasadą małych kroczków i mimo tak nielubianej przeze mnie zimy co weekend chodziłam na długie spacery po mojej nowej dzielnicy. Poznawałam małe uliczki, podwórka, skwery i parki. Włóczyłam się bez mapy i celu. I to do dzisiaj jest mój ulubiony sposób poznawania nowych miejsc. Powolutku rozszerzałam obszar włóczęg, oswajałam komunikację miejską (o matko! w życiu tego się nie nauczę, za dużo linii, za dużo kierunków, za dużo punktów przesiadkowych, uch!). A gdy nadeszła wiosna, zaczęłam czuć się bardziej swojsko, miasto wołało, by się po nim włóczyć.
Miałam szczęście, że przeprowadzałam się mając już tu kilku znajomych, którzy pomogli mi na początku. A z czasem poznawałam nowych – najpierw z pracy, potem znajomych znajomych, jeszcze później – gdy w końcu się przełamałam i wyszłam do ludzi – blogerów książkowych i nie tylko. Powolutku dorobiłam się dziesiątek, wręcz setek znajomych, kilkorga przyjaciół, ludzi, którzy, gdy jestem chora zrobią mi zakupy, przywiozą obiad i wyniosą śmieci 😉
Nie było jednak tylko przyjemnie. Były chwile samotności, poczucia, że tu nie pasuję. Były momenty zwątpienia, burzliwe chwile wielkich zmian życiowych, momenty rozpaczy. Normalne życie.
A dzisiaj? Mimo oddalenia i tęsknoty za bliskimi i domem z ogrodem uważam, że to była naprawdę świetna decyzja. Pokochałam to miasto, odnajduję się w nim doskonale. Oferuje mi różnorodność ludzi, bogactwo wydarzeń i możliwości, masę pięknych, ciekawych, urokliwych miejsc. Kocham ulubione knajpki, miejsca, widoki. Pewnie, są też dzikie korki, wkur… kierowcy, upierdliwcy w komunikacji miejskiej, burkliwe ekspedientki, momentami zanieczyszczone powietrze. Ale cóż, nie przeszkadza mi to w tym, by stwierdzić „moje miasto Warszawa”.
A dzięki przeprowadzce zmieniło się całe moje życie – sektor, w którym pracuję, rodzaj pracy, jej styl, styl mojego życia, spędzania czasu wolnego. Wzbogaciłam swe życie o nowe pasje, o dziesiątki fantastycznych osób. Przeżyłam fascynację blogowaniem „profesjonalnym”, po jakimś czasie stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie i – jak widzicie od jakiegoś czasu – traktuję je jako tylko jedno z moich hobby. Zmieniałam pracę i zespoły, w aktualnym jest mi niezmiernie dobrze i mam nadzieję, że jeszcze długo będziemy razem pracować.
Duża zmiana warta była przeżycia niepewności, strachu, zwątpienia. Wymagała wyjścia ze strefy komfortu otworzenia się na masę nowości, elastyczności. Ale dała mi tak wiele! Zmieniłam się ja, zmieniło się moje życie, moja rzeczywistość. A to wszystko przez blogowanie!
Od dwóch tygodni siedzi mi w głowie jedna i ta sama piosenka…
Pewnie większość (bo obawiam się, że już nie wszyscy!) z Was ją zna. Ci, którzy nie znają, niech teraz ją przesłuchają, bo zaraz padnie bardzo ważne pytanie 😉
Słucham jej, słucham i nagle pomyślałam, że ja wiem, za co kocham życie. Mam do tego mnóstwo powodów, całe stada. Tych dużych i tych maciupeńkich. Mogłabym o nich napisać wiele, bardzo wiele. I kto wie, może to kiedyś zrobię.
Jednak w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać nad tym, za co inni kochają życie? I postanowiłam Was o to spytać! Jakie są Wasze powody szczęścia? Dlaczego warto żyć? I nie musicie mi pisać o prywatnych powodach czy wielkich szczęściach (chociaż możecie, naturalnie!), mogą być też drobiazgi, bez których życie byłoby szare, marne. Podzielcie się ze mną, niech powstanie lista pod hasłem „Kocham cię życie!”