Podróż w głąb siebie ("We keep coming back" Sarah Garton Stanley)

19875600_1961958154022726_8005648380397815249_nŻycie jednak lubi nas zaskakiwać… Niespodziewanie miałam okazję obejrzeć spektakl, który okazał się być tak specjalnym, że zostanie ze mną na długo.

Chodzi o „We keep coming back”, szczególny projekt, który powstał z potrzeby dotarcia do korzeni, pracy nad relacjami. Opowiada on prawdziwą historię pierwszej podróży Michaela Rubenfelda oraz jego matki Mary Berchard do Polski (potomków Żydów uratowanych z Holocaustu), gdzie towarzyszy im Katka Reszke. Pełen opis spektaklu znajdziecie TUTAJ.

Ten wieczór był na tak szczególny i przeżyliśmy go na tyle mocno, że postanowiliśmy z Włodzimierzem Neubartem Chochlikiem kulturalnym na gorąco opisać nasze wrażenia.

*****

Włodek: Pamiętasz, przed spektaklem spytałem Cię, czy zostajemy na rozmowę z artystami? Powiedziałaś: nie.

Agnieszka: Tak było.

Włodek: Po spektaklu nie byłaś już tego taka pewna…

Agnieszka: Zgadza się, przed spektaklem byłam zdecydowanie na nie, ponieważ nie do końca pozytywnie wspominam wcześniejsze takie spotkania. Za to po spektaklu zastanawiałam się nad tym, bo jest on tak pełen treści, że chce się o tym rozmawiać, jednak nie byłam w stu procentach pewna, czy to jest to miejsce i ten czas. Ale Ty też chyba przeżyłeś moment zawahania?

Włodek: Nie lubię takich spotkań. Po ostatnich Opolskich Konfrontacjach Teatralnych, gdzie dałem się namówić ten jedyny ostatnio raz, nie pałam do nich sympatią chyba nawet bardziej (przypomnę, to akurat nie wina artystów, tylko moderatora, który zamiast o sztuce wolał rozmawiać o polityce). Właśnie dlatego wyszedłem zaraz po „We keep coming back”. To był tak intymny spektakl (chociaż nie wiem czy słowo „spektakl” w pełni oddaje jego istotę), że chyba nie chciałbym tuż po nim stanąć twarzą w twarz z jego bohaterami i rozmawiać o tym, co czuję. A już zwłaszcza przy ludziach…

Agnieszka: Właśnie, gdyby to była rozmowa z samymi bohaterami, to pokusa byłaby większa, odstraszała mnie jednak rozmowa w dużej grupie. Swoją drogą: też mnie uwiera słowo spektakl, jednak nie jestem w stanie znaleźć bardziej adekwatnego określenia.

Włodek: Czułaś barierę języka?

Agnieszka: Nie, miałam może ze trzy czy cztery momenty, gdy trafiłam na nieznane mi słowo, ale poza tym w ogóle, czułam się tak, jak zawsze w teatrze. Widać, że twórcy przemyśleli podejście, jeżdżą po świecie i starają się, by język nie był barierą (mimo tego, że przecież jest zapewnione tłumaczenie).

Włodek: Bardzo szybko zatarły się chyba granice między sceną a widownią. Tam zresztą padły takie słowa, że tylko na razie jesteśmy w Teatrze Dramatycznym i zaraz przeniesiemy się gdzieś. No więc ja się chyba przeniosłem dość szybko.

Agnieszka: Tak, obserwowaliśmy swoje reakcje i to było jasne, że daliśmy się porwać, bardzo szybko padły bariery, sposób przedstawienia tej historii wciągał, był bardzo hmm… „swojski”? Aż brakuje mi słów… Przyznaj: dałeś się kupić tej formule bez zastrzeżeń?

Włodek: Od pierwszej chwili… Fantastyczne wprowadzenie, wizualizacje … i jeszcze ten sznur łączący matkę z synem!

Agnieszka: Tak, to taka metaforyczna pępowina – nie lubię z Tobą być, ale jestem z Tobą związany.

Włodek: Kto potrzebował jej bardziej?

Agnieszka: Trudne pytanie, myślę, ze mimo wszystko syn – dla niego ten projekt był swoistym procesem dostrzegania i dojrzewania. A Ty jak sądzisz?

Włodek: A pamiętasz, kto kogo wiązał?

Agnieszka: O ile nie dopadła mnie przedwczesna skleroza, to było to wspólne działanie.

Włodek: W wielu kulturach matki mają ogromny wpływ na nawet już dorosłe dzieci. W kulturze żydowskiej (ale również m.in. greckiej) mama ma wiele do powiedzenia, nawet gdy jej dziecko ma już własną rodzinę… Faktem jest jednak, że relacje  m. Michaelem a Mary nie były najlepsze…

Agnieszka: Istotnie. Jak to mówili: „kocham cię, ale nie chcę spędzać z tobą czasu”. Znaczące, swoją drogą, bo czuli, że podróż do Polski będzie krokiem milowym w ich relacjach.

Włodek: Komu podróż do Polski była bardziej potrzebna?

Agnieszka: Tu już będę się upierać ze i jej, i jemu, tylko z innych powodów. A Ty jak obstawiasz?

Włodek: Czuję, że dla Mary to nie była tylko ciekawość, tak jak dla Michaela. To było dużo bardziej bolesne, taki jakby powrót do przeszłości…

Agnieszka: Pewnie w niej było o wiele więcej obaw zasianych przez życie z rodzicami ze stygmatem „przeżyłem Holocaust”. Dla niego pewnie była to bardziej ciekawość i potrzeba sprawdzenia, jak to jest z tymi korzeniami.

Włodek: No i była jeszcze dziewczyna…

Agnieszka: Tak, była, ale Magda pojawiła się jednak już po powstaniu pomysłu wyjazdu do Polski, więc mogła być dodatkowym „motywatorem”, ale potrzeba narodziła się wcześniej, no i pomysł w zasadzie wyszedł od syna, jak pamiętasz matka była przeciwna… Jak sądzisz, łatwo się dorasta w takim domu?

Włodek: Nie wiem, nie miałem takich doświadczeń. Michael musiał złożyć dość osobliwą przysięgę, pamiętasz? To wiele tłumaczy jego relacje z matką.

Agnieszka: Tak, miała być to podróż tylko dla nich. Jadą sami, mają być dla siebie najważniejsi, to świadczy według mnie o tym, ze potrzeba takiego stanu była w nich od dawna i to był w zasadzie tylko pretekst, by spróbować. Przy okazji: dorastanie w takiej rodzinie musi obciążać psychicznie, co tez wiele tłumaczy. A powiedz, jak Ci się podobały wstawki typu: rysowanie, przerysowywanie postaci czy map?

Włodek: Cudowne. Po pierwsze – niosły konkretne znaczenia. Po drugie – były błyskotliwe. Kiedy w obrysowanych konturach nagle pojawili się ludzie – byłem w szoku. To takie interaktywne przedsięwzięcie – widzieliśmy tam zresztą także i siebie – to wciąga i faktycznie burzy granice.

Agnieszka: Tak, to było świetne i bardzo przemyślane, ciekawe i spójne, często brakuje takiego podejścia w polskim teatrze, gdzie bywa sporo dodatków, jednak niekoniecznie przemyślanych i potrzebnych. To, że widzieliśmy siebie, też może być ciekawą rozgrywką pod hasłem: „Hej, a jaka jest Twoja historia? Wiesz o swojej rodzinie wszystko?”.

Włodek: O tym w pierwszej chwili nie pomyślałem. Ale – jak się dobrze zastanowić – czemu nie? Wielu z nas słyszało z opowieści babć lub dziadków coś, co kazałoby zastanowić się, czy historia rodziny nie jest nieco inna od tej oficjalnej.

Agnieszka: Nasi bohaterowie dużą część historii już znali, chcieli jednak zrozumieć, co wydarzyło się w Polsce już po Zagładzie.

Włodek: Dowiedzieli się? Zrozumieli? Na pewno sam proces poszukiwań okazał się niesłychany. Nagle kanadyjscy Żydzi zderzyli się z inną kulturą, językiem, ludźmi.

Agnieszka: Myślę, że ta podróż nie zaspokoiła ich oczekiwań w sposób, którego oczekiwali, dostali coś innego, co jednak spowodowało proces zderzania się z samym sobą i to jest cenne. A zderzenie było spore: różnice kulturowe, na początku niewielka chęć faktycznego poznania i zrozumienia tego, co obce. A jak odebrałeś zachowanie Michaela w Polsce?

Włodek: W sumie – bardzo typowe. Spodziewał się, że wszystko odbędzie się na jego zasadach. Pamiętaj, że dorastał w spokojnym kraju, w rodzinie, gdzie zapewne na niego chuchano i dmuchano. Przywykł, że wszystko dzieje się tak, jak on by sobie tego życzył. Padłem ze śmiechu oglądając fikcyjnie nakręcone powitanie na lotnisku.

Agnieszka: Też tak odebrałam jego początki, jednak było widać, że pod koniec zaczął się proces refleksji i zadumy. A co do powitania – ja też! W ogóle było zaskakująco dużo humoru, trudne sprawy w lekkiej formie. Jak Ci odpowiadało takie podejście?

Włodek: Idealne. Być może to jest sposób, żeby przestać uprawiać martyrologię,a po prostu zacząć ze sobą rozmawiać.

Agnieszka: O tym samym pomyślałam! Gdyby uczyło się młodzież w taki sposób, to szanse na zainteresowanie tematem wzrosłyby zdecydowanie! I mam wrażenie, że wspomogłoby to też rozwój empatii.

Włodek: Bo przesłaniem tego spektaklu jest przecież umiłowanie życia. To nie znaczy oczywiście, że o trudnej historii trzeba zapomnieć. Ona jest i zawsze będzie. Dowodzi tego przecież przemiana Michaela. Widziałaś, jak szkliły mu się oczy, gdy zbliżył się do matki? Pępowina była już wtedy przecięta, mógł wybrać inaczej. A jednak wrócił. Dlaczego?

Agnieszka: Widziałam, końcówka w ogóle była poruszająca. A wrócił… sama nie wiem do końca, dlaczego? Być może zrozumiał rolę rodziny, wspólnej przeszłości i tego, że relacje nas budują? mogę tylko zgadywać, bo przecież dołączyła do nich i Katka, stworzyli grupę połączoną wspólnym przeżyciem.

Włodek: Właśnie! Jaką rolę miała w tym wszystkim Katka?

Agnieszka: O to samo chciałam zapytać! Wnioskuję, że ze zwyczajnego „dodatku” – tłumaczki, dokumentalistki stała się dzięki wspólnocie przeżyć kimś bliskim, kto musi z nimi iść dalej przez życie. A jak Ty uważasz?

Włodek: No nie wiem…

Agnieszka: Bo to bardzo symboliczna scena, można sobie dorobić do niej wiele znaczeń.

Włodek: Michael zarzucał jej przecież, że nigdy ich nie zrozumie, że jej doświadczenia są mniej ważne niż ich. Zadał to pytanie zresztą publiczności. Ależ mną wtedy targały wątpliwości. Modliłem się, żeby tylko nie padło na mnie, bo musiałbym mu powiedzieć: nie wiem, naprawdę, dlaczego masz mnie za takiego głupca, żeby kazać mi wybierać, co trudniejsze – życie katolika ze świadomością żydowskiego pochodzenia czy bycie kolejnym pokoleniem ludzi ocalonych z Holocaustu… Pewnych spraw porównać się po prostu nie da. Ludzkie dramaty i problemy są zawsze ważne, niezależnie od charakteru.

Agnieszka: Najczęstsza odpowiedź publiczności brzmiała właśnie: „nie można tego porównać”. A jak interpretujesz tytuł – „We keep coming back”?

Włodek: Tytuł: sprawa oczywista: to są ciągłe powroty. Niezależnie od tego, co by się nie działo, wracamy do naszych bliskich. Możemy się kłócić, obrażać, odchodzić, ale to nie ma znaczenia. Rodzina to rodzina. W szerszym kontekście odnosi się to oczywiście do czasów Zagłady, której zapomnieć się nie da. Zbyt dużo ludzi zginęło. Wielu pozostaje bezimiennych, co jest straszne, inni mają swoich potomków, którzy pamięć o nich pielęgnują – czasem dzięki zdjęciom, czasem wspomnieniom. Gołda Tencer powtarza, ze rolą Teatru Żydowskiego jest kultywowanie pamięci o tych ludziach. Bo nie możemy ich nigdy zapomnieć. Wiesz, dlaczego to takie ważne?

Agnieszka: Dlaczego?

Włodek: To z jednej strony sprawia, że Ci ludzie nie do końca rozpłynęli się w powietrzu (choć fizycznie często tak się działo). Z drugiej zaś – jest przestrogą, by do podobnej sytuacji nigdy więcej nie doszło…

Agnieszka: Patrząc na to, co się dookoła nas dzieje, można niestety wywnioskować, że zapomnieliśmy już zbyt wiele…

Włodek: Tym bardziej temat nie może zostać zamknięty. Trzeba go podejmować na różne sposoby tak, byśmy nie przestali myśleć o tym, co jest dla nas ważne i dobre.

Agnieszka: Oby to zadziałało…

Włodek: Czego Michael i Mary dowiedzieli się o swoich przodkach?

Agnieszka: Biorąc pod uwagę pomyłki z nazwą miejscowości – trudno ocenić, czego tak naprawdę się dowiedzieli o nich, za to zdecydowanie wiele dowiedzieli się o sobie i swojej relacji.

Włodek: I może to było w tym wszystkim najważniejsze?

Agnieszka: Tak sądzę, przeszłość jest ważna, ale najważniejsze jest „tu i teraz”, to, jacy dla siebie jesteśmy, kim jesteśmy i jak korzystamy z tego „teraz”

Włodek: Wierzysz, że przyszłość bohaterów „We keep coming back” będzie inna dzięki temu, co odkryli w sobie podczas podróży po Polsce?

Agnieszka: Oczywiście! Są bardziej świadomi samych siebie i tego, jak powinny się kształtować ich relacje. Na dodatek Michael zamieszkał w Polsce z polską żoną, więc jego życie zmieniło się diametralnie.

Włodek: Wiesz, że zabrałem ze sobą „Little Michaela” (to popularny u nas cukierek „Michałek”). Zjeść go czy zostawić? Wręczył mi go przecież osobiście Michael.

Agnieszka: Zjedz i poczuj się tak, jak to opisywał Michael…

Włodek: Prawie każdy u nas zna Michałki… Dla Michaela ten orzechowy cukierek to była jednak nowość. Jak on to określił?

Agnieszka: Wyobraził sobie swego dziadka w sklepie ze słodyczami, coś niesamowitego!

Włodek: A ja dalej myślę jeszcze o roli Katki w całej tej historii…

Agnieszka: Czemu to Cię tak intryguje?

Włodek: Pamiętasz, jak to określili? Miała być swoistym buforem. Wracam do tego, bo zastanawiam się, czy bez niej to wszystko też by się tak skończyło. Widziałaś, jak była im potrzebna, jak ją sprytnie znaleźli – taką, jaką potrzebowali. Potem trochę wymknęła im się z rąk i nakrzyczała na Michaela. Sam nie wiem, komu to przyniosło więcej ulgi.

Agnieszka: Chociaż nie sądzę, by przewidzieli to, ze bufor będzie ich prowokował do zmiany postrzegania otaczającego świata…

Włodek: Aleśmy się rozgadali! Pora kończyć, choć moglibyśmy tak pewnie do rana… Chciałabyś przeżyć taką podróż, jaka przytrafiła się Michaelowi i Mary?

Agnieszka: Chyba bałabym się tego, co naprawdę mogłabym w trakcie niej odkryć, głównie w sobie samej. A Ty?

Włodek: Mnie, pomijając wzruszającą perspektywę przemiany Michaela i spokój Mary, cieszy to, że szukając utraconych wątków tożsamości, nasi bohaterowie – żywi przecież i najbardziej prawdziwi z prawdziwych ludzie – dowiedzieli się, że kultura żydowska w Polsce wcale nie do końca umarła. Nie można też bać się samego siebie, cokolwiek by w nas nie drzemało. Poznanie i zrozumienie może nam pomóc budować rzeczy trwalsze.

Agnieszka: To fakt, tylko proces bywa bolesny… Ale masz rację. Ja też się cieszę z tego ich odkrycia, tym bardziej, że ono wcale nie jest tak oczywiste dla wielu ludzi.

Włodek: Zatem: szczerze zapraszamy, by jeszcze dziś wybrać się na ostatni warszawski pokaz „We keep coming back” w Teatrze Dramatycznym?

Agnieszka: Zdecydowanie!

Rozmawiali: Agnieszka Tatera i Włodzimierz Neubart

*****

Jeszcze raz serdecznie zapraszam! Jeżeli jesteście w Warszawie i nie macie planów na dzisiejszy wieczór – idźcie! A wszystkich zachęcam do obejrzenia krótkiego filmu o tym projekcie.

fot. Jeremy Mimnagh, materiały prasowe Teatru Selfconscious

Tajemnica tworzenia ("Muza" Jessie Burton)

muza artystka

Rok 1967, Londyn. Pochodząca z Trynidadu Odelle Bastien, od kilku lat mieszka w tym mieście, które przed emigracją wydawało jej się rajem. Rzeczywistość okazała się zgoła inna, jednak młoda kobieta ciągle liczy na odmianę losu. A wydaje się, że ten nagle postanawia odmienić się na lepsze. Odelle dostaje pracę jako maszynistka w Instytucie Skeltona, renomowanej instytucji zajmującej się sztuką. A na dodatek niedługo później poznaje Lawriego, pierwszego chłopaka, w którym się zakochuje. To dzięki niemu w jej życiu pojawia się tajemniczy i niesamowity obraz. Obraz, który wywróci życie wielu osób do góry nogami!

Rok 1936, hiszpańska prowincja niedaleko Malagi. To właśnie tutaj postanowiła wynająć dom bogata rodzina – marszand Schloss wraz z żoną chorującą na depresję oraz córką – Oliwią. Już na początku pobytu zjawia się u nich rodzeństwo – Teresa i Izaak, by zaoferować im swe usługi, pomoc w utrzymywaniu domu i codziennym życiu. Teresa zaczyna prowadzić im dom, a Izaak… Ten młody mężczyzna wyświadcza im różnorakie przysługi, a jednocześnie sam jest wmanewrowany w przedziwny układ. Oliwia jest bardzo utalentowaną malarką, jednak nie chce się ujawnić światu. I przez tę jej niechęć zaczyna się przedziwna gra…

Odelle, tak samo, jak Oliwia jest utalentowana. Oliwia niesamowicie maluje, a Odelle ma potencjał na bardzo dobrą autorkę. Obydwie mają więc artystyczną wrażliwość i otwarcie na świat. Jednakże o ile Oliwia nie jest gotowa na wyjście z cienia, to Odelle – jak powoli zdaje sobie sprawę – chciałaby, by jej prace były publikowane, chciałaby się rozwijać i podlegać literackiej krytyce. Gotowa jest spróbować podjąć się takiego wyzwania. Dla obu bohaterek spotkanie mężczyzny (Izaaka i Lawriego) jest swoistym katalizatorem do wielu różnych decyzji i działań. Obydwie mają przyjaciółki, do przyjaźni z którymi muszą dorosnąć, niejako przejrzeć na oczy. Sporo podobieństw, jednakże również garść znaczących różnic.

Zresztą postaci kobiece (zarówno obydwie młode bohaterki, jak i matka Oliwii – Sara, jak i mentorka Odelle – Quick oraz przyjaciółki dziewcząt) są dużo ciekawsze od postaci męskich. Oni są, funkcjonują, są „przyczynkiem” do zdarzeń, ale w porównaniu z paniami wypadają dużo bladziej, są zdecydowanie mniej interesujący. „Muza” to świat kobiet, to one tworzą i się przepoczwarzają, przewrotnie można się spierać na ile są „muzami”, a na ile twórcami. Chociaż z drugiej strony zależy jak spojrzeć, w końcu Teresa, Quick, po części Sara i Cynth są swoistymi muzami dla Odelle i Oliwii. Może nie w standardowym rozumieniu tego słowa, jeżeli jednak spojrzy się na to szerzej, to jasno widać, że mają wpływ na to, co i jak tworzyły.

„Muza” to według mnie powieść dużo lepsza od „Miniaturzystki”, która podobała mi się tylko w części (o czym możecie przeczytać TUTAJ). Jest lepiej skonstruowana, bardziej dopracowana, bogatsza w ciekawe szczegóły i rozwiązania. Niepotrzebnie autorka skusiła się na kilka zabiegów, których używać powinni tylko mistrzowie pióra, by nie wychodziło to żenująco (np. zapowiadanie czytelnikowi, że coś się wydarzy, albo hasła typu „tamtego dnia wszystko się zmieniło”). Pewnie się czepiam, ale te zabiegi według mnie uchodzą tylko wtedy, kiedy są doskonale wpasowane w fabułę i logicznie spójne, w większości książek tak nie jest i wychodzi tylko patetycznie. Pomijając jednak ten drobiazg, to druga powieść Burton jest zdecydowanie lepsza, co cieszy, bo pozwala oczekiwać jeszcze więcej po kolejnych jej książkach.

Brawa należą się autorce za umiejętne odwzorowanie szczegółów zarówno Londynu lat siedemdziesiątych, jak i hiszpańskiej prowincji lat czterdziestych. Bardzo smakowite opisy, ładnie odwzorowane realia, codzienność bohaterów. Dodatkowe plusy za Odelle (trynidadzka emigrantka w tamtych latach musiała przeżywać sporo zderzeń z brytyjską rzeczywistością, a raczej nastawieniem mieszkańców) oraz tematykę zderzeń ideologicznych i wojny w Hiszpanii, to ciągle mało znane tematy.

W odróżnieniu od poprzedniego przypadku, tym razem i ja dołączam do „chóru” pozytywnych opinii, chociaż śpiewam odrobinę bardziej stonowanym głosem niż reszta. Ale bardzo mnie cieszy rozwój autorki, po lekturze „Muzy” będę wyglądać kolejnej powieści. Aż jestem ciekawa, czym kolejnym razem zaskoczy nas autorka!

Zwycięzca!

I wszystko jest już jasne! Na blogu był remis – 6 i 6 głosów, więc zadecydowały dwa głosy na Facebooku. Obydwa padły na tę samą książkę, więc ostatecznie wybór był jednoznaczny i była to książka…

Wegner

Już zaczęłam czytać, pierwsze opowiadanie za mną. Na razie powiem tylko tyle, że zapowiada się zacnie. A dopiero teraz zobaczyłam, że na Biblionetce ta książka ma średnią 5,19 (na 6 max) przy 403 ocenach. Więc moje oczekiwania w tym momencie poszybowały w kosmos 😉 Szczególnie, że mam nieodparte wrażenie, że na tym portalu sporo jest bardziej wymagających czytelników, niż na pozostałych portalach książkowych.

A tak przy okazji – spodobała mi się taka zabawa! Macie ochotę powtarzać ją raz na jakiś czas? Nie za często, bo nie chcę znużyć Was i siebie, ale sporadycznie?

PS. Zdjęcie wykonałam aparatem Samsung Galaxy S4 Zoom.

„Zatopione miasta” – Paolo Bacigalupi

Zatopione miastaWydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 414

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Przyszłość. Część Stanów Zjednoczonych pogrążona jest w chaosie wojny wewnętrznej, w której udział bierze kilka frakcji – tzw. patrioci, wojownicy boży i jeszcze kilka pomniejszych tworów. W tle mamy dżunglę, która pełna jest groźnych, często zmutowanych stworzeń, a na pierwszym planie znajdują się Zatopione Miasta – wielka aglomeracja, którą podtopiły wody oceanu. A wszędzie są żołnierze, jeszcze więcej żołnierzy, krwi, okrucieństwa.

Najpierw spotykamy półczłowieka. Mieszaninę genów ludzkich, tygrysich, psich i hieny. Perfekcyjna maszyna do służenia swemu panu i zabijania jego wrogów. Walczy z prędkością huraganu, zabija w mgnieniu oka. W oczach swych panów to zwierzę, które jednak nagle przejawia wolną wolę i postanawia zakończyć z byciem swoistym gladiatorem, ucieka więc do dżungli. Jednakże jest straszliwie pokiereszowany i słaby, a czeka go wiele walk. Szanse przeżycia maleją z godziny na godzinę, chyba, że spotka pomoc.

Następnie spotykamy Mahlię, wyrzutka. Córka Amerykanki i Chińczyka, który gościł w Zatopionych Miastach jako członek misji pokojowej. Gdy jednak zaczęło się robić gorąco i niebezpiecznie, to odpłynął z całą resztą ekipy, zostawiając kobietę i dziecko samym sobie. Nie czekało na nie nic dobrego, jakby zresztą mogło? Przecież to kobieta-kupiec, zadająca się ze skośnookimi, a ta mała to bękart, jej oczy wyraźnie wskazują na mieszane pochodzenie. Takich należy uśmiercać, ale powoli, by przed śmiercią zaznali wiele cierpienia…

Trzeci bohater to Mouse. Również ścierwo wojny. Syn farmera, który widział zagładę rodzinnej wsi. Szybko stracił część duszy dziecka, jednak nigdy nie stracił odwagi. To jemu Mahlia zawdzięcza bardzo wiele.

To trio, które Losy postanowiły połączyć. Dzieci spotykają Toola, Tool spotyka dzieci. I to decyduje o ich przyszłości. Spotkają się w dżungli, lecz ostateczną areną rozgrywki będą Zatopione Miasta, serce zniszczonych obszarów. I swoista pułapka na każdego, kto ośmieli się tam wejść.

Jakiś czas temu czytałam „Pompę numer 6 i inne opowiadania. Nakręcana dziewczyna” tego właśnie autora. Było to dla mnie pierwsze – świadome – spotkanie z science fiction, spotkanie nad wyraz udane! Jestem pod wrażeniem tej książki do dzisiaj. Po przeczytaniu „Zatopionych miast” wiem już, że sięgnę po każdą kolejną jego książkę, która zostanie przetlumaczona na język polski. Bo Bacigalupi ma dar, to jest naprawdę dobry autor. Tworzy światy bardzo realne, dopracowane, dba o każdy szczegół. A jego bohaterowie, to wręcz majstersztyk. Tutaj urzekło mnie płynne przechodzenie od niewinności do wręcz bycia potworem i odwrotnie. Ten, kto był potworem nagle ujawnia głęboko ukryte pokłady dobra, a inna osoba, którą do tej pory widzieliśmy jako niewinną i pokrzywdzoną przez los, doprowadzi w końcu do tego, że zaczniemy wątpić w jej niewinność. Już same imiona autor dobierał w sposób, który daje do myślenia. Jest półczłowiek, którego imię to Tool, czyli narzędzie. Jest też chłopiec, którego zwą Mouse (mysz), a który w trakcie rozwoju akcji zyskuje miano Ghost (duch). Ale nie będę Wam zdradzać szczegółów, poruszam tę kwestię tylko dlatego, by pokazać, jak autor dba o szczegóły.

Kolejny raz Bacigalupi przedstawia nam wersję przyszłości, która jest pełna walk, katastrof naturalnych, mutacji genetycznych, okrucieństwa, walki o życie. Ta książka pełna jest brutalności, surowości, krwi. Pełno tu żołnierzy-dzieci, gdyż mało kto dożył dojrzałego wieku. Śmierć czyha na każdym kroku, trzeba się opowiedzieć jasno, po której stronie się stoi i tak szybko, jak to tylko możliwe zmienić swą opinię, gdy sytuacja się zmieni. Czy nie ma tu miejsca już na żadne ideały? Ideałem i celem staje się samo przetrwanie, przeżycie kolejnego dnia. Czy w takim świecie dwójka młodych przyjaciół ma szansę na sukces?

„Zatopione miasta” to świetnie napisana powieść o mrocznej przyszłości. Niby dzieje się gdzieś tam, daleko i nas nie dotyczy, ale czy naprawdę? A co z żołnierzami-dziećmi, które giną codziennie w wielu krajach? Co z wojnami, które ciągle się toczą dookoła nas? Co z walką o surowce? A przepychanki polityczne, walka o władzę, nieufność w stosunku do obcych, skłonność od obciążania innych własnymi winami, do unikania konsekwencji, nieumiejętność porozumienia się? To wszystko mamy codziennie, tylko najczęściej udajemy, że tego nie dostrzegamy.

© 

Recenzja „Pompę numer 6 i inne opowiadania. Nakręcana dziewczyna”

„Dziedzictwo Adama” – Astrid Rosenfeld

Wydawnictwo: Muza, 2012

Oprawa: miękka

Liczba stron: 320

Moja ocena: 4/6

Ocena wciągnięcia: 3,5/6

*****

Edward, mieszka wraz z rodziną w Berlinie. To młody człowiek, który nie potrafi odnaleźć swojego miejsca na ziemi, nie potrafi odnaleźć siebie. Pewnego dnia znajduje na strychu dziennik Adama Cohena, swego stryjecznego dziadka. Wiedział o nim właściwie tylko tyle, że rodzina unika rozmów na temat Adama oraz że on sam jest do niego wybitnie podobny, co przysparza zresztą cierpień jego najbliższym. A teraz ma poznać życie Adama. Jego dziedzictwo.

Adam miał nieszczęście urodzić się w czasie niedobrym dla Żydów. Szczęściem była niesamowita rodzina, a właściwie babcia, która go ukształtowała. I to dzięki niej zyskał szansę na to, by gonić za osobą, która spowodowała, że poczuł, że żyje i chce żyć… za nią. Młody mężczyzna rusza do okupowanej przez Niemców Polski, gdzie zamierza odnaleźć Annę i jej rodzinę. A, by to się udało, Żyd z pomocą Niemca, oficera SS, wciela się w postać hodowcy róż, pracującego u gubernatora Franka. Traci tożsamość, zyskuje tożsamość. Czy uda mu się odnaleźć ukochaną? Co jeszcze – oprócz opuszczenia rodziny i utraty dawnego życia – jest w stanie dla niej zrobić?

Owszem, widzę spójność między obydwiema historiami, widzę też ich podobieństwo. Dostrzegam zabieg ukryty w powiązaniu historii tych dwóch spokrewnionych mężczyzn. Ale i tak muszę to napisać – historia Adama obroniłaby się sama. Historia Edwarda jest dla mnie kompletnie niepotrzebna. Mało tego, pierwszy raz w życiu miałam wrażenie, że książkę napisaną przez ponoć jedną osobę, pisały dwie. Serio, aż mi się wierzyć nie chce, że jedna osoba napisała historię Adama i historię Edwarda. Część dotycząca Edwarda jest miałka, bezpłciowa, nudna. Musiałam się przez nią przebijać. Część o Adamie jest dużo lepsza, momentami bardzo dobra, chociaż chwilami dziwnie naiwna i nierealna. Bo jak inaczej pomyśleć w momencie, gdy dorosły mężczyzna zachowuje się, jakby nie widział, że dookoła jest wojna, mordują, rabują, gwałcą, jakby nie rozumiał, co dzieje się z Żydami dookoła niego. Ma oczy, uszy, sprawny umysł i nic do niego tak długo nie dociera?

Trzeba jednak przyznać autorce, że pięknie operuje językiem. Pisze w bardzo subtelny, lekko poetycki sposób. Kilkoma zdaniami potrafi tworzyć bardzo przejmujące sceny. Udało jej się także mnie zaskoczyć rozwojem akcji dotyczącej Adama. Nie spodziewałam się takiego rozwinięcia jego historii i za to zyskała dużo w moich oczach.

Akcja toczy się przeważnie bardzo powoli, snuje się między detalami. Ja lubię opowieści rodzinne, sagi, powolny rozwój sytuacji, jednakże tutaj to już momentami mnie denerwowało. Szczególnie a propos Edwarda, bo w moich oczach ta część mało co wnosi do samej książki.

Jednakże „Dziedzictwo Adama” porusza bardzo interesujące tematy i za to trzeba autorce dorzucić kolejny plus. Mamy tu spojrzenie na wojnę oczami Niemców i niemieckich Żydów. Mamy przyjaźń i miłość, również takie, które łączą obydwie strony konfliktu. Mamy kwestię tożsamości, poczucia przynależności, poświęcenia dla innej osoby, podejmowania wyborów i ich konsekwencji dla nas samych i innych. Czy jesteście w stanie zmierzyć się z dziedzictwem Adama?

©