Spojrzałam właśnie na podsumowanie miesiąca w moim czytatniku biblionetkowym i zdębiałam. Tak oszałamiającego wyniku nie miałam odkąd rozpoczęłam pracę na etacie! I teraz się trochę zastanawiam, jak ja to zrobiłam, bo ani nie miałam urlopu, ani nie byłam na zwolnieniu lekarskim, wręcz odwrotnie – miałam co robić. Dziwy. No, ale do rzeczy!
We wrześniu przeczytałam 15 książek (a właściwie 15,5, bo połowę kolejnej przeczytałam dzisiaj w drodze do Warszawy), co jest rekordem „etatowym” – od stycznia tego roku nie przeczytałam aż tylu książek! Podgoniłam też troszkę słuchanie „Francuskiej oberży” – zostało mi jeszcze 1,5 rozdziału i skończę. A potem wybiorę sobie coś nowego do – jak to chyba Kalio mówi – czytania uszami 🙂
Właściwie to, co dotarło do mnie w tym miesiącu, to prezentowałam w piątkowym stosiku. Wiele niewiele 😉 Cieszy mnie fakt, że stuknęło mi 8 miesięcy bez kupowania książek. Zamierzam dotrwać do roku, a potem kupić sobie „w nagrodę” książkę, o której bardzo marzę 🙂 Zabawne jest to, że teraz już naprawdę jasno widzę, że to był nałóg, jest mi teraz tak łatwo nie kupować książek, rzadko w ogóle zdarza mi się o tym myśleć. Jestem z siebie także dumna z innego powodu – po ubiegłorocznym zlocie biblionetkowym wróciłam do domu z walizką pełną książek. W tym roku obiecywałam sobie, że nie pożyczę ani jednej i udało mi się to zrobić! Oczywiście, kuszono mnie pożyczkami, ale byłam twarda 🙂 Nawet większość moich książek, które mi oddano w trakcie zlotu, pożyczyłam dalej i wróciłam do Warszawy dzisiaj tylko z dwiema moimi książkami – jedną już dawno przeczytaną i jedną do przeczytania kiedyś. Cieszy mnie ten wynik niezmiernie!
We wrześniu przeczytałam:
– 6 książek recenzyjnych,
– 3 książki własne nierecenzyjne,
– 3 książki z biblioteki,
– 2 książki pożyczone,
– 1 książkę do recenzji wewnętrznej.
Nadal czytam więcej książek nierecenzyjnych, niż recenzyjnych, co mnie cieszy. W tym miesiącu przeczytalam dokładnie tyle samo książek napisanych przez kobiety, co przez mężczyzn, czyli po 7, chociaż w sumie jest o jedna więcej napisana przez mężczyznę, bo przeczytałam dwie książki jednego autora. Pięciu autorów pochodzi z Polski, a dziewięciu to obcokrajowcy.
Średnia ocena przeczytanych we wrześniu książek, to 4,3, czyli niższa, niż te z poprzednich miesięcy. W sumie przeczytałam 4352 stron, jednakże zdecydowanie czytałam cieńsze książki. Średnia grubość przeczytanych w tym miesiącu książek jest najniższa w tym roku i wynosi 290 stron. I chyba właśnie znalazłam wyjaśnienie zadziwiającej liczby przeczytanych w tym miesiącu książek 😉
Odkrycie miesiąca? Jedno, to wykopalisko, czyli książka przeczytana ponownie po latach, a którą ciągle uważam za świetną, czyli „Okruchy dnia” Kazuo Ishiguro. Cóż to za przejmująco smutna opowieść! O życiu, dokonywaniu wyborów, poświęceniu, lojalności, godności, samotności, niemożności porozumienia się, ukazania uczuć. Świetna! A druga to „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele” Małgosi Wardy. Napisałam jej recenzję, więc kto jest ciekawy moich wrażeń, ten może zajrzeć TUTAJ.
Gniot miesiąca? Brak, nie było książek, które oceniłabym na 1, 2 lub których bym nie doczytała. Jako przeciętne w tym miesiącu oceniłam kilka książek – „Przypadki pani Eustaszyny” Marii Ulatowskiej, książkę „Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z czytelniczkami Cukierni pod Amorem” oraz „Na rozstajach” Jose Mauro de Vasconcelosa.
Plany na październik? W zasadzie ich brak. Czytelniczych planów nie robię prawie nigdy. A z życiowych mam tylko na razie jeden potwierdzony plan – weekend w domu rodzinnym. Poza tym wszystko jest na razie patykiem na wodzie pisane. Chciałabym bardzo pojechać na Targi Książki do Krakowa, ale zobaczymy jeszcze, co się będzie działo.
Jeszcze Was ponudzę troszkę małym „peesem” 😉 W Wiśle oczywiście było znakomicie, bo czego innego mogłabym się spodziewać po takim towarzystwie 😉 A i same miasteczko i okolice są niezmiernie urodziwe. Pogodę mieliśmy boską – słonko i ciepło, więc złota jesień w pełni. Tylko noga trochę dokuczała, niestety stromizmy nie na moje rozwalone mięśnie i ścięgno
A było np. tak:

Było też tak…

Jeden z widoczków z naszego balkonu był taki:

A na koniec prezent, który sama sobie sprawiłam, czyli stado przecudnych białych baranków na górskim niebie 😉
