KINKY BOOTS, czyli spektakl, który powinien obejrzeć każdy z nas?

Chwila zadumy nad tym, jak bardzo KINKY BOOTS zrobiło się teatralnym fenomenem…

Fakt, to na pozór czystej wody, leciuchna rozrywka, pełna śpiewu, tańca i zabawy. Ale gdyby to było tylko to, to ludzie nie wracaliby po x razy! Ze wszystkich osób (a namówiłam już – ja sama, a potem namówieni przeze mnie inni ludzie – chyba w sumie ze 40? 45? jak nie więcej osób!) tylko 1 wyszła w przerwie, bo to nie była jej „estetyka teatralna”, ze 2-3 miały uczucia i na tak i na nie, a cała reszta wychodziła zachwycona. Z czego większość co jakiś czas robi powtórkę. I wiem, że jest tak i w innych przypadkach, słyszę to od znajomych, widzę w social mediach, widzę na sali obce, ale już któryś raz widziane twarze. I tak sobie myślę, że zabawa zabawą, naładowanie pozytywną energią to jedno (bo wszyscy mamy podobnie, że wychodzimy i przez chwilę kochamy świat i ludzi 😉 ), ale to nie jest wszystko.

Już od jakiegoś czasu w rozmowach wychodzi mi na to, jak ważne są dla części osób te wszystkie przesłania, które porusza ten spektakl i dlaczego może to być – mniej lub bardziej świadomie – ważny spektakl dla każdego człowieka, szczególnie, gdy jest w momencie, gdy się rozwija, szuka swojej drogi czy też nagle coś w swym życiu zmienia. I myślę, że właśnie o to chodzi, że jest to po części spektakl, który wspiera w tychże zmianach, w poszukiwaniu własnej drogi, „pokazuje” że jest to możliwe, że warto o to zawalczyć. Że nie musimy kopiować życia własnych rodziców, czy spełniać ich nałożonych na nas oczekiwań. Że możemy – a wręcz powinniśmy – szukać własnej drogi, tego, co nas uszczęśliwi. Że warto być otwartym na to, co przynosi los i zauważać otwarte furtki, które na nas czekają. Że nie warto odrzucać innych, tylko dlatego, że są… inni, niż my byśmy chcieli. Że warto próbować akceptować siebie i innych ludzi z całym dobrodziejstwem inwentarza (to jest dopiero wyzwanie!). Żeby walczyć z tym, w jakie role kulturalne i społeczne wpychają nas rodzina i społeczeństwo. Że warto rozwijać w sobie cechy, które lubimy, niezależnie od tego, czy są przypisane stereotypom naszej płci/pozycji/kultury, czy też nie. Żeby wspierać w tym samym bliskie nam osoby, pomagać w tych ciężkich życiowych walkach. Żeby pamiętać, że zmieniając siebie na takich, jakimi chcemy być, zmieniamy całą swoją rzeczywistość. I że tylko my jesteśmy w stanie to zrobić, nikt inny. I że warto żyć walcząc i próbując, a nie żałując na koniec, że przeżyło się życie w zamkniętym pudełku zaprojektowanym przez kogoś innego…

I to jest według mnie właśnie to, co przyciąga te gromady ludzi znowu i znowu, bo ten spektakl owszem, ładuje baterie pozytywną energią, ale też jak teraz mi wychodzi – podtrzymuje motywację do tego wszystkiego! A przecież jest ona cholernie ważna, bo bez niej ani rusz.
A że do tego jest jeszcze cudownie zagrany, zabawny, żywiołowy i generalnie – rozkoszny, to już w ogóle robi się kombo do pokochania! Życzę więc Wam i sobie wielu, wielu wspaniałych powtórek, niech nam Lola z aniołkami i ekipą Kinky boots wymiata jeszcze dłuuuuuugo!

A przy okazji dziękuję ekipie, bo to przecież też Wasza energia, praca i zaangażowanie tworzy właśnie taką, a nie inną piorunującą całość! Grajcie tak cudownie dalej! Wszystkie role są tutaj ważne, każdy z Was jest doskonały, a ja uwielbiam powtórki również dlatego, że mogę się przyglądać i wychwytywać różne smaczki „z tła” co jest świetną sprawą!

Na koniec przesuwam sobie ten spektakl z kategorii „fajna rozrywka i tyle” do kategorii „polecam szczególnie, gdy czuję, że osoba się boryka z jakimś życiowym zakrętem” 🙂

PS. A o tym spektaklu pisałam już tutaj oraz wypowiadałam się gościnnie u Kulturalnej Pyry. Zapraszam!

Fot. Krzysztof Bieliński.

Madame la Directrice („Madame” – Jakub Krofta

by_kasia_chmura_print-9443

Chyba trudno mi się samodzielnie zebrać do pisania, bo dzisiejszy tekst to również duet z Pauliną, tym razem nasze zachwyty nad „Madame” w Teatrze Dramatycznym. Pewnie wszyscy i tak to wiedzą, ale dla przypomnienia…

„Madame” to historia ucznia liceum, który zakochuje się w swojej nauczycielce francuskiego i robi wszystko, żeby się do niej zbliżyć (dowiaduje się gdzie mieszka, z kim studiowała, co robiła po studiach, gdzie bywa) oraz zwrócić na siebie jej uwagę – m.in. pisząc dwudziestostronicowe opowiadanie.

Rzecz dzieje się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Dzisiaj, w dobie internetu i mediów społecznościowych, pewne rzeczy wydają się abstrakcyjne – przecież wystarczy wpisać nazwisko do wyszukiwarki i w ciągu kilku sekund mamy różne informacje o każdej osobie. Dawniej trzeba było uciekać się do wyszukanych podstępów…

Bardzo mocno w powieści zarysowane jest tło historyczne i pokazane, jak ówczesna sytuacja polityczna wpływała na losy ludzi.

Ja na tym spektaklu byłam już kilka razy, dla Pauliny był to pierwszy raz. Ja książkę czytałam wieki temu i pamiętam już średnio (ale mam pożyczoną i planuję powtórkę), a Paulina była na świeżo po lekturze.

Kiedy miałam już rezerwację na „Madame” stwierdziłam, że najpierw przeczytam powieść Antoniego Libery, na podstawie której powstał spektakl w Teatrze Dramatycznym. Z perspektywy czasu myślę, że to była dobra decyzja, aczkolwiek nie ma co się bać, że bez znajomości książki spektakl będzie niezrozumiały.

Kilkusetstronicowa powieść Antoniego Libery została zamknięta przez Marię Wojtyszko – autorkę adaptacji – w zaledwie 1,5godzinnym spektaklu. Zastanawiałam się, jak to możliwe żeby upchnąć tyle wydarzeń w tak krótkim czasie i jak przedstawić tę opowieść, która w książce jest jedną wielką historią opowiadaną z perspektywy głównego bohatera, jego myślami, wyobrażeniami i snami.

To co otrzymałam, spełniło moje wygórowane oczekiwania. Sposób prowadzenia historii, dość nieoczywisty punkt wyjściowy, retrospekcje, pokazanie snów czy wyobrażeń Bohatera, oraz fakt, że Bohater uczestniczy we wszystkich scenach a jednocześnie jest komentatorem tego co się dzieje zwracając się do publiczności sprawiło, że spektakl oglądałam z taką samą przyjemnością, jak czytałam książkę.

Pamiętam, że ja za pierwszym razem obserwowałam to, co się dzieje z uśmiechem nie schodzącym z twarzy! To wszystko, o czym pisze Paulina spowodowało, że weszłam w tę historię natychmiast i nie mogłam oczu oderwać od sceny! Mój zachwyt rósł z czasem, podziwiałam, jak przekuto tę książkę na spektakl, jak gruntownie przemyślano całość, widać, że konsultowano się z autorem. A na dodatek…

Reżyser Jakub Krofta wyciągnął (wraz z Marią Wojtyszko) z tekstu wszystkie niuanse, wszystkie „smaczki”, zdecydował się na ubogą scenografię, zaledwie kilka rekwizytów, bazując na aktorach i ich umiejętnościach. Na scenie oglądamy dziewięcioro aktorów, którzy łącznie wcielają się w kilkadziesiąt postaci. Przy takim poziomie aktorstwa nie potrzeba wielkich sztuczek, żeby zainteresować widza. Nie potrzeba robić ogromnych dekoracji, żebyśmy wiedzieli, że akcja toczy się w dziekanacie, na osiedlu, w klasie szkolnej, czy w autobusie. Dodatkowo nie można nie wspomnieć o ruchu scenicznym. Choreografie poszczególnych scen są dopracowane w najmniejszym szczególe i nadają odpowiednią dynamikę spektaklowi.

Właśnie te rozwiązania wielce mnie zachwycają. To, że przy odpowiednim poziomie aktorstwa, wystarczy krzesło, czapka, telefon i już jesteśmy w stanie sobie wyobrazić wszystko, co powinniśmy. A te sceny są na dodatek tak smakowicie zagrane, z taką lekkością i wdziękiem, uwielbiam np. scenę w dziekanacie, na poczcie czy w autobusie. Cudeńka!

To co mnie całkowicie urzekło, to muzyka francuska grana na żywo przez muzyków na scenie (być może to przypadek, ale w „Dziwnym przypadku psa nocną porą” i „Pociągach pod specjalnym nadzorem” tego samego reżysera również jest muzyka na żywo i różne dźwiękowe efekty). Z piosenką francuską mam tak, że nic nie rozumiem, ale uwielbiam słuchać. A czy jest lepszy motyw muzyczny obrazujący zauroczenie nauczycielką francuskiego niż Je T’aime,…Moi Non Plus? Nie sądzę.

To fakt, muzyka jest silną stroną tego spektaklu, a na dodatek muzycy są bardzo fajnie wkomponowani w niektórych scenach. A i ja również mam słabość do francuskiej muzyki, więc tym większą sprawiała mi przyjemność w tymże spektaklu.

Spektakl jest świetnie zagrany, podkręcono w nim wszystkie komiczne detale, niektóre postaci zostały przerysowane dla wzmocnienia komediowego efektu. W tym wszystkim gubi mi się delikatnie fascynacja Bohatera nauczycielką, nie ma czasu na pokazanie wszystkich jego starań, przemyśleń i dedukcji. Ale nie uważam, że to minus spektaklu. To tylko zachęta, żeby oprócz zobaczenia spektaklu przeczytać książkę 😉

I tutaj nie wiem, czy się zgodzić z Pauliną, bo nie mam tak na świeżo w pamięci książki, więc nie mam poczucia, że coś się zgubiło. Dla mnie wszystkiego jego działania są skoncentrowane na niej i na tym, by się do niej zbliżyć, ale nie pamiętam już detali, może czułabym niedosyt, zobaczymy po wakacjach, bo wtedy pewnie zobaczę raz jeszcze, a w międzyczasie przeczytam książkę. Chociaż pewnie będę miała takie poczucie, jak Paulina: wiedziałam kto gra główną rolę w spektaklu, więc kiedy czytałam książkę, w głowie cały czas miałam głos Waldemara Barwińskiego, jakby to on mi czytał. A ja będę miała w głowie nie tylko grę i głos głównego bohatera, ale i pozostałe postacie. Zobaczymy! W każdym razie faktycznie, spektakl jest zadziwiająco lekko zaserwowany, jak na czasy, w których dzieje się akcja oraz na wręcz obsesyjne zainteresowanie Madame. Ale to też jego siła, dzięki temu łatwiej przyciągnie uwagę widzów, niezależnie od wieku, doświadczeń i znajomości historii.

To co jest ogromną zaletą tego spektaklu, to wyrównane aktorstwo. Wszyscy, którzy grają po kilka postaci, robią to wyśmienicie, z łatwością przechodząc z jednej sceny w drugą. Jeśli miałabym kogoś wyróżnić, to na pewno Olgę Sarzyńską – do tej pory oglądałam ją tylko w poważnym „Merylin Mongoł” w Teatrze Ateneum, tutaj dwoi się i troi, by rozbawić widownię, jest wszystkowiedzącą uczennicą, wspaniałą panią z dziekanatu, czy poważną panią z biura. Wszystkie postaci w jej wykonaniu są wyraźnie zarysowane, niektóre grubą kreską, ale tutaj sprawdza się to doskonale. Wśród panów jeden z moich ulubieńców warszawskiego Dramatycznego – Mateusz Weber. Nawet jeśli miał do zagrania epizodzik milicjanta, to rozśmieszał widownię, nie wypowiadając ani jednego słowa. Ujął mnie również Zdzisław Wardejn postacią Picassa.

Mogę się znowu tylko zgodzić – poziom aktorski jest bardzo wyrównany, ekipa robi naprawdę znakomitą robotę, niezależnie od wcielenia. Ja do powyższego spisu dorzucę jeszcze Roberta T. Majewskiego, który niezmiennie mnie zachwyca swym talentem, czy to grając epizody dramatyczne, czy komediowe. W każdym razie wszyscy grają zachwycająco, to właśnie ich umiejętnościom widz zostaje momentalnie oczarowany i pochłonięty przez tę historię. Wielkie brawa dla całej obsady!

A na koniec one and only Waldemar Barwiński. W „Madame” to on niejako prowadzi cały spektakl, jest nie tylko uczestnikiem wydarzeń, ale również narratorem, który kolejno je przedstawia. Jest fantastycznym aktorem, a oglądanie go na scenie to zawsze prawdziwa przyjemność. Dla mnie reprezentuje najwyższy poziom aktorstwa teatralnego i sprawdza się w każdej roli.

Zgadzam się z każdym powyższym słowem. Waldemara Barwińskiego cenię już od lat, uważam, że jest to naprawdę świetny aktor, a przez swą skromność i pozostawanie w cieniu niestety zbyt mało znany szerokiej publiczności. Do tego regularnie spotykam go na spektaklach w różnych teatrach, a taką chęć bycia na bieżąco, konfrontowania się z innymi, ciągłego rozwoju bardzo cenię. Ale wracając do meritum… Najczystszy talent, do tego masa charyzmy scenicznej i uroku. Niezależnie, czy gra rolę drugoplanową (jak w musicalu „Cabaret”), czy pierwszoplanową, zawsze robi to doskonale, z pełnym zaangażowaniem, na 100%. I świetnie gra z publicznością. Jestem oczarowana jego Bohaterem, ale to już raczej jest jasne, więc kończymy!

„Madame” w tej wersji to czysta rozkosz dla widza, mnóstwo śmiechu, garść refleksji, świetne aktorstwo, ciekawa oprawa, piękna muzyka, nic tylko chodzić i oglądać. I oglądać, i oglądać…

Fot. Katarzyna Chmura.

The boys are back and they’re looking for trouble („Król” – Monika Strzępka, Paweł Demirski)

W Dzień Kobiet poszłyśmy we trzy na spektakl, który okazał się być najlepszym prezentem, jaki mogłam sobie wymarzyć! Na adaptację „Króla” Szczepana Twardocha szłam właściwie z zerowymi oczekiwaniami, wiedziałam tylko, że książka zrobiła na mnie wrażenie i że grający tam drugoplanowe role Paweł Tomaszewski to zdolny aktor. Nic poza tym, recenzji nie czytałam, pozostałej obsady nie znałam. Liczyłam się z tym, że może być kiszka, może być fajnie. A było… Fantastycznie!

Po spektaklu zaprosiłam do wspólnego opisania wrażeń jedną z towarzyszek – Paulinę, a oto nasza przeplatanka wrażeń!

The boys are back and they’re looking for trouble

Krol20401

Kiedy zapytałaś, czy nie chciałabym opisać swoich wrażeń po spektaklu na Twojego bloga, zgodziłam się od razu (chociaż potem żałowałam). Oczywiście chciałam, żeby powstał wybitny tekst, więc pisałam, i pisałam, i pisałam… aż stwierdziłam, że nie chodzi o to, żeby napisać jak najwięcej i o wszystkim. Dlatego zaczynam od nowa.

Dawno temu jedna aktorka powiedziała, że sztuka musi wzbudzać emocje, a ja do tego dodam, że spektakl musi zaskakiwać. Jest cała masa dobrych, zwyczajnych spektakli, ale jeśli brakuje im tego jednego elementu, okazuje się, że po wyjściu z teatru niewiele pamiętamy, a po kilku tygodniach zapominamy, że w ogóle byliśmy w teatrze. Gwarantuję, o „Królu” nie da się zapomnieć.

Ja mogę się z tym tylko zgodzić (generalnie będę bardzo zgodliwa w tej naszej współpracy!), jest to adaptacja wyjątkowa. Wiadomo, nie da się przełożyć powieści na scenę 1:1, jednak tym twórcom udało się mnie zaskoczyć dobrych kilka razy, chyba najbardziej koncepcją, jaką przyjęli dla całości adaptacji. Czułam się, jakbym oglądała rasowy film gangsterski, tylko z silnymi powiązaniami politycznymi. Kilka wątków jest bardziej podkreślonych, niektóre są zarysowane, jednak całość jest przekonująca, ja to kupiłam od ręki! Nawet wątki z teraźniejszości udało się bardzo zgrabnie spleść z wydarzeniami z przeszłości. Przemyślane i spójne.

Krol20414

To jak ten spektakl został zrealizowany, zachwyciło mnie najbardziej. Oglądając, ma się wrażenie, że wszystkie elementy tej układanki zostały precyzyjnie przemyślane przez Monikę Strzępkę i naprawdę nie ma tu żadnego przypadku, poczynając od aktorów, przez scenografię, światła, muzykę, na efektach specjalnych kończąc. Paweł Demirski przygotował bardzo dobrą adaptację powieści – aż nieprawdopodobne wydaje się, że zmieścił tyle wątków w zaledwie 3,5-godzinnym spektaklu.

Kto czytał „Króla” ten wie, że akcja powieści dzieje się w wielu lokalizacjach, a dodatkowo mamy do czynienia z przenikaniem się teraźniejszości z przeszłością. Anna Maria Karczmarska, która odpowiada za scenografię, wybrnęła z tego zadania po mistrzowsku. Na obrotowej scenie zbudowano makietę ściany kamienicy, przed nią ustawiono samochody, a z drugiej strony ring bokserski. Do tego krzesło, stół i maszyna do pisania po jednej oraz kanapa i pianino po drugiej stronie proscenium. O miejscu akcji informują nas wyłącznie napisy wyświetlane na ścianie i w jednej chwili ustawiony przed kamienicą luksusowy samochód zamienia się w burdel, a ring bokserski jest zakładem krawieckim czy więzieniem. Genialny w swojej prostocie zabieg.

Scenografia wydaje się na początku prosta, jednak dopiero z czasem widzimy, jak bardzo dopracowany został każdy pomysł. Jest dynamicznie, przechodzenie między scenami jest gładkie, często wręcz efektowne. Cudowna jest np. scena, gdy banda Kuma idzie na manifestację, grupa mężczyzn, podświetlona reflektorami aut, we mgle, powoli jak lamparty, nadchodzi, by rozprawić się z wrogami… Albo te wszystkie świetnie skomponowane sceny, w których używane są samochody, np. przejścia między rolami Pawła Tomaszewskiego. Interesująco przeplatają się także sceny z przeszłości z teraźniejszością, to wszystko bardzo dobrze prowadzi akcję. Nie wiem, jak całość odbierają osoby, które książki nie czytały, ale dla mnie użyte pomysły pomagają wyciągnąć maksimum z fabuły i pokazać to w ciekawy sposób.

Nie sposób nie wspomnieć o muzyce. Nadawała tempo poszczególnym scenom i świetnie komponowała się z tym, co się działo. Dodatkowo Tomasz Sierajewski wplótł piosenki z repertuaru Nicka Cave’a i Dropkick Murphys, a każde ich odsłuchanie powoduje, że przed oczami mam poszczególne sceny spektaklu.

Reżyseria świateł jest moim zdaniem wciąż niedoceniana w teatralnym świecie. O ile przeciętny widz oprócz aktorów jest w stanie zauważyć i docenić scenografię i kostiumy, o tyle o światłach raczej się nie wypowiada. A wbrew pozorom to nie jest takie proste dobrze oświetlić scenę i aktorów. Robert Mleczko (odpowiedzialny również za projekcje wideo) zrobił w „Królu” kapitalną robotę. Są sceny, które wyglądają jak kadry filmowe – dlatego pod względem wizualnym jest to wyjątkowy spektakl.

Znowu muszę się zgodzić z Pauliną, i to w obu kwestiach. Muzyka jest fantastycznie dobrana, chociaż gdyby ktoś mi to powiedział przed spektaklem, to bym nie uwierzyła. No bo, jakże to tak? Ostre współczesne brzmienia i przedwojenna warszawska historia? To się nie może udać! A jednak, nie tylko się udaje, ale wręcz muzyka ta świetnie podkreśla wydarzenia na scenie (co zresztą pokazuje dobitnie uniwersalizm i fabuły, i oprawy muzycznej!). Zarówno zresztą muzyka, jak i światła świetnie współgrają z całością, dzięki nim niektóre sceny są wręcz niezapomniane! To jeden z nielicznych przypadków, gdy obserwowałam grę świateł zerkając (ok, na sekundy, bo za dużo działo się na scenie!) na zestawy reflektorów i obserwując, co się dzieje.

Chciałabym też dodać do powyższych pochwał ruch sceniczny, który również robi wrażenie. Zaskoczyło mnie regularne używanie slow motion, rzadko widuję je fajnie użyte w teatrze, a tutaj zostało bardzo dobrze dobrane na potrzeby danych scen i jeszcze do tego porządnie przećwiczone, wszystko do siebie pasuje. I to zarówno widać w ruchu pojedynczych osób, jak i w scenach grupowych. Mam zresztą nieodparte wrażenie, że cała ekipa tutaj naprawdę pracuje w ścisłym porozumieniu, wszystko mają przemyślane, przepracowane, nie ma nic zbędnego. Wszystko mogę tylko pochwalić, brawa!

Największe zaskoczenie tego spektaklu? Kiedy w głównej roli oglądasz aktora, którego nazwiska nawet nie znasz a twarz kojarzysz wyłącznie z telewizji i nagle okazuje się, że to jest najlepszy Jakub Szapiro, jakiego mogłeś sobie wymarzyć. Nie byłoby „Króla”, gdyby nie Adam Cywka.

W punkt! Dawno nie trafiło mi się takie zaskoczenie, jak przy tej ekipie! Aktorzy, których do tej pory kojarzyłam tylko jako twarze seriali czy ogólnie „telewizyjne” tutaj pokazali duży talent i „diabła za skórą”. Adam Cywka zrobił na mnie wielkie wrażenie, od piątku wracają w mej pamięci przeróżne sceny, zachwyt trwa. On nie grał Jakuba Szapiry, on nim był! Fantastyczne, kompletne wcielenie, przekonał mnie w zupełności! To bardzo dopracowana kreacja, mimicznie, ruchowo, głosowo, generalnie całokształt wymiata. Według mnie to idealne dopasowanie aktora do roli i roli do aktora, naprawdę warto zobaczyć Adama Cywkę w roli Jakuba. Charyzma, pewność siebie, wdzięk groźnego drapieżnika, oczu nie idzie oderwać! A jednocześnie przebija momentami ta niepewność, co do przyszłości, miks pragnień, obaw i oczekiwań. Jak to napisała Paulina: Jakub Szapiro chciał zostać królem Warszawy, a Adam Cywka jest królem tego spektaklu!

Jednak nie tylko on nas pozytywnie zaskoczył. Dużym zaskoczeniem był też Krzysztof Dracz w roli Kuma, jest w niej naprawdę świetny! Bez problemu jestem w stanie uwierzyć, że Kum porywałby prostaczków na Nalewkach i szliby za nim w ogień. Gdy potrzeba groźny, gdy potrzeba odgrywający dobrego wujka, rubaszny, sprytny, tak zwany równy gość! Paweł Tomaszewski z kolei nie był dla mnie zaskoczeniem, bo wiedziałam, że po nim mogę się spodziewać świetnych wcieleń w każdej z drugoplanowych ról, bo to aktor o dużym talencie (co pokazuje chociażby w „Idiocie” w Teatrze Narodowym). Tutaj jego kreacje były mocno przerysowane, zakładam jednak, że takie miały być, w każdej był świetny (przyczepiłabym się tylko, że w roli weterana dostał za dużo krwi do „przetrzymania” w ustach, co trochę jednak wpłynęło na artykulację). A jak pięknie przechodził z jednej roli do drugiej! Z panów swym wcieleniem zaskoczył nas jeszcze Marcin Bosak. Mnie do tej pory „przechodził bokiem”, jakoś nie miałam okazji zobaczyć go w tak ciekawej roli – i tak charakterystycznej! – jaką miał tutaj. Spisał się świetnie, jego doktor Radziwiłek jest mocno zeschizowany, mroczny, okrutny i przerażający, dokładnie taki, jakiego zapamiętałam z książki. To jego spojrzenie w niektórych momentach wywoływało u mnie ciarki na plecach! Z pań największe wrażenie zrobiła na nas Barbara Kurzaj, której przypadła symbolicznie zrobiona rola Litaniego, kaszalota z książki. Daje jej ona możliwość pokazania się z wielu różnych stron, gra przejmująco i przekonująco. A taka rola to jednak duże wyzwanie dla aktora, więc tym bardziej doceniamy! Swymi kreacjami nowe twarze ukazali nam również Mirosław Zbrojewicz oraz Krzysztof Kwiatkowski.

Pewnie dla części widzów (szczególnie tych, którzy książki nie czytali) będzie momentami zbyt brutalnie, obrzydliwie, czy też kobiety będą zbyt podle traktowane, ale to po pierwsze zgodne jest z książką, a po drugie – z tamtą rzeczywistością.

Według mnie jest to bardzo udana adaptacja „Króla” Szczepana Twardocha, którą śmiało mogę polecić fanom książki! Barwna, bardzo plastyczna, z wieloma świetnie zrobionymi i bardzo filmowymi scenami, wyśmienicie zagrana i pozwalająca na zupełne wejście w opowiadaną historię! Trzy i pół godziny minęło niepostrzeżenie, mało tego, żałowałyśmy, że to już koniec!

A Paulina dodała na koniec wisienkę…

Spędziłam 5 lat w teatrze amatorskim i mogę śmiało powiedzieć: zagrać w takim spektaklu to marzenie każdego aktora.

PS. Ja dodatkowo poczułam się, jakbym była w środku filmowej gangsterskiej opowieści, bardzo mi się to podobało! Taki europejski Tarantino sprzed wojny 😉

Fot. Magda Hueckel / Teatr Polski w Warszawie

A było tak…

time-3038213_1920.jpg

W 2018 działo się naprawdę dużo! Uwaga, wpis wprawdzie w punktach, ale długi, nie dla pokolenia #TL;DR 😉

  • Nareszcie zaczęłam odpuszczać ludzi, na których mi zależało, a którzy mnie mają w odwłoku, a zaczęłam cenić tych, którym zależy na mnie, chociaż trochę. W 2019 planuję rozwijać taką postawę.
  • W końcu zaczęło do mnie tak naprawdę docierać, że nie wszyscy muszą mnie lubić i akceptować, a mnie to nie musi martwić. Dla osoby wychowanej w postawie „rób wszystko, by zyskać akceptację i sympatię innych” to prawdziwe wyzwanie i jednocześnie wyzwolenie. Też do rozwoju w 2019.
  • Rok, w którym wydarzyło się sporo trudnych zdarzeń. Najtrudniejszą zdecydowanie był udar mojego Taty. Zmienił postrzeganie rzeczywistości, zwrócił uwagę na różne rzeczy i zmienił nasze życie już na zawsze.
  • W kwietniu rozpoczęłam wolontariat w @Teatr WARSawy i była to jedna z najlepszych decyzji tej dziesięciolatki! Spotkałam tam cudownych ludzi, nawiązałam fajne relacje, regularnie spędzam tam interesująco czas, oglądam ciekawe sztuki i koncerty, spotykam mniej lub bardziej pasjonujących artystów, a przede wszystkim – zaglądam za teatralne kulisy, mam okazję trochę „pożyć” teatrem. Cudowna przygoda!
  • Ten rok to był rok mocnej pracy nad relacjami międzyludzkimi. Nie nad tymi powierzchownymi, „znajomościowymi”, ale nad tymi głębszymi. I oprócz udaru Taty było to chyba najtrudniejsze, co mnie w tym roku spotkało. Odkrywanie siebie i innych, zrozumienie zachowań, ich powodów, przejście od emocji (a jestem ostry choleryk!) do rozumu, zrozumienie, co oznacza „być z kimś mimo czegoś, a nie za coś”, oj wyzwanie roku! A to nie koniec, ciągle dużo przede mną!
  • Miałam okazję zrealizować zawodowo kilka naprawdę ciekawych projektów, oby tak było i w 2019 roku! Były to duże wyzwania, kosztowały mnie wiele pracy i nerwów, ale uświadomiły mi zarówno w czym jestem dobra, jak i to, nad czym jeszcze muszę popracować. Przede wszystkim jednak były to ciekawe lekcje i rozwojowe tygodnie, więc zdecydowanie na plus.
  • To pierwszy rok, gdy nie mam zielonego pojęcia, ile książek przeczytałam, ile spektakli zobaczyłam, generalnie: liczenie i spisywanie w zupełności zniknęło z mego życia. Nie będzie też w związku z tym żadnych podsumowań.
  • Jednak o dwóch spektaklach mogę napisać, bo zdecydowanie biją się o miano tych najczęściej oglądanych. To barwny, cudowny, pełen pozytywnej energii „Kinky boots” oraz diabelnie inteligentny tekst, złośliwy humor i świetna interpretacja w „Kompleksie Portnoya”. W 2019 zamierzam kontynuować ich oglądanie, a co!
  • To był diabelnie aktywny rok – praca na etat, stałe zlecenie, które konsumuje mi sporo czasu wolnego, dyżury wolontariackie, a w wolnym czasie ćwiczenia, spotkania ze znajomymi, teatr i sto innych rzeczy, które chciałam lub musiałam ogarniać. Były tygodnie, gdy leciałam na pysk, muszę więc przeanalizować, czy czegoś w 2019 roku nie odpuścić.
  • Był to rok zmian we mnie. Jeszcze długa droga przede mną, ale widzę fajne zmiany, małymi kroczkami idę do przodu, lubię siebie coraz bardziej, jest we mnie więcej wewnętrznego spokoju i wszystko to bardzo mi się podoba. Niech 2019 przyniesie jeszcze więcej takich pozytywnych zmian!
  • Miałam też okazję mniej lub bardziej poznać (i najczęściej jeszcze bardziej polubić, chociaż rzadko – odwrotnie) kolejnych ulubieńców teatralnych, zdobyłam nowych. To jest niesamowite, zaczynając przygodę z teatrem nie sądziłam,że tak wiele z osób, które podziwiam na scenie trafi do grona moich trochę „oswojonych” znajomych. Bardzo to przyjemne, nie będę wciskać kitu, że jest inaczej 😉
  • To rok, w którym – niestety – przestałam właściwie gotować, a zaczęłam na nowo podżerać pierdoły, więc kończę go ze zniszczonymi osiągnięciami wagowymi, jest znowu kilka kilogramów do przodu, trzeba będzie nad tym popracować, bo wcale mi się to nie podoba. Tak samo ma się kwestia z aktywnością fizyczną, która w ostatnim czasie mocno u mnie spadła. I też mi się to nie podoba, więc do zmiany.
  • Właściwie zaprzestałam blogowania. Trochę mi szkoda, ale nie mam już jak tego wcisnąć w grafik. Mogłabym, ale odbywałoby się to kosztem chyba snu lub czytania, na które mam też tak mało czasu, że czytam głównie przy obiedzie w pracy/w komunikacji miejskiej o ile usiądę/czasami w weekend. Więc brak mi chęci oddania czytania w zamian za blogowanie. Ciekawe, czy to się ma szansę zmienić w 2019…
  • Cieszę się z podtrzymywania relacji (oraz kilku nowych) z ludźmi, którzy mają pasję. To jednak niesamowite, jak bardzo pasja potrafi napędzać ludzi i wpływać na ich życie. Że potrafią jeździć po Polsce (i nie tylko!) za ulubionym artystą, poświęcać większość czasu wolnego na to, by śledzić swoich ulubieńców i ich dokonania, chodzić na koncerty/spektakle po xx razy, obdarowywać swoich ulubieńców prezentami czy wręcz przebierać się za bohaterów, których odgrywają. To takie pozytywne, aktywne szaleństwo, które pięknie mi równoważy wizję, że większość ludzi spędza wolny czas siedząc przed telewizorem 😉 I nie musi to być tylko tego typu pasja, każda pasja jest super – haftowanie, zbieranie gadżetów z ukochanego filmu, hodowla roślinek w słoikach, gry planszowe etc. Generalnie coś, co wnosi do naszego życia coś nowego i dodaje pozytywnej energii 🙂
  • To był też rok, gdy zaczęłam interesować się zagadnieniami związanymi z psychologią, czytać magazyny i książki. Niezmiernie to wszystko ciekawe!
  • A z negatywów – był to rok, gdy coraz częściej przerażali mnie inni ludzie: nieskończonymi zasobami niechęci, hejtu, nienawiści, braku empatii, skupieniem tylko i wyłącznie na sobie, agresywnością. Ja żyję w dużej części w takim „bąblu szczęśliwości”, ale gdy z niego wyglądam, to coraz częściej jestem zaniepokojona lub wręcz przestraszona. Boję się pod tym względem przyszłego roku. Boję się go także pod względem materialnym, bo wprowadzane zmiany bardzo mocno się na nas odbiją.

A jaki będzie 2019? Się zobaczy! Mam nadzieję, że będę dla siebie dobra, ale nie odpuszczająca. I że dalej będą następować zmiany w środku, na lepsze dla mnie. A poza tym? Płynę z prądem rzeki, lekko czasami sterując 😉

Świata tworzenie („Tchnienie” – Grzegorz Małecki)

Czarne ściany, czarna podłoga, brak rekwizytów, scenografii, muzyki, proste oświetlenie. Tylko oni – Justyna Kowalska i Mateusz Rusin. To właśnie oni sprawiają, że najmniejsza scena Teatru Narodowego w trakcie tego spektaklu staje się miejscem magicznym! To tu tworzy się świat cały, zmienia, rozpada i powstaje na nowo. (Re)konstrukcja wszechświata zaserwowana w najbardziej minimalistyczny, a przez to tak bardzo przemawiający do widza sposób!

Para młodych ludzi jest tak uniwersalnie przedstawiona, że mogliby mieszkać w Berlinie, Nowym Jorku, Londynie, Rzymie czy Warszawie. Dzięki temu łatwo jest się z nimi identyfikować, bo przecież większość z nas staje przed podobnymi wyzwaniami, pytaniami, problemami. Zaczyna się dosyć typowo, od kwestii posiadania dziecka. I ta właśnie kwestia staje się pretekstem do wielopoziomowych rozważań. Od kwestii dojrzałości, przez relacje międzyludzkie, sens życia, rozmnażania się, wartości najwyższego rzędu, wyzwań codziennego życia, lęków, których doświadczamy aż do stanu naszej planety i odpowiedzialności społecznej każdego z nas. Prawdziwy ogrom treści w tym krótkim (1:40 h) spektaklu!

Czy nie możemy przez chwilę żyć w tej małej bańce szczęścia?

A to wszystko przedstawione w prosty, skromny, wręcz minimalistyczny, a jednocześnie piękny, czuły, zabawny i wzruszający sposób. Na dodatek z dużą dozą humoru. Tu nie ma show, tu jest tylko treść. I tym właśnie powala widza, to jego siła! Minimum środków, maksymalny efekt, to cudownie odświeżające przeżycie po tych wszystkich spektaklach, które bywają przeładowane do bólu efektami, gadżetami, łapaniem się przeróżnych metod, by tylko zrobić wrażenie, że jest „na bogato”, a najlepiej przy okazji jeszcze widza jakoś zaszokować. Ale nie o tym chciałam…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Fot. Tomasz Urbanek / East News / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego.

Forma to jedno. Inna sprawa to tekst autorstwa Duncana Macmillana – świetny, jakże aktualny, będący swoistym lustrem naszej rzeczywistości. Owszem, część osób się obruszy, że to nie ich rzeczywistość, bo oni nie zajmują się rozważaniem o śladzie węglowym, celowości rozmnażania czy odpowiedzialności za nasze czyny. Tylko te pytania to tylko furtka, przyczynek do szerszego spojrzenia. Nie zastanawiacie się czasami nad celem Waszego życia? Po co żyjecie, gdzie zmierzacie, czy ta osoba jest tą odpowiednią? I czy to, co chcecie zrobić jest najlepszą decyzją? To różnice w formule, ale głęboki sens pozostaje tak de facto ten sam. Jak żyć, gdy świat tak pędzi, po co? Bohaterowie są trochę zagubieni, niedojrzali, poszukujący swego miejsca na świecie, celu w działaniach, trochę pod wpływem tego, co aktualnie modne, ale w głębi serca wrażliwi i dobrzy. Są tacy, jak wielu z nas. Czuć też, że zarówno aktorzy, jak i przede wszystkim reżyser (Grzegorz Małecki) poświęcili treści dużą uwagę, mocno pracowali z tekstem. Mam wręcz poczucie, że go polubili, tak samo, zresztą, jak bohaterów. Z całości bije czułość w stosunku do bohaterów. I wielka wrażliwość.

Justyna Kowalska i Mateusz Rusin mają diabelnie trudne zadanie! To wyzwanie, któremu wielu aktorów by nie podołało. Bo jak często zdarza się spektakl, gdzie nie mogą się niczym posiłkować, za nic „schować”, cała odpowiedzialność spoczywa na ich barkach?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Fot. Tomasz Urbanek / East News / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego.

A oni sobie z tym radzą śpiewająco! Wspólnie tworzą świat cały, w fantastyczny sposób radzą sobie z każdą zmianą akcji, miejsca, czasu. W trakcie spektaklu prowadzą widzów jak na sznurku, od lekkiego chichotu, przez zaparty dech, aż do łez w oczach. Reakcje publiczności zresztą były jednoznaczne, nieważne, czy chodziło o młodą parę w wieku bohaterów, czy też o starsze małżeństwo – wszyscy reagowali podobnie, a na koniec z zapałem bili brawo. Takiego ogromu emocji i wciągnięcia w akcję, odczucia realności tego, co dzieje się na scenie, nie miałam już dawno. Żeby tak znokautować widownię samą grą, bez żadnych „wspomagaczy”, to trzeba mieć duży talent i świetny warsztat. Pozostaje więc pogratulować! Szczególnie Justynie Kowalskiej, która dopiero zaczyna swą aktorską karierę. Już w „Idiocie” pokazuje na co ją stać, jednak w „Tchnieniu” rozwija skrzydła i porywa.

Przy tak minimalistycznym założeniu jeszcze silniej oddziałuje na widza piękno pojedynczych scen. Te wszelkie przejścia, skrótowce między jedną akcją a drugą, wspaniale pokazujące jej rozwój. Na przykład scena, gdy po powrocie ze szpitala bohaterka teoretycznie jest tylko wtulona w ramiona bohatera, a tak naprawdę mijają dni całe, w trakcie których walczą oni z nieszczęściem, życiową tragedią – toż to majstersztyk wyciskający łzy z oczu! Tak proste, tak czułe, pełne miłości, wspaniałe! Tak samo, jak i inne – moment czekania na wynik testu ciążowego, spotkanie po miesiącach niewidzenia się, rozmowa po zerwaniu z narzeczoną, czy też ta o oczekiwaniach i dojrzewaniu, dorastaniu. A ta końcowa… Cudowne, przemyślane, mądre sceny. Tak samo zresztą, jak i cały spektakl.

TCHNIENIE_galeria_13_fot. Tomasz Urbanek_East_News
Fot. Tomasz Urbanek / East News / Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego.

„Tchnienie” skradło moje serce powolutku, niepostrzeżenie. Byłam tam razem z bohaterami, czułam z nimi, każdy ich krok był moim. Mądry, przejmujący, aktualny i pełen podstawowych życiowych pytań tekst. Delikatne, pełne wrażliwości podejście reżysera. Wspaniała, porywająca gra aktorska. Jak dla mnie jest to najlepsza premiera od dawna w tym teatrze. Brakowało takiego spektaklu! A Grzegorz Małecki tak udanym debiutem intryguje i skłania do tego, by przyglądać się rozwojowi tej części jego kariery. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że aktorem jest doskonałym, może i reżysersko poradzi sobie równie świetnie? O tym przekonamy się w przyszłości, a na razie zapraszam wszystkich do oglądania „Tchnienia” – to jest naprawdę poruszający, interesujący spektakl, który warto poznać!

Masz być tym, kim chcesz! („Kinky boots” – Ewelina Pietrowiak)

O musicalu, który powinien obejrzeć każdy z Was…

Angielska prowincja, mała mieścina, w której siedzibę ma fabryka butów „Price i Syn”. To już piąte pokolenie dumnych producentów najlepszych butów. Jednak Charlie (Mateusz Weber), najmłodszy reprezentant fabrykantów nie chce kontynuować dzieła przodków, wyprowadza się z narzeczoną (Kinga Suchan) do Londynu. Jednak szybko wraca – umiera jego ojciec, a krótko potem okazuje się, że fabryka stoi na progu bankructwa. Charlie nie potrafi się w tej sytuacji odnaleźć, jest rozdarty wewnętrznie – nie chce dopuścić do tego, by ludzie stracili pracę, ale nie widzi rozwiązania problemu oraz miejsca dla siebie w tym wszystkim. A wtedy na jego drodze staje Lola (Krzysztof Szczepaniak), cudowna i charyzmatyczna drag queen. To dzięki Loli zapada decyzja, by spróbować z produkcją butów właśnie dla drag queen. A czasu na próby jest mało, bo niedługo targi w Mediolanie…

BIEL4885

Nie może być inaczej – na pierwszy plan wysuwa się Krzysztof Szczepaniak jako Lola. O matko, jaki to talent, jaka wspaniała, urocza, pełna seksapilu i wdzięku jest Lola w jego wykonaniu! Jak zwykle gra całym sobą – głosem, mimiką, gestem, nawet koniuszkiem palców, wszystko jest dopracowane i cudownie spójne. Nie wiem, czy można się w tej postaci nie zakochać, zresztą regularnie słychać z widowni okrzyki typu „Brawo Lola!” lub wręcz „Lola, kocham Cię!”. Majstersztyk i tyle. Ale! Świetne są także wszystkie Aniołki Loli (ja widziałam obsadę w tej wersji: Kamil Mróz, Maciej Dybowski, Kuba Szyperski, Mirek Woźniak). Są czaderskie – ten wygląd, ruchy, taniec i akrobacje, wdzięk! Razem z Lolą tworzą grupę, która podbija serce. Mateusz Weber jako Charlie sprawdza się zarówno dramatycznie, jak i komediowo. Jest przekonujący, wkurza, wzrusza, bawi, a przede wszystkim bardzo dobrze ukazuje drogę, jaką przechodzi jego bohater. Zarówno Krzysztof, jak i Mateusz dobrze śpiewają, dobrze wykorzystali czas od premiery, słychać rozwój. A głos, który bardzo lubię ma Anna Szymańczyk, świetny tembr, bardzo przyjemnie się jej słucha. A na dodatek przeuroczo gra swoją bohaterkę – Lauren.

Mariusz Drężek jako George jest super: z jednej strony staroświecki dżentelmen, wierny i prawy, z drugiej strony – w trakcie części tanecznych daje czadu, co za ruchy, co za styl! W niedzielę dostał dodatkowe owacje za to, co wyczyniał w trakcie jednego z numerów i były to brawa w 100% zasłużone. Świetnie ukazał przemianę bohatera również Łukasz Wójcik. Jego Don, gburowaty prostak w starciu z Lolą przeżywa… swoiste katharsis, nie mogę napisać więcej, by nie spojlerować. W każdym razie bardzo dobrze zagrane. Generalnie cała ekipa radzi sobie świetnie, czuć naprawdę fajny klimat w tej ekipie, przysłużył się im ten rok, który upłynął od premiery. Wtedy oceniłabym ten spektakl średnio, a dzisiaj jestem dziko zachwycona, zabieram kolejnych znajomych, oni swoich znajomych, a potem idziemy jeszcze raz i jeszcze… Tak działa magia „Kinky boots”!

Do tego: naprawdę udana, bardzo ciekawa scenografia i dobre wykorzystanie sceny oraz świetna muzyka Cyndi Lauper. Wpada w ucho momentalnie, a potem człowiek skazany jest na to, by słuchać jej na Spotify, podśpiewywać pod nosem i gibać się na krześle w pracy. Nie ma innej opcji!

BIEL6625

Ale to, co przede wszystkim tkwi we mnie i tkwić będzie (oraz to, dlaczego uważam, że ten spektakl powinien zobaczyć każdy), to przesłania, a jest ich sporo. W tym lekkim, rozrywkowym, migoczącym od kolorów i świateł musicalu udało się ulokować tyle treści! Przykłady? Krótko:

  • bądźmy tymi, kim chcemy być! Nie dajmy się włożyć w czyjeś ramy i oczekiwania, to nasze życie, nikt go za nas nie przeżyje, nikt nie będzie za nas szczęśliwy czy nieszczęśliwy. Walczmy o siebie!
  • w powiązaniu z powyższym: z kolei akceptujmy innych takimi, jacy są! Dajmy każdemu szansę być sobą, nie próbujmy ich przycinać pod swoją miarę, nie oczekujmy, że staną się tacy, jak sobie wymyśliliśmy. Żyjmy i dajmy żyć innym.
  • zaciskajmy zęby i walczmy, pamiętajmy, że oczekiwania rodziców czy innych osób, są ich oczekiwaniami, nie musimy ich spełniać jeżeli jest to naprawdę wbrew nas. Oczywiście, relacje to sztuka konsensusu i nie jest tak, że zawsze możemy robić tylko to, co jest dla nas fajne, milutkie i przyjemne, ale nie próbujmy dla kogoś żyć życiem wymyślonym przez tę osobę, to prosta droga do nieszczęścia!
  • nie spieszmy się z ocenianiem innych – wiem, wiem, wszyscy znamy „nie oceniaj książki po okładce” i to, jak złudne jest pierwsze wrażenie. Ale czasami może się zdarzyć również tak, że to, co bierzemy za fasadę, pozę jest prawdą, którą ktoś ma odwagę manifestować.

Reasumując: „Kinky boots” to świetny musical, z ważnymi treściami podanymi w lekki, rozrywkowy, atrakcyjny sposób, z dużą dozą humoru, no i wyśmienicie zagrany! Przybywajcie tłumnie!

Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska

BIEL7148

Szekspirowski thriller polityczny („Miarka za miarkę” – Oskaras Koršunovas)

Jest sztuka, która – mimo że powstała przed wiekami – nie traci absolutnie nic na swej aktualności. Czy przed ponad czterystu laty, czy też dzisiaj, niezmiennie jej treść i przesłania są tak samo wartościowe.

„Miarka za miarkę” Wiliama Szekspira od ponad dwóch lat gości na największej scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie. Dzieło to w reżyserii Oskarasa Koršunovasa zyskało polskie akcenty, ale od początku… Słów kilka o spektaklu reklamowanym jako szekspirowski thriller polityczny.

 

Chociaż teoretycznie spektakl dziać się ma we Wiedniu, jednak scenografia na scenie im. G. Holoubka do złudzenia przypomina izbę polskiego parlamentu, widz od początku czuje się dzięki temu osadzony w znajomych realiach, może skupić się na treści.

 

 

 

 

 

Kraj jest skorumpowany, moralność praktycznie nie istnieje, każdy żyje, jak mu się podoba. Książę (Sławomir Grzymkowski) nie jest w stanie sobie z tym poradzić, postanawia przekazać władzę w ręce namiestnika – Angela (Przemysław Stippa) i zniknąć. Angelo, surowy idealista, wprowadza w państwie ostry rygor, jednakże sam daje się wodzić na pokuszenie. Miota się między fascynacją seksualną a tym, co odczuwa jako misję. Jest zafascynowany władzą i bardzo boi się jej utraty, jednak do pięknej Izabeli (Martyna Kowalik) odczuwa tak wielki pociąg seksualny, że zwalczenie go wydaje się być ponad siły. Czy uda mu się wygrać z popędem?

 

 

 

 

 

Widziałam ten spektakl już chyba cztery razy, jasnym więc jest, że będę chwalić. Właściwie wszystko mi się podoba! Najbardziej aktorzy, chociaż mam kilka osób, które chciałabym pochwalić najbardziej. Martyna Kowalik jest świetna! Ta młoda aktorka wyśmienicie oddaje szczerość, odwagę i siłę swej bohaterki, jest przekonująca i porywająca. Znakomita jest też w innych sztukach, np. w „Niebezpiecznej metodzie”, gdzie gra wspólną pacjentkę Junga i Freuda, ale tutaj jakoś najbardziej łapie mnie za serce. Krzysztof Szczepaniak gra zmiennego, złośliwego Lucja, który tylko knuje, co zrobić, by zyskać to czy tamto i podąża tam, gdzie wieje polityczny wiatr. Istna chorągiewka! Ale jak genialnie przedstawiony! To mnie zresztą nie dziwi, bo uważam tego aktora za jeden z filarów Teatru Dramatycznego, jakiż to jest arcyzdolny człowiek! Talent jak rzadko!

 

 

 

 

 

Kolejny arcyzdolny aktor (tym razem Teatru Narodowego, występujący gościnnie) to odtwórca roli Angela – Przemysław Stippa. Jak on gra rozdartego między pasją a misją namiestnika, cudeńko! Rola dopracowana w każdym calu i w każdej sekundzie, gra całym sobą, jest się z nim całym sercem. Wyśmienicie, jak zawsze! Również Sławomir Grzymkowski jako Książę jest świetny (chociaż jego jak na razie moja ulubiona rola to artysta z „Plastików”), ostatnio zdarzyło mu się sporo pomyłek tekstowych, ale każdemu może zdarzyć się gorszy dzień, generalnie jest to bardzo dobry aktor. Co do spektaklu, to poziom jest bardzo wyrównany, chociaż wszystko jak zwykle zależy od dnia. Agnieszka Warchulska, Łukasz Wójcik, Marcin Sztabiński, Maciej Wyczański… Dużo jest tutaj ciekawych ról drugoplanowych.

Po peanach na część aktorów, muszę też chwalić scenografię. Świetnie zrobiona sala obrad, a jak do tego wyśmienicie rozegrana pod względem ruchu scenicznego! Każde wejście, przejście, każdy krok aktorów świetnie zgrany z całością scenografii, wszystko spójne i przemyślane. Sceny mogą się rozgrywać jednocześnie wielopoziomowo, co dodaje całości dynamiki. Naprawdę wielkie brawa za bardzo udaną, dopracowaną i ciekawą scenografię!

foto by kasia chmura print-5944

Na koniec, jednakże nie pod względem znaczenia, trafia sam tekst. Majstersztyk, no ale czegóż innego można byłoby się spodziewać po Szekspirze! Ale też temat jest jakże uniwersalny – władza, jej mechanizmy i absurdy chyba nigdy się tak de facto nie zmienią. Zmieni się forma, jakieś szczegóły, ale nie meritum. Świetnie ukazuje to, jak rządzący wykorzystują moralność po to, by zdobyć i/lub utrzymać władzę, nieważne, czy sami wyznają głoszone wartości. Populizm, obietnice głoszone pod publiczkę, wykorzystywanie erotyki, by zdobyć to, czego się pragnie, postrzeganie dobra jako zło i zła jako dobra. Prawem jest prawo silniejszego, a moralność… jest czyś względnym. Relatywizm to zresztą klucz tej sztuki, wszystko jest tam płynne, zależy od tego, kto co głosi i kiedy. Świetny, bardzo życiowy i trafny tekst!

To, co dodatkowo zachwyca to ta metaforyka, spektakl jest pełen aluzji, które są dodatkowo wyśmienicie rozgrywane przez aktorów i ruch sceniczny. Bo bardzo ważne jest też, kto, co trzyma w ręku, gdzie stoi, w jakiej pozycji głosi swoje teksty. Pięknie się to wszystko składa w całość! Do tego publiczność zostaje uraczona wstawkami związanymi z polską polityką, dodawanymi w miarę na bieżąco, w większości całkiem trafnymi (jakby nie było mam porównanie z kilku spektakli), za co aktorzy wygłaszający dane teksty nagradzani są najczęściej gromkimi brawami.

foto by kasia chmura print-2722

„Miarka za miarkę” w Teatrze Dramatycznym to naprawdę dobry spektakl, świetnie zagrany, przygotowany scenograficznie, ruchowo, muzycznie, oświetleniowo, generalnie – dopracowany w każdym detalu i spójny. Szczerze polecam, ja będę wracać i wracać!

PS. Swoją drogą to ciekawe, że dwa spośród kilku ulubionych spektakli w Warszawie zrobili Litwini. „Dziady” w wersji Nekrošiusa to perełka, praktycznie odarta z mesjanizmu i ślepego „jesteśmy najważniejsi, najwspanialsi, tylko inni się na nas jeszcze nie poznali”, to przepięknie zrobiony dramat jednostki, jej buntu… Ale nie o tym teraz!

Opowieść o strachu przed miłością („Bent” – Natalie Ringler)

Jest spektakl, który boli. Po którym siedzi się w milczeniu, patrząc na scenę i trawiąc to, co się właśnie obejrzało. Serce płacze pod wpływem emocji, rozum nie chce się zgodzić na to, że tak bywało, a dusza podziwia aktorski majstersztyk, który oglądało się jeszcze chwilę wcześniej.

by_kasia_chmura_print--28

Teoretycznie to nic dla mnie nowego, tematykę, którą porusza spektakl „Bent” w Teatrze Dramatycznym, znam od lat. Swego czasu zaczytywałam się historiami związanymi z obozami koncentracyjnymi, drugą wojną światową etc. Wydawało mi się więc, że idę przygotowana, że nic mnie nie zaskoczy. Jakże się myliłam!

„Bent” zaczyna się w Berlinie, w latach 30. Kluby dla gejów, kabarety, dancingi, przygodny seks, lejący się szampan, wspaniali młodzi mężczyźni. Główny bohater – Max – lubi takie właśnie życie, nie dba o to, że żyje z dnia na dzień, od imprezy do imprezy, z przygodnymi kochankami, nie dbając o przyszłość. Nagle jednak do jego mieszkania wpadają faszyści i tak zmienia się wszystko…

 

 

 

 

 

Martin Sherman ukazał w swym dramacie losy homoseksualistów w czasie wojny. To, jak traktowani byli gorzej od zwierząt, że byli najgorszą kategorią więźniów w obozach koncentracyjnych, jak na nic nie zasługiwali i nic im nie było wolno. Nawet kochać. Pomijając już panujące myślenie, że przecież „ci gorsi od zwierząt nie mają uczuć”, przyjaźń czy miłość była niebezpieczna, łatwo mogła sprowadzić śmierć na obydwie osoby. A przecież to właśnie posiadanie bliskiej osoby mogło chociaż odrobinę uczłowieczyć pobyt w tak przerażającym miejscu. Jaki to straszny dylemat!

Scenografia „Benta” jest bardzo skromna, często mocno symboliczna, a jednocześnie bardzo trafna i działająca na wyobraźnię. Trochę rekwizytów, gra świateł i voila! Z łatwością przenosimy się w kolejne miejsca akcji – z berlińskiego salonu przez klub nocny, pociąg towarowy, aż do obozu. Brawa za tak przemyślaną i dopracowaną prostotę.

by_kasia_chmura_print--15Jednakże tym, co sprawia, że ten spektakl jest tak przejmujący, jest gra aktorów. Wszyscy, oprócz grającego główną rolę Mariusza Drężka, mają po dwie lub trzy postacie do zagrania, z czym radzą sobie bez problemu, są przekonujący. Szczególnie ciekawe role drugoplanowe ma Maciej Wyczański, robi wrażenie. Piotr Bulcewicz, jako obozowa miłość Maxa porusza, mamy nadzieję – przynajmniej przez chwilę – że może im się uda, że los nie będzie aż tak podły!

Jednak to Mariusz Drężek jako Max porywa, to jest jego spektakl! Jego Max jest prawdziwy, od uroczego lekkoducha, birbanta, przez negującego wszystkie uczucia i związki międzyludzkie buntownika, aż do człowieka zrozpaczonego, złamanego, bez nadziei na cokolwiek. Niesamowicie przejmująco ukazał proces odczłowieczania, łamania ducha. Wspaniała gra aktorska, świetnie ukazująca umiejętności tego aktora. To właśnie on sprawił, że po zakończeniu spektaklu siedziałyśmy z koleżanką w ciszy, nie mogąc jeszcze wyjść z sali, potrzebując chwili na ochłonięcie. Taki poziom aktorstwa chciałoby się widywać jak najczęściej!by_kasia_chmura_print--20

To właśnie dzięki aktorom i ich umiejętnościom ten dramat nabiera takiego wymiaru, że zostaje z widzami na długo, w ich sercach i głowach. Co innego wiedzieć o czymś, co innego to widzieć, mało tego, wręcz swoiście współodczuwać. Świetnie zrobione, gratulacje dla obsady i ekipy! Swoją drogą, właśnie w tym spektaklu dane mi było widzieć jedną z ciekawszych scen erotycznych obejrzanych na deskach teatrów. Aktorzy w ubraniach, nie mogąc nawet na siebie spojrzeć, słowami tworzą niesamowitą atmosferę, pełną erotycznego napięcia. To dla mnie kolejny dowód na to, że golizna tak de facto rzadko czemuś naprawdę służy na scenie, często jest w naszych teatrach używana zupełnie bezmyślnie, taki kwiatek u kożucha. Gdy w przemyślanej scenie wystarczy aktor i jego umiejętności. I słowa…

I znowu będę polecać z całego serca! Muszę wybrać w końcu do opisania jakiś słabszy spektakl, bo to się niedługo zrobi nudne. Tak czy siak, „Benta” oglądajcie, bo warto! Życzę Wam, byście też w milczeniu musieli przetrawić to, co się wydarzyło na scenie. I rozmyślać o tym, jak to jest pokochać i zaraz tę miłość utracić.

Fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska, materiały prasowe.

 

 

 

Czego mam się najpierw pozbyć? Miłości czy nienawiści? („Kompleks Portnoya” – Aleksandra Popławska, Adam Sajnuk)

Aleksander Portnoy, lat 33, biały mężczyzna, wychowany w żydowskiej rodzinie. Ciągle poszukujący swojej drogi, swej tożsamości. Od lat nie może pogodzić się ze swym żydowskim pochodzeniem, gardzi ojcem, walczy z nadopiekuńczością matki, jednocześnie nie może się odnaleźć, odciąć się od dziedzictwa. Przyciąga go ono i odrzuca. Jest jednocześnie Żydem i antysemitą. Postrzega swą rodzinę i znajomych jako ograniczonych bałwochwalców, a jednocześnie nie potrafi się od tego odseparować.

Do tego dochodzi brak psychicznej dojrzałości bohatera, jego zafascynowanie własnym ciałem, upojenie seksem, jak również swobodą obyczajów gojek (tak różną od moralności, jaką wpajała mu rodzina). Aleksander przeżywa wewnętrzny konflikt między cielesnością a duchowością, czuje się ograniczony. Nie potrafi odnaleźć własnej życiowej ścieżki, nie wie, jak poczuć się wolnym. Tylko czy tak naprawdę można poczuć się w pełni wolnym?

Portnoy1
fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska

Spektakl powstał w oparciu o książkę Philipa Rotha – „Kompleks Portnoya” i od początku przyciągał tłumy do Teatru WARSawy. Mnie było dane obejrzeć go dopiero niedawno, ale w pełni rozumiem już, dlaczego przez te lata niezmiennie przyciąga widownię. Jest fantastyczny!

Scenografia jest skromna, tworzy zarys domu rodzinnego Aleksandra. Tu krzesło, tam toaleta, gdzie indziej namiastka sypialni, wszystko używane przez aktorów w trakcie spektaklu w bardzo przemyślany i interesujący sposób. Dodatkowo podwójny trójkąt używany adekwatnie do życiowego momentu bohatera – czasami jako obrotówka, czasami jako gwiazda Dawida. Skromne, a jakże efektowne. To wszystko łączy się zgrabnie z przemyślanym ruchem scenicznym i oświetleniem, tworząc spójną całość.

Portnoy2
fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska

Jednak to, co najważniejsze – oprócz genialnego tekstu Rotha – to gra aktorów. O mamuniu!

Po pierwsze – Adam Sajnuk jako Aleksander Portnoy. Muszę być kolokwialna, nie mogę inaczej: o w mordę, co za genialny popis aktorski! Czapki z głów i szampan dla Adama! Nie ośmielę się twierdzić, że to jego rola życia (bo widziałam go na razie chyba w czterech spektaklach), ale jest w tej postaci taka autentyczność, taka naturalność i luz, jakby nie grał, a był swoim bohaterem. Obrazuje Portnoya brawurowo, przez dwie godziny nie można oderwać oczu od sceny śledząc losy tego zagubionego w życiu mężczyzny, zabłąkanego człowieka. Jest w nim jednak masa wdzięku i uwodzicielskiego uroku. Oraz duża doza sarkastycznego humoru jakby rodem z filmów Allena. Charyzmatyczny Piotruś Pan na kozetce u psychoanalityka…

Portnoy3
fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska

Jednak pozostała część ekipy jest również wyśmienita! Monika Mariotti jako nadopiekuńcza matka-kwoka jest niesamowita, niezmiernie wiarygodna, jednocześnie nieziemsko wkurzająca i urocza. Chyba wszyscy znamy takie matki, babki, ciotki… Bartosz Adamczyk jako ojciec Aleksa jest również wiarygodny, marzy by być podporą rodziny, a przez syna jest postrzegany jako przegrany fajtłapa. Wyśmienita jest Anna Smołownik, która najpierw gra siostrę Aleksa, a potem kolejne jego kochanki. Młoda aktorka brawurowo wchodzi w kolejne role, błyskawicznie i z temperamentem przeistacza się z jednej osoby w drugą, ten spektakl to prawdziwy test jest umiejętności. Z którego wychodzi zwycięsko, bawi, wzrusza, irytuje, uwodzi.

„Kompleks Portnoya” w Teatrze WARSawy to cacuszko, dwie godziny uczty, która nie tylko ani przez chwilę nie nuży, ale wręcz widz nie chce, by się skończyła! Porywająca adaptacja, wyśmienite aktorstwo, interakcja z widzem i sporo materiału do przemyśleń. Kim jesteśmy? Co tworzy naszą tożsamość? Jak odnaleźć własną życiową ścieżkę?

Z całego serca polecam! Ja już nie mogę doczekać się kwietniowego terminu, by zafundować sobie powtórkę!

Każdy ma w głowie jakąś rzeźnię ("Obrzydliwcy" – Marek Kalita)

Marek Kalita opowiadał przed premierą, że nie chce tego określać wprost, tylko zależy mu na stworzeniu na scenie Przodownika męskiego klubu, trochę jak w filmie „Podziemny krąg” Davida Finchera. To się udało, bowiem otrzymaliśmy zaproszenie do dziwnego, skąpanego w półmroku miejsca, gdzie pękają wszystkie bariery wstydu i upokorzenia. „Obrzydliwcy” w Przodowniku, podobnie jak proza Wallace’a, to wyzwanie do podjęcia na własną odpowiedzialność. Warto zaryzykować.  Dziennik Gazeta Prawna

Muszę się zgodzić z każdym słowem powyższego akapitu. Gdy wchodzimy do sali pierwsze, co rzuca się w oczy, to oszczędna, lekko obskurna i obsceniczna scenografia, intrygująca widza od samego początku. Zapada ciemność, a wtedy na scenę wchodzą oni… Obrzydliwcy.

W ich role wcielają się: Waldemar Barwiński, Mariusz Drężek, Henryk Niebudek, Piotr Siwkiewicz i Sebastian Stankiewicz. Obsada – jak okazuje się w trakcie oglądania – idealnie dobrana i jakże świetna aktorsko!

Spektakl powstał na podstawie „Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi” Davida Fostera Wallace’a. Książki tej nie miałam okazji jeszcze poznać, ale zdecydowanie mam teraz ku temu motywację! To, co wybrano do scenariusza intryguje, porusza, odrzuca, fascynuje. Na scenie spotkało się pięciu bardzo różnych mężczyzn, przyszli, by uczestniczyć  w sesji terapeutycznej. Oni są pacjentami, zaś terapeutami właściwie jesteśmy my – widzowie. Właśnie takie rozegranie scenariusza dodaje przedstawieniu mocy, gdy słyszymy ich monologi kierowane do nas, nie da się pozostać obojętnym. Pięć niesamowitych historii, pełnych obsesji, fantazji, traum, wewnętrznych konfliktów, różnorakich poszukiwań. Ich głos to często swoiste wołanie o pomoc, gdyż – jak to mówi Mariusz Drężek – „każdy z tych bohaterów ma w głowię jakąś rzeźnię”.

Pisałam wyżej, że aktorsko obsada jest wyśmienita, pora na garść szczegółów. Mam dwa przypadki, które zupełnie mnie podbiły, zachwyt mój nie ostygł, mimo upływu kilku dni.

Pierwszy to Mariusz Drężek w roli Marianny, transseksualisty. Na początku uwagę zwraca oczywiście sam wygląd zewnętrzny, ale gdy aktor zaczyna swój pierwszy monolog z każdą sekundą wciągamy się mocniej w jego opowieść. Jest hipnotyzujący, jak to określiła koleżanka, z którą byłam – magnetyczny, nie można oderwać oczu od sceny. Na początku mocno przerysowany, później wydobywa ze swej postaci niezmierzone pokłady delikatności, wręcz kruchości, wzrusza. A monolog o kobietach i mężczyznach… Cudo! Tak samo zresztą, jak końcowa piosenka, nie zdawałam sobie sprawy, że dysponuje takimi możliwościami wokalnymi. Wyszłyśmy oczarowane!

Drugi zachwyt dotyczy Waldemara Barwińskiego i jego roli nieśmiałego, pełnego nerwic dziwaka, który prawie cały czas się uśmiecha. Fantastyczne dopracowanie każdego gestu, tiku nerwowego, spojrzenia, ruchu, to wszystko zbudowało szalenie wiarygodną postać. Postać, która powolutku odkrywała swe tajemnice, by przywalić widzom między oczy wyjątkowym monologiem, opowieścią rozpoczynającą się w czasach dojrzewania. Nie chcę Wam zdradzać szczegółów, uwierzcie tylko, że był porywający!

Jednak i pozostała trójka aktorów jest wyśmienita! Piotr Siwkiewicz wydaje się być mrocznym sadystą, wręcz psychopatą. Do czasu jednak, gdy odsłoni tajemnicę swej przyszłości. Słuchanie jego monologu wzbudzało dreszcze, bolało. Henryk Niebudek jako wydawałoby się jowialny, dobrotliwy przeciętniak. Jednak myślimy tak tylko do momentu, gdy zaczyna mówić o mrocznych zakamarkach swej duszy. A Sebastian Stankiewicz jako osobliwy konferansjer, swoisty komentator dramatów dziejących się na scenie jest świetny. Momentami niepokojący, obrzydliwy, wręcz obleśny, chwilami przejmujący, jest spoiwem tej opowieści.

Nie jest to spektakl łatwy i przyjemny. Nie jest to spektakl dla każdego, a już na bank nie dla tych, którzy szukają płytkiej, prostej rozrywki. On wymaga uwagi, zagłębienia się w niezbyt miłe miejsca ludzkiej psychiki. Ale jest znakomicie zagrany, ciekawie zainscenizowany, z wielką siłą rażenia, ważnym przekazem. Chciałabym widzieć więcej takich spektakli! Idźcie, oglądajcie, napiszcie, jak Wam się podobało!

Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska

Spektakl „Obrzydliwcy” wystawiany jest na Scenie Przodownik Teatru Dramatycznego w Warszawie.