Madame la Directrice („Madame” – Jakub Krofta

by_kasia_chmura_print-9443

Chyba trudno mi się samodzielnie zebrać do pisania, bo dzisiejszy tekst to również duet z Pauliną, tym razem nasze zachwyty nad „Madame” w Teatrze Dramatycznym. Pewnie wszyscy i tak to wiedzą, ale dla przypomnienia…

„Madame” to historia ucznia liceum, który zakochuje się w swojej nauczycielce francuskiego i robi wszystko, żeby się do niej zbliżyć (dowiaduje się gdzie mieszka, z kim studiowała, co robiła po studiach, gdzie bywa) oraz zwrócić na siebie jej uwagę – m.in. pisząc dwudziestostronicowe opowiadanie.

Rzecz dzieje się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Dzisiaj, w dobie internetu i mediów społecznościowych, pewne rzeczy wydają się abstrakcyjne – przecież wystarczy wpisać nazwisko do wyszukiwarki i w ciągu kilku sekund mamy różne informacje o każdej osobie. Dawniej trzeba było uciekać się do wyszukanych podstępów…

Bardzo mocno w powieści zarysowane jest tło historyczne i pokazane, jak ówczesna sytuacja polityczna wpływała na losy ludzi.

Ja na tym spektaklu byłam już kilka razy, dla Pauliny był to pierwszy raz. Ja książkę czytałam wieki temu i pamiętam już średnio (ale mam pożyczoną i planuję powtórkę), a Paulina była na świeżo po lekturze.

Kiedy miałam już rezerwację na „Madame” stwierdziłam, że najpierw przeczytam powieść Antoniego Libery, na podstawie której powstał spektakl w Teatrze Dramatycznym. Z perspektywy czasu myślę, że to była dobra decyzja, aczkolwiek nie ma co się bać, że bez znajomości książki spektakl będzie niezrozumiały.

Kilkusetstronicowa powieść Antoniego Libery została zamknięta przez Marię Wojtyszko – autorkę adaptacji – w zaledwie 1,5godzinnym spektaklu. Zastanawiałam się, jak to możliwe żeby upchnąć tyle wydarzeń w tak krótkim czasie i jak przedstawić tę opowieść, która w książce jest jedną wielką historią opowiadaną z perspektywy głównego bohatera, jego myślami, wyobrażeniami i snami.

To co otrzymałam, spełniło moje wygórowane oczekiwania. Sposób prowadzenia historii, dość nieoczywisty punkt wyjściowy, retrospekcje, pokazanie snów czy wyobrażeń Bohatera, oraz fakt, że Bohater uczestniczy we wszystkich scenach a jednocześnie jest komentatorem tego co się dzieje zwracając się do publiczności sprawiło, że spektakl oglądałam z taką samą przyjemnością, jak czytałam książkę.

Pamiętam, że ja za pierwszym razem obserwowałam to, co się dzieje z uśmiechem nie schodzącym z twarzy! To wszystko, o czym pisze Paulina spowodowało, że weszłam w tę historię natychmiast i nie mogłam oczu oderwać od sceny! Mój zachwyt rósł z czasem, podziwiałam, jak przekuto tę książkę na spektakl, jak gruntownie przemyślano całość, widać, że konsultowano się z autorem. A na dodatek…

Reżyser Jakub Krofta wyciągnął (wraz z Marią Wojtyszko) z tekstu wszystkie niuanse, wszystkie „smaczki”, zdecydował się na ubogą scenografię, zaledwie kilka rekwizytów, bazując na aktorach i ich umiejętnościach. Na scenie oglądamy dziewięcioro aktorów, którzy łącznie wcielają się w kilkadziesiąt postaci. Przy takim poziomie aktorstwa nie potrzeba wielkich sztuczek, żeby zainteresować widza. Nie potrzeba robić ogromnych dekoracji, żebyśmy wiedzieli, że akcja toczy się w dziekanacie, na osiedlu, w klasie szkolnej, czy w autobusie. Dodatkowo nie można nie wspomnieć o ruchu scenicznym. Choreografie poszczególnych scen są dopracowane w najmniejszym szczególe i nadają odpowiednią dynamikę spektaklowi.

Właśnie te rozwiązania wielce mnie zachwycają. To, że przy odpowiednim poziomie aktorstwa, wystarczy krzesło, czapka, telefon i już jesteśmy w stanie sobie wyobrazić wszystko, co powinniśmy. A te sceny są na dodatek tak smakowicie zagrane, z taką lekkością i wdziękiem, uwielbiam np. scenę w dziekanacie, na poczcie czy w autobusie. Cudeńka!

To co mnie całkowicie urzekło, to muzyka francuska grana na żywo przez muzyków na scenie (być może to przypadek, ale w „Dziwnym przypadku psa nocną porą” i „Pociągach pod specjalnym nadzorem” tego samego reżysera również jest muzyka na żywo i różne dźwiękowe efekty). Z piosenką francuską mam tak, że nic nie rozumiem, ale uwielbiam słuchać. A czy jest lepszy motyw muzyczny obrazujący zauroczenie nauczycielką francuskiego niż Je T’aime,…Moi Non Plus? Nie sądzę.

To fakt, muzyka jest silną stroną tego spektaklu, a na dodatek muzycy są bardzo fajnie wkomponowani w niektórych scenach. A i ja również mam słabość do francuskiej muzyki, więc tym większą sprawiała mi przyjemność w tymże spektaklu.

Spektakl jest świetnie zagrany, podkręcono w nim wszystkie komiczne detale, niektóre postaci zostały przerysowane dla wzmocnienia komediowego efektu. W tym wszystkim gubi mi się delikatnie fascynacja Bohatera nauczycielką, nie ma czasu na pokazanie wszystkich jego starań, przemyśleń i dedukcji. Ale nie uważam, że to minus spektaklu. To tylko zachęta, żeby oprócz zobaczenia spektaklu przeczytać książkę 😉

I tutaj nie wiem, czy się zgodzić z Pauliną, bo nie mam tak na świeżo w pamięci książki, więc nie mam poczucia, że coś się zgubiło. Dla mnie wszystkiego jego działania są skoncentrowane na niej i na tym, by się do niej zbliżyć, ale nie pamiętam już detali, może czułabym niedosyt, zobaczymy po wakacjach, bo wtedy pewnie zobaczę raz jeszcze, a w międzyczasie przeczytam książkę. Chociaż pewnie będę miała takie poczucie, jak Paulina: wiedziałam kto gra główną rolę w spektaklu, więc kiedy czytałam książkę, w głowie cały czas miałam głos Waldemara Barwińskiego, jakby to on mi czytał. A ja będę miała w głowie nie tylko grę i głos głównego bohatera, ale i pozostałe postacie. Zobaczymy! W każdym razie faktycznie, spektakl jest zadziwiająco lekko zaserwowany, jak na czasy, w których dzieje się akcja oraz na wręcz obsesyjne zainteresowanie Madame. Ale to też jego siła, dzięki temu łatwiej przyciągnie uwagę widzów, niezależnie od wieku, doświadczeń i znajomości historii.

To co jest ogromną zaletą tego spektaklu, to wyrównane aktorstwo. Wszyscy, którzy grają po kilka postaci, robią to wyśmienicie, z łatwością przechodząc z jednej sceny w drugą. Jeśli miałabym kogoś wyróżnić, to na pewno Olgę Sarzyńską – do tej pory oglądałam ją tylko w poważnym „Merylin Mongoł” w Teatrze Ateneum, tutaj dwoi się i troi, by rozbawić widownię, jest wszystkowiedzącą uczennicą, wspaniałą panią z dziekanatu, czy poważną panią z biura. Wszystkie postaci w jej wykonaniu są wyraźnie zarysowane, niektóre grubą kreską, ale tutaj sprawdza się to doskonale. Wśród panów jeden z moich ulubieńców warszawskiego Dramatycznego – Mateusz Weber. Nawet jeśli miał do zagrania epizodzik milicjanta, to rozśmieszał widownię, nie wypowiadając ani jednego słowa. Ujął mnie również Zdzisław Wardejn postacią Picassa.

Mogę się znowu tylko zgodzić – poziom aktorski jest bardzo wyrównany, ekipa robi naprawdę znakomitą robotę, niezależnie od wcielenia. Ja do powyższego spisu dorzucę jeszcze Roberta T. Majewskiego, który niezmiennie mnie zachwyca swym talentem, czy to grając epizody dramatyczne, czy komediowe. W każdym razie wszyscy grają zachwycająco, to właśnie ich umiejętnościom widz zostaje momentalnie oczarowany i pochłonięty przez tę historię. Wielkie brawa dla całej obsady!

A na koniec one and only Waldemar Barwiński. W „Madame” to on niejako prowadzi cały spektakl, jest nie tylko uczestnikiem wydarzeń, ale również narratorem, który kolejno je przedstawia. Jest fantastycznym aktorem, a oglądanie go na scenie to zawsze prawdziwa przyjemność. Dla mnie reprezentuje najwyższy poziom aktorstwa teatralnego i sprawdza się w każdej roli.

Zgadzam się z każdym powyższym słowem. Waldemara Barwińskiego cenię już od lat, uważam, że jest to naprawdę świetny aktor, a przez swą skromność i pozostawanie w cieniu niestety zbyt mało znany szerokiej publiczności. Do tego regularnie spotykam go na spektaklach w różnych teatrach, a taką chęć bycia na bieżąco, konfrontowania się z innymi, ciągłego rozwoju bardzo cenię. Ale wracając do meritum… Najczystszy talent, do tego masa charyzmy scenicznej i uroku. Niezależnie, czy gra rolę drugoplanową (jak w musicalu „Cabaret”), czy pierwszoplanową, zawsze robi to doskonale, z pełnym zaangażowaniem, na 100%. I świetnie gra z publicznością. Jestem oczarowana jego Bohaterem, ale to już raczej jest jasne, więc kończymy!

„Madame” w tej wersji to czysta rozkosz dla widza, mnóstwo śmiechu, garść refleksji, świetne aktorstwo, ciekawa oprawa, piękna muzyka, nic tylko chodzić i oglądać. I oglądać, i oglądać…

Fot. Katarzyna Chmura.

Szekspirowski thriller polityczny („Miarka za miarkę” – Oskaras Koršunovas)

Jest sztuka, która – mimo że powstała przed wiekami – nie traci absolutnie nic na swej aktualności. Czy przed ponad czterystu laty, czy też dzisiaj, niezmiennie jej treść i przesłania są tak samo wartościowe.

„Miarka za miarkę” Wiliama Szekspira od ponad dwóch lat gości na największej scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie. Dzieło to w reżyserii Oskarasa Koršunovasa zyskało polskie akcenty, ale od początku… Słów kilka o spektaklu reklamowanym jako szekspirowski thriller polityczny.

 

Chociaż teoretycznie spektakl dziać się ma we Wiedniu, jednak scenografia na scenie im. G. Holoubka do złudzenia przypomina izbę polskiego parlamentu, widz od początku czuje się dzięki temu osadzony w znajomych realiach, może skupić się na treści.

 

 

 

 

 

Kraj jest skorumpowany, moralność praktycznie nie istnieje, każdy żyje, jak mu się podoba. Książę (Sławomir Grzymkowski) nie jest w stanie sobie z tym poradzić, postanawia przekazać władzę w ręce namiestnika – Angela (Przemysław Stippa) i zniknąć. Angelo, surowy idealista, wprowadza w państwie ostry rygor, jednakże sam daje się wodzić na pokuszenie. Miota się między fascynacją seksualną a tym, co odczuwa jako misję. Jest zafascynowany władzą i bardzo boi się jej utraty, jednak do pięknej Izabeli (Martyna Kowalik) odczuwa tak wielki pociąg seksualny, że zwalczenie go wydaje się być ponad siły. Czy uda mu się wygrać z popędem?

 

 

 

 

 

Widziałam ten spektakl już chyba cztery razy, jasnym więc jest, że będę chwalić. Właściwie wszystko mi się podoba! Najbardziej aktorzy, chociaż mam kilka osób, które chciałabym pochwalić najbardziej. Martyna Kowalik jest świetna! Ta młoda aktorka wyśmienicie oddaje szczerość, odwagę i siłę swej bohaterki, jest przekonująca i porywająca. Znakomita jest też w innych sztukach, np. w „Niebezpiecznej metodzie”, gdzie gra wspólną pacjentkę Junga i Freuda, ale tutaj jakoś najbardziej łapie mnie za serce. Krzysztof Szczepaniak gra zmiennego, złośliwego Lucja, który tylko knuje, co zrobić, by zyskać to czy tamto i podąża tam, gdzie wieje polityczny wiatr. Istna chorągiewka! Ale jak genialnie przedstawiony! To mnie zresztą nie dziwi, bo uważam tego aktora za jeden z filarów Teatru Dramatycznego, jakiż to jest arcyzdolny człowiek! Talent jak rzadko!

 

 

 

 

 

Kolejny arcyzdolny aktor (tym razem Teatru Narodowego, występujący gościnnie) to odtwórca roli Angela – Przemysław Stippa. Jak on gra rozdartego między pasją a misją namiestnika, cudeńko! Rola dopracowana w każdym calu i w każdej sekundzie, gra całym sobą, jest się z nim całym sercem. Wyśmienicie, jak zawsze! Również Sławomir Grzymkowski jako Książę jest świetny (chociaż jego jak na razie moja ulubiona rola to artysta z „Plastików”), ostatnio zdarzyło mu się sporo pomyłek tekstowych, ale każdemu może zdarzyć się gorszy dzień, generalnie jest to bardzo dobry aktor. Co do spektaklu, to poziom jest bardzo wyrównany, chociaż wszystko jak zwykle zależy od dnia. Agnieszka Warchulska, Łukasz Wójcik, Marcin Sztabiński, Maciej Wyczański… Dużo jest tutaj ciekawych ról drugoplanowych.

Po peanach na część aktorów, muszę też chwalić scenografię. Świetnie zrobiona sala obrad, a jak do tego wyśmienicie rozegrana pod względem ruchu scenicznego! Każde wejście, przejście, każdy krok aktorów świetnie zgrany z całością scenografii, wszystko spójne i przemyślane. Sceny mogą się rozgrywać jednocześnie wielopoziomowo, co dodaje całości dynamiki. Naprawdę wielkie brawa za bardzo udaną, dopracowaną i ciekawą scenografię!

foto by kasia chmura print-5944

Na koniec, jednakże nie pod względem znaczenia, trafia sam tekst. Majstersztyk, no ale czegóż innego można byłoby się spodziewać po Szekspirze! Ale też temat jest jakże uniwersalny – władza, jej mechanizmy i absurdy chyba nigdy się tak de facto nie zmienią. Zmieni się forma, jakieś szczegóły, ale nie meritum. Świetnie ukazuje to, jak rządzący wykorzystują moralność po to, by zdobyć i/lub utrzymać władzę, nieważne, czy sami wyznają głoszone wartości. Populizm, obietnice głoszone pod publiczkę, wykorzystywanie erotyki, by zdobyć to, czego się pragnie, postrzeganie dobra jako zło i zła jako dobra. Prawem jest prawo silniejszego, a moralność… jest czyś względnym. Relatywizm to zresztą klucz tej sztuki, wszystko jest tam płynne, zależy od tego, kto co głosi i kiedy. Świetny, bardzo życiowy i trafny tekst!

To, co dodatkowo zachwyca to ta metaforyka, spektakl jest pełen aluzji, które są dodatkowo wyśmienicie rozgrywane przez aktorów i ruch sceniczny. Bo bardzo ważne jest też, kto, co trzyma w ręku, gdzie stoi, w jakiej pozycji głosi swoje teksty. Pięknie się to wszystko składa w całość! Do tego publiczność zostaje uraczona wstawkami związanymi z polską polityką, dodawanymi w miarę na bieżąco, w większości całkiem trafnymi (jakby nie było mam porównanie z kilku spektakli), za co aktorzy wygłaszający dane teksty nagradzani są najczęściej gromkimi brawami.

foto by kasia chmura print-2722

„Miarka za miarkę” w Teatrze Dramatycznym to naprawdę dobry spektakl, świetnie zagrany, przygotowany scenograficznie, ruchowo, muzycznie, oświetleniowo, generalnie – dopracowany w każdym detalu i spójny. Szczerze polecam, ja będę wracać i wracać!

PS. Swoją drogą to ciekawe, że dwa spośród kilku ulubionych spektakli w Warszawie zrobili Litwini. „Dziady” w wersji Nekrošiusa to perełka, praktycznie odarta z mesjanizmu i ślepego „jesteśmy najważniejsi, najwspanialsi, tylko inni się na nas jeszcze nie poznali”, to przepięknie zrobiony dramat jednostki, jej buntu… Ale nie o tym teraz!

Czego mam się najpierw pozbyć? Miłości czy nienawiści? („Kompleks Portnoya” – Aleksandra Popławska, Adam Sajnuk)

Aleksander Portnoy, lat 33, biały mężczyzna, wychowany w żydowskiej rodzinie. Ciągle poszukujący swojej drogi, swej tożsamości. Od lat nie może pogodzić się ze swym żydowskim pochodzeniem, gardzi ojcem, walczy z nadopiekuńczością matki, jednocześnie nie może się odnaleźć, odciąć się od dziedzictwa. Przyciąga go ono i odrzuca. Jest jednocześnie Żydem i antysemitą. Postrzega swą rodzinę i znajomych jako ograniczonych bałwochwalców, a jednocześnie nie potrafi się od tego odseparować.

Do tego dochodzi brak psychicznej dojrzałości bohatera, jego zafascynowanie własnym ciałem, upojenie seksem, jak również swobodą obyczajów gojek (tak różną od moralności, jaką wpajała mu rodzina). Aleksander przeżywa wewnętrzny konflikt między cielesnością a duchowością, czuje się ograniczony. Nie potrafi odnaleźć własnej życiowej ścieżki, nie wie, jak poczuć się wolnym. Tylko czy tak naprawdę można poczuć się w pełni wolnym?

Portnoy1
fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska

Spektakl powstał w oparciu o książkę Philipa Rotha – „Kompleks Portnoya” i od początku przyciągał tłumy do Teatru WARSawy. Mnie było dane obejrzeć go dopiero niedawno, ale w pełni rozumiem już, dlaczego przez te lata niezmiennie przyciąga widownię. Jest fantastyczny!

Scenografia jest skromna, tworzy zarys domu rodzinnego Aleksandra. Tu krzesło, tam toaleta, gdzie indziej namiastka sypialni, wszystko używane przez aktorów w trakcie spektaklu w bardzo przemyślany i interesujący sposób. Dodatkowo podwójny trójkąt używany adekwatnie do życiowego momentu bohatera – czasami jako obrotówka, czasami jako gwiazda Dawida. Skromne, a jakże efektowne. To wszystko łączy się zgrabnie z przemyślanym ruchem scenicznym i oświetleniem, tworząc spójną całość.

Portnoy2
fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska

Jednak to, co najważniejsze – oprócz genialnego tekstu Rotha – to gra aktorów. O mamuniu!

Po pierwsze – Adam Sajnuk jako Aleksander Portnoy. Muszę być kolokwialna, nie mogę inaczej: o w mordę, co za genialny popis aktorski! Czapki z głów i szampan dla Adama! Nie ośmielę się twierdzić, że to jego rola życia (bo widziałam go na razie chyba w czterech spektaklach), ale jest w tej postaci taka autentyczność, taka naturalność i luz, jakby nie grał, a był swoim bohaterem. Obrazuje Portnoya brawurowo, przez dwie godziny nie można oderwać oczu od sceny śledząc losy tego zagubionego w życiu mężczyzny, zabłąkanego człowieka. Jest w nim jednak masa wdzięku i uwodzicielskiego uroku. Oraz duża doza sarkastycznego humoru jakby rodem z filmów Allena. Charyzmatyczny Piotruś Pan na kozetce u psychoanalityka…

Portnoy3
fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska

Jednak pozostała część ekipy jest również wyśmienita! Monika Mariotti jako nadopiekuńcza matka-kwoka jest niesamowita, niezmiernie wiarygodna, jednocześnie nieziemsko wkurzająca i urocza. Chyba wszyscy znamy takie matki, babki, ciotki… Bartosz Adamczyk jako ojciec Aleksa jest również wiarygodny, marzy by być podporą rodziny, a przez syna jest postrzegany jako przegrany fajtłapa. Wyśmienita jest Anna Smołownik, która najpierw gra siostrę Aleksa, a potem kolejne jego kochanki. Młoda aktorka brawurowo wchodzi w kolejne role, błyskawicznie i z temperamentem przeistacza się z jednej osoby w drugą, ten spektakl to prawdziwy test jest umiejętności. Z którego wychodzi zwycięsko, bawi, wzrusza, irytuje, uwodzi.

„Kompleks Portnoya” w Teatrze WARSawy to cacuszko, dwie godziny uczty, która nie tylko ani przez chwilę nie nuży, ale wręcz widz nie chce, by się skończyła! Porywająca adaptacja, wyśmienite aktorstwo, interakcja z widzem i sporo materiału do przemyśleń. Kim jesteśmy? Co tworzy naszą tożsamość? Jak odnaleźć własną życiową ścieżkę?

Z całego serca polecam! Ja już nie mogę doczekać się kwietniowego terminu, by zafundować sobie powtórkę!

Czasami warto żyć…

W ostatni wtorek byłam w Teatrze Narodowym. Nic unikatowego, rzekniecie, wszak to Twój ukochany teatr! Fakt, ale tego wieczoru wydarzyła się tam magia… Nie byłam w stanie napisać szybciej, musiałam mieć czas, by przetrawić.

Minęło kilka dni, w końcu miałam okazję by przemyśleć to, co zobaczyłam na scenie w trakcie wtorkowego „W mrocznym, mrocznym domu”. A wydarzyło się tam coś, co w życiu zdarza się rzadko, chwile olśnienia, najczystszego zachwytu, takie, dla których warto żyć.

Widziałam ten spektakl już wiele razy (cztery czy pięć? zresztą pisałam już o moich wrażeniach TUTAJ). Za pierwszy razem walnęła mną treść (konflikty rodzinne, nierozliczone przez lata sprawy, molestowanie, poszukiwanie własnej tożsamości, seksualności etc.), drugi raz był porywający, kolejne bardzo dobre. Ale we wtorek…

We wtorek starło me uczucia w proch. Cała trójka grała świetnie. Marcin Przybylski jako Drew był na rozdrożu, chciałam mu uwierzyć, że się chce zmienić, ale czułam też, jak manipuluje, jak wygrywa w nim ta wersja, którą wyhodowano/wyhodował przez lata. Milenka Suszyńska była przeuroczym wcieleniem szesnastolatki, tak słodkiej, pociągającej i zabawnej, jaką każda dziewczyna chciałaby być.

W_MROCZNYM_galeria_3
Fot. Andrzej Wencel

Ale mimo tak dobrego poziomu i tak zgaśli przy Grzegorzu Małeckim, który tak zagrał Terry’ego, że mimo że przecież widziałam to już wcześniej, wiedziałam, czego się spodziewać, to rezonowało to wszystko w mej duszy na poziomie normalnie prawie nieosiągalnym. Wiem, że obydwie z Kasią S. miałyśmy ochotę się wedrzeć na scenę, przytulić, wysłuchać, wspólnie zapłakać, udzielić wsparcia, jakie tylko mogłoby być możliwe. Wiem, brzmi to pewnie śmiesznie, ale takie uczucie w nas wzbudziła jego gra. Nie wiem, na ile to kwestia akurat tego dnia, bo generalnie jest w tym spektaklu świetny, ale tamtego wieczoru był wielki przez wielkie W.

W takie wieczory, jak tamten, widać, że jest w jego talencie coś szczególnego, tzw. „palec boży”. Trafia się od czasu do czasu taki spektakl, po którym wychodzę w zadziwieniu, zachwyceniu, oniemiała. Były takie „Dziady”… o mamuniu. Nie wiem, od czego to zależy, pewnie od kombinacji wielu czynników, ale dziękuję losowi za ten czas, bo jest to dla mnie czas, gdy czuję, że jest w życiu coś więcej, że sztuka to coś więcej i bez niej życie jednak byłoby okropnie puste.

Podsumowując: jeżeli jeszcze nie widzieliście „W mrocznym, mrocznym domu” w Teatrze Narodowym w Warszawie, to koniecznie to nadróbcie. Może też traficie na akurat taki wieczór…?

Pomysł na powrót?

Jako że czuję potrzebę, by ten blog nie umarł, a nie ciągle nie mam ochoty na pisanie o książkach (chyba rezultat takiej, a nie innej pracy 😉 ), to postanowiłam wrzucać tutaj różności, tak „na rozruch”, by może znowu się przyzwyczaić do pisania tutaj, wejść w ten rytm. Zobaczymy, czy zadziała! Pomyślałam, że na początek będę wrzucać krótkie impresje (takie fejsbukowe) z obejrzanych sztuk, filmów, różne zachwyty. Zobaczymy, czy będzie to furtka do sukcesu! 😉

Na początek cofnę się o kilka dni… Cóż ja mogę powiedzieć – miałam najlepsze imieniny z wszystkich Agnieszek! Wspaniałe towarzystwo i spektakl, w trakcie którego miałam wrażenie, że aktorzy grają dla mnie! Nie wiem, który to już raz, ale ciągle zachwyca tak samo – „Fredraszki” w Teatrze Narodowym zapewniają wspaniały, pełen śmiechu, celnych spostrzeżeń społecznych wieczór, smakowity i mocno erotyczny! Do tego wspaniała obsada, grali tak, że oczu nie można było oderwać! Grzegorz Małecki był dzisiaj iście szatański, Katarzyna Gniewkowska kobieco uwodzicielska, Beata Ścibakówna cudowna w roli zdradzanej-zdradzającej, Mateusz Rusin z pazurem, Paulina Korthals po dziewczęcemu niewinnie, a Milenka Suszyńska w tej roli to najczystsze wcielenie seksu. Do tego przecudowny Jan Englert i Krzysztof Wakuliński. Ach, cóż to był za spektakl! My wspaniale się bawiłyśmy, ale mam też wrażenie, że aktorzy dzięki naszym reakcjom też mieli trochę więcej przyjemności z grania Razem z Kasią mamy wprawę w pozytywnym rozkręcaniu publiczności teatralnej!

27173898_10154915753151076_3590523302008186023_o

Przy okazji pochwalę się też fantastyczną akcją, którą robimy do jednej z moich książek-podopiecznych, a mianowicie do „Kobiety w oknie”. Przy tym tytule dzieje się bardzo dużo i to wielopoziomowo, ale ta akcja jest szczególna. No i dawno nie miałam takiej frajdy, jak przy kręceniu tego filmiku!

Kilkaset ukrytych ksiązek! Borys Szyc w nietypowej roli! Masa radości z tak wyjątkowej akcji wspierającej czytelnictwo i ekscytacja poziom milion procent!

I jakby nie było – moja kariera filmowa się rozwija 😉 Przy „Obsesji” Kasi Miszczuk grałam trupa, teraz już żyję, hurra! A pomijając już wszystko inne, jak wiele osób może się pochwalić, że zagrało w filmie z Borysem?

Co może jeden człowiek? ("Zapisane w kartach" Anne Bishop)

oracle-cards-437688_1920

Jak ja nie lubię pisać o kolejnych częściach cyklu! A jak bardzo nie lubię pisać o ostatnim tomie! Jak to zrobić bez spojlerowania dla tych, którzy przypadkiem jeszcze tej serii nie znają, a może chcieliby poznać? Jak napisać, by miało to sens? Znacie może satysfakcjonującą metodę?

W każdym razie – „Zapisane w kartach” kończy cykl „Inni” Anne Bishop. Cykl naprawdę fajny, z pomysłem i jajem. To żadna wielka literatura, ale literatura rozrywkowa jak złoto, czyta się doskonale. I może to jest wyjście, opisać wrażenie z całości?

Po konflikcie między ludźmi i Innymi część ludzkiego świata zniknęła, a reszta stoi na skraju przepaści. Inni muszą zadecydować, czy zniszczą nasz gatunek, czy dadzą jednak wybranej części szansę na odbudowanie relacji. Chcą poobserwować ludzkie zachowania i z tego względu pozwalają, by na Dziedziniec w Lakeside został przyjęty Cyrus Montgomery, brat zaprzyjaźnionego z Innymi policjanta. Jednak nie reprezentuje on tej dobrej strony, to cwaniaczek, który tylko myśli, jak wykantować kolejne osoby, zrobić kolejny szemrany biznes, za nic mając kogokolwiek poza sobą, nawet własne dzieci. Starsi myślą, że będzie to dobry obiekt do obserwacji, by sprawdzić, jak jeden zły osobnik jest w stanie wpłynąć na stado. Nie wiedzą jednak, na co się zgodzili…

W tej części Anne Bishop skupiła się na naszym gatunku, jego funkcjonowaniu, wpływie na świat (niestety, często destrukcyjnym), na tym, jak jednostka wpływa na grupę, jak bardzo teoretycznie drobne czynniki wpływają na obraz całości. Jak kamyk rzucony do wody wywołuje fale, tak i każda nasza decyzja ma potencjalny wpływ na świat dookoła nas. W ten lub inny sposób.

To, co bardzo lubię w tej serii, to bohaterowie, szczególnie Inni. Wyobrażenie Wilczej Straży, Sanguinatich, Wroniej Straży, Żniwiarza czy też żywiołów pogody w postaci kucyków – bezcenne! Strasznie mi się to podoba, takie kreatywne podejście, na jakie się nie natknęłam od dłuższego czasu w literaturze rozrywkowej. Do tego ci bohaterowie są zwyczajnie fajni, mają cechy charakterystyczne, które sprawiają, że przywiązujemy się do nich, jak do naszych znajomych – są opiekuńczy, marudni, upierdliwi, kochani, wredni, pełen miks wrażeń. Każdy jest jakiś, niezależnie, czy jest to bohater pierwszo- czy trzecioplanowy. I za to wielkie brawa dla autorki!

Bardzo podoba mi się także system Dziedzińców, miast pod wpływem tej lub innej grupy Innych, całość relacji międzygatunkowych. Przyznaję, że często w trakcie czytania bliżej mi było do Innych, niż do ludzi z całym spektrum naszych wad.

Interesująca była także relacja wieszczki krwi, głównej bohaterki – Meg z szefem Wilczej Straży – Simonem. Bardzo ładnie stworzony i poprowadzony wątek związku między dwoma gatunkami, w którym to związku potrzebne są niezmierzone pokłady cierpliwości, dobrej woli, otwartości i gotowości do nauki. Na dodatek prowadzony subtelnie, nienachalnie, z poczuciem humoru (jak zresztą w całej książce). Brawa za delikatność! A właściwie tak bardzo można tę relację potraktować jako przykład relacji generalnie – między bardzo różnymi osobami, przedstawicielami dwóch narodów, grup społecznych etc.

Podsumowując, bo się rozgadałam – serdecznie polecam cykl „Inni”, ja bawiłam się zacnie i z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnych tomów! Jest mi bardzo żal rozstać się z takimi bohaterami, ale po cichu liczę, że autorka zafunduje nam w przyszłości coś równie fajnego!

Walka do krańca sił ("Szamańskie tango" – Aneta Jadowska)

szamańskieTango-banner660x200.jpg

Jak część z Was może pamięta, pierwszy tom serii – „Szamański blues” – uznałam za udany. Właściwie nie miałam wątpliwości, że kontynuacja też taka będzie. W końcu znam książki Anety Jadowskiej prawie że od podszewki 😉

Witkac odkrywa siebie w roli ojca. Kurczaczek wzbudza jego nieustanny zachwyt, jednak mężczyzna odkrywa również to, jakim wyzwaniem jest nadrobienie utraconych lat i błyskawiczna próba nauki tego, jak być jak najlepszym ojcem. Szczególnie tak specyficznej córki, jak Wiktoria. Dziewczyna jest bystra, bardzo szybko się uczy, ale ma też kompleks związany z tak późno odkrytymi umiejętnościami magicznymi. Próbuje to jak najszybciej nadrobić. Można rzec, że za każdą cenę…

Gdy Witkac zabiera Wiktorię na miejsce zbrodni, jeszcze nie wie, że tak nieodpowiedzialne (jak na ojca) zachowanie to tylko czubek góry lodowej. Jego Kurczaczek zafunduje mu jazdę bez trzymanki.

A gdy do tego dodamy mocne zawirowania na posterunku (czyżby nie mając 40 lat musiał przejść na emeryturę?!), ducha nie do końca opiekuńczego w postaci Sępa wyżerającego mu lodówkę i nagminnie korzystającego z mieszkania Witkaca jak z własnego oraz Przedwiecznych, którzy tylko czekają na to, by ponownie dorwać go w swe ręce i zmusić do dokończenia inicjacji, to robi się wręcz karuzela zdarzeń!

Bardzo mi się ten tom podobał. Spędziłam nad nim większość wolnego czasu w sobotę i część niedzieli, dawno nie zdarzyło mi się, bym czytała prawie że ciągiem jakąś książkę! Jak zwykle u tej autorki bohaterowie są pełnokrwiści, z całą gamą wad i zalet, czasami wręcz upierdliwością godną mistrza! Fajne pomysły fabularne, potoczysty język, wciągająca akcja, to wszystko gwarantuje udaną lekturę. A jest tam jeszcze otwarta furtka na przyszłość chociażby w postaci pewnego nawiedzonego domu w Thornie… O samym Kurczaczku i Witkacu nie mówiąc. A i Dora w jej sytuacji pewnie będzie chciała pilnie wrócić do akcji! Może to wszystko brzmi chaotycznie, ale z jednej strony chcę tryskać entuzjazmem, a z drugiej nie chcę spojlerować. Dodam tylko jeszcze, że bardzo podobała mi się ta część akcji, która odbywała się w zaświatach, bardzo ciekawie stworzone miejsce! A dodatkowo me zainteresowanie wzbudziła Harfiarka, mam nadzieję, że wróci w okolice Sępa i Witkaca jeszcze wiele razy.

Bardzo lubię światy i bohaterów tworzonych przez tę autorkę i jeżeli szukacie fajnej rozrywki na godziwym poziomie – sięgajcie po jej książki!

Ciągła walka ("Ember In the Ashes. Pochodnia w mroku" – Sabaa Tahir)

pochodniawmrokuJakiś czas temu zachłysnęłam się z zachwytu przy czytaniu „Ember in the Ashes. Imperium ognia”. Po dosyć długiej przerwie miałam okazję przeczytać kontynuację. Czy autorkę dopadł syndrom drugiego tomu?

Eliasa i Laię spotykamy w kanałach, gdzie próbują umknąć pogoni. Po tym, co wydarzyło się w trakcie Czwartej Próby stali się najbardziej poszukiwanymi osobami w Imperium. A już na samym początku ucieczki czeka ich starcie z Komendantką, które okaże się niezmiernie istotne dla rozwoju całej fabuły.

Młodzi uciekają przed pościgiem, próbując dotrzeć do więzienia, w którym trzymany jest brat Lei. Ona pragnie go uwolnić z łap Wojan, a on chce jej w tym pomagać zarówno ze względu na budzące się uczucie, jak i na fakt, że Darin i jego szczególne umiejętności wydają się być istotni dla ruchu oporu, mogą potencjalnie zaważyć na szansach na zwycięstwo.

Niezbyt wiem, jak o tej książce pisać, by nie zdradzać zbyt wiele i nie zostać oskarżoną o spojlerowanie. W każdym razie mamy tu nie tylko dążenie do uratowania Darina, ale także wątki osobiste (zarówno te rozwijające się między Laią i Eliasem, jak i osobami, które pojawią się w dalszej części podróży); Helenę, która w tym tomie ma dużo większą rolę do odegrania; oczywiście są też działania Komendantki oraz imperatora Markusa.

Autorka ma ciekawe pomysły, to trzeba jej przyznać. Nie spodziewałam się niektórych rozwiązań, więc zdołała mnie częściowo zaskoczyć rozwojem sytuacji. Znowu czytało mi się bardzo dobrze, opowieść jest wciągająca, a świat całkiem ciekawy. Bohaterowie się rozwijają, przeważnie jest to interesująco pokazane. Najsłabiej wypada Helena, ale widzę tu potencjał do dopracowania. Bardzo dobrze, że autorka nie poszła bardziej w konwencję romansową, wątek miłosny jest stosunkowo delikatnie zaznaczony i nieźle poprowadzony. Z czasem robi się istotny, ale nie dominuje. I całe szczęście!

Jednak tym razem miałam kilka razy wrażenie, że autorka się nie przyłożyła, poszła na łatwiznę – np. pojawia się problem, bach! i jest rozwiązanie. Strasznie mnie takie zabiegi wkurzają, niezależnie od książki czy filmu. Jak ktoś kiedyś powiedział – rozwiązaniem nie powinno nagłe pojawienie się czarodzieja, o ile nie zostało wcześniej to logicznie przygotowane. Tu niektóre rozwiązania przychodzą za szybko i za prosto, mało wiarygodnie. Swoją drogą zaskakujące jest to, że w tych kilku recenzjach, które czytałam, blogerki chwaliły „literacki rozwój” autorki. Według mnie pierwszy tom był lepszy, ale jak wiemy de gustibus…

Ale to jedyne, czego się będę czepiać. Mam nadzieję, że czytelnicy oryginalnej wersji wytknęli to już autorce, a ona weźmie to pod uwagę przy pisaniu trzeciego tomu. Bo musi być, nie ma innej opcji. Nadal jest to bardzo fajny cykl dla młodzieży, jeżeli ktoś lubi tego typu książki, to polecam!

Walka o Polskę ("Płomienna korona" – Elżbieta Cherezińska)

szczerbiec.jpg

Elżbieta Cherezińska to autorka,która jest modelowym przykładem na to, że do pisania książek warto się przyłożyć, warto szlifować tworzone opowieści, pisać rzadziej, ale świetnie jakościowo. Szkoda że wielu autorów woli robić inaczej, ale to już nie ma nic wspólnego z tym tekstem. Do rzeczy jednak!

Wyczekiwana „Płomienna korona” to świetne zakończenie trylogii o początkach naszego państwa! Władysław Łokietek powrócił z banicji, objął we władanie Kraków, jednak jego celem ciągle jest zjednoczenie polskich ziem i stworzenie królestwa. Ale nie jest to prosty cel! Starsza Polska jest pod władaniem książąt głogowskich, w Czechach co chwilę pojawia się i znika nowy król, od północy coraz mocniej szarogęszą się Krzyżacy, a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze rozgrywki o koronę niemiecką (cesarską!), intryganci władający Brandenburgią i liczni dający sobą manipulować pomniejsi książęta. Jest co robić! Nic dziwnego, że Władysław potrzebuje tylu lat na to, by osiągnąć swój cel. I wiele szczęścia, i wsparcia… A przyjaciół ma chyba tyle samo, co wrogów! Chociaż często można wręcz pomyśleć, że wrogów ma zdecydowanie więcej.

Ta książka to opowieść głównie o Łokietku – jego determinacji, sile, ciągłym rozwoju, wytrwałości, dostrzeganiu szans tam, gdzie nikt ich nie widzi, ale także w umiejętności uczenia się na własnych (i cudzych błędach). Ten mały wzrostem książę, to człowiek wielki duchem i rozumem. A i towarzyszkę życia ma godną swej osoby – Jadwiga to mądra kobieta, wspaniale dopełniająca się ze swym małżonkiem. Nic dziwnego, że stworzyli tak unikatową parę, o której kilkaset lat później czytamy z zapartym tchem!

To, co kocham w powieściach Elżbiety Cherezińskiej to pełnokrwistość jej bohaterów. Obojętne, czy pisze o tych znanych nam z historii, czy o tych zupełnie fikcyjnych, wszyscy są tacy barwni, wiarygodni, przekonujący, czasami przerażający, czasami wkurzający, a czasami urzekający. Każdy z nich jest jakiś, nie są płascy, papierowi, są obok czytelnika w trakcie lektury. Czy też może czytelnik jest między bohaterami czytanej książki… Generalnie autorka pisze tak, że ma się takie poczucie, jakby galopowało się razem z Łokietkiem z Krakowa do Gdańska czy do Poznania, obserwowało się intrygi Krzyżaków zza rogu muru na zamku w Malborku, czy też towarzyszyło Rikissie w jej czeskich „wdowich miastach”. To wspaniałe poczucie!

Inna rzecz, którą lubię w książkach tej autorki, to jej umiejętność ukazywania szerszej perspektywy i współzależności historyczno-politycznych. Robi to, co mało osób potrafi robić (i pewnie chce) nawet w teraźniejszości – pokazuje, jak losy Polski były (i są) powiązane i współzależne od losów wielu sąsiednich (i nie tylko krajów), jak przeróżne interesy i zamierzenia się przenikają, jak tworzy się rzeczywistość, jak długofalowo i jak szeroko należy patrzeć, gdy jest się rządzącym. A tak niewielu widzi dalej niż koniec własnego nosa i zawartość własnej sakiewki…

Podsumowując – „Płomienna korona” to kolejna wyśmienita, diabelnie wciągająca (bo jakże inaczej określić uczucie, gdy kończąc lekturę prawie 1100-stronicowej książki myśli się „O rety, to już??”), barwna i bardzo fajnie napisana książka tej autorki. Nie da się nie pokochać historii opisywanej przez Elżbietę Cherezińską. Polecam całym sercem tę trylogię!

 

 

 

Rozwiązanie konkursu!

Jako że jestem z jednej strony padnięta totalnie (2 zestawy ćwiczeń, obiady na cały tydzień i sprzątnięcie wielkiej szafy robią swoje 😉 ), a z drugiej strony woła do mnie ostatnich 300 stron „Płomiennej korony”, to szybciutko tylko podaję osoby, które postanowiłam wyróżnić zestawami książka + okulary. Są to:

  1. Paulina
  2. Agnesto
  3. Nieogarniam.

Gratuluję i proszę o przysłanie adresu wraz z numerem telefonu dla kuriera! Wszystkim dziękuję za udział w konkursie 🙂 A teraz uciekam czytać!

20746421_10154553813631076_5680116722184739345_o