„Katastrofa. Dolina” – Krystyna Kuhn

katastrofaWydawnictwo: Telbit, 2011

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 296

Moja ocena: 4/6

Ocena wciągnięcia: 4,5/6

Drugi tom cyklu „Dolina”

*****

Ciągle jesteśmy w tej samej dolinie, w której zagościliśmy po raz pierwszy w „Grze”. Poczucie zagrożenia już jakby minęło, uczelnia żyje przyjazdem pani gubernator, a w tym całym zgiełku jest grupka studentów, którzy zamierzają użyć go jako zasłony dymnej do zniknięcia i zrealizowania swojego planu.

Postanawiają wspiąć się na górującego nad doliną Ghosta, niedostępną górę, której szczyt pokrywa lodowiec, a jej ściany wydają się być gładkie jak lustro. Kilkoro śmiałków kompletuje sprzęt, znajduje lokalną przewodniczkę i rusza w drogę. Już od początku wszystko idzie inaczej, niż zakładali – nie ma drogi tam, gdzie powinna być, za to są tam niebezpieczne bagna. A jeszcze muszą dotrzeć do chaty, w której przenocują i dopiero kolejnego dnia mają podjąć wspinaczkę. Czeka na nich jednak niespodzianka za niespodzianką. Ghost pokazuje swoje prawdziwe oblicze, a nieznany teren skrywa jeszcze wiele niespodzianek. Poza tym czeka ich też odkrywanie samych siebie oraz tego, co przyjaciele tak starannie zazwyczaj ukrywają. Niebezpieczeństwa potrafią wiele tajemnic wyciągnąć z głębin duszy.

Tym razeim Katie jest centralną postacią opowieści, chociaż narracja jest zmienna. Ten tom daje nam możliwość lepszego poznania tej grupy, zdecydowanie widać rozwój zarówno samych postaci, jak i relacji między nimi. Są przez to bardziej realni. Zaczęła się tworzyć sieć sympatii i antypatii, można więc z ciekawością obserwować to, co serwuje czytelnikowi autorka.

wspinaczkaTen tom jest lepszy od pierwszego, co jest swoistym ewenementem, gdyż często tom drugi jest gorszy od pierwszego. Tutaj – całe szczęście – się to nie wydarzyło. Bohaterowie są bardziej wiarygodni, fabuły lepiej trzyma się kupy, nie ma takich dłużyzn – przestojów w akcji, czy powtórzeń. Mniej też tych koszmarnych anglicyzmów (aczkolwiek ciągle się w tekście zdarzają, koszmarna jest ta maniera autorki!). Ale najfajniejsze jest to, że „Katastrofa” ma o wiele lepszą atmosferę. Jest bardziej tajemniczo, pojawia się wiele pytań (o rdzennych mieszkańców tych terenów, o zdradliwe bagna, o dziwne miejsca dookoła Ghosta, o poprzednią ekspedycję, która zaginęła bez śladu, o rodziców bohaterów książki etc.), jest więcej dreszczyku, emocji i lekko nierealnie. Tą atmosferą autorka zdołała podnieść ocenę całej książki, a nawet dzięki niej zaciekawiła mnie na tyle, że pomyślałam w pewnym momencie, że szkoda, że wydawnictwo nie wydało dalszych części. Może Krystyna Kuhn rozwinęłaby ten cykl w całkiem przyzwoity sposób? Nie będzie nam dane jednak się o tym przekonać, bo po tych dwóch tomach wydawca zaprzestał tłumaczenia.

Zaczęło zapowiadać się lepiej i zdechło.

Tom 1 – „Gra”

© 

„Lód w żyłach” – Yrsa Sigurdardottir

lod w zylachWydawnictwo: Muza, 2010

Oprawa: miękka

Liczba stron: 386

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5,5/6

4 tom cyklu „Thora”

*****

Grenlandia, środek zimy. Ciemno, przeraźliwie zimno, bezludnie. Tam właśnie tym razem trafi Thora i Matthew.

Kancelaria Thory ciągle cienko przędzie. Więc gdy zjawia się u niej Matthew ze zleceniem z banku, w którym pracuje, Thora nie zastanawia się długo, tylko przyjmuje propozycję. Mają zbadać sprawę zaginięć pracowników stacji badawczej. Islandzka firma bada tam teren pod ewentualną kopalnię składnika utwardzającego żelazo. Na tejże stacji doszło do dziwnych zaginięć trójki pracowników, cała reszta nie chce więc tam wrócić, firma ma opóźnienia prac badawczych, a bankowi zależy na tym, by wyjaśnić, co tam się naprawdę dzieje, by wiedzieć, kogo obciążyć ewentualnymi kosztami.

Na miejscu okazuje się, że nie ma śladu po zaginionych mężczyznach, za to w stacji jest sporo zepsutego sprzętu, w biurkach znajdują się ludzkie kości, a mieszkańcy jedynej w okolicy wsi generalnie nie chcą z nimi rozmawiać. A jak już się odzywają, to tylko starają się przekonać ekipę, by jak najszybciej wyjechali z tego miejsca, bo teren, na którym stoi stacja, to miejsce do szpiku złe i tam mogą wydarzyć się tylko tragedie…

Atmosfera między pracownikami zmienia się dosyć szybko. Najpierw wszyscy traktują to właściwie prawie jak wyjazd na dziwne wakacje, jednakże z czasem w ich postawy wkrada się strach, niepewność, stałe poczucie zagrożenia. Kolejne wypadki przyczyniają się tylko do pogorszenia nastrojów i coraz bardziej klaustrofobicznego klimatu.

czlowiek

W tej części zdecydowanie mniej jest życia osobistego Thory i Matthew, a więcej klasycznego podejścia kryminalnego. Mimo tego, że lubię tę parę i ich perypetie, to dobrze zrobił mi krótki odpoczynek od ich kłopotów ze związkiem czy z dziećmi Thory. Yrsa tym razem bardziej skupiła się na sprawie, która przywiodła jej bohaterów na Grenlandię. Znakomicie ukazuje specyficzną aurę tego miejsca – pokrytej lodem połaci na której znajduje się tylko jedna, malutka wieś, odcięta od świata przez większość roku. Do tego obrazowanie narastającego poczucia zagrożenia w grupie pracowników, niesamowita społeczność odizolowanej wsi, połączenie realizmu Islandczyków z przepełnionym magią podejściem miejscowych. Okrasiła to jeszcze mobbingiem, alkoholizmem i poczuciem misji, spełniania powierzonych obowiązków. Wyszło z tej kombinacji coś naprawdę dobrego. Bardzo mi się ten tom podobał – dobrze napisany, z dreszczykiem, z interesującym miejscem akcji, oby więcej takich!

Tom 1 – „Trzeci znak”

Tom 2 – „Weź moją duszę”

Tom 3 – „W proch się obrócisz”

© 

„Osobliwy dom pani Peregrine” – Ransom Riggs

IMG_4960Wydawnictwo: Media Rodzina, 2012

Oprawa: twarda

Liczba stron: 398

Moja ocena: 5,5/6

Ocena wciągnięcia: 6/6

*****

Ta książka trafiła do mnie przez zupełny przypadek. A, gdy tylko zajrzałam do środka, to poczułam, że będzie to lektura szczególna. Jednak najpierw kilka słów o fabule. Tym razem – jakże nietypowo – o fabule opowie Wam zwiastun książki. Uważam, że został zrobiony bardzo dobrze i warto go pokazać, obejrzyjcie!

Powiedzcie sami – czyż nie jest intrygujący? Do tego jeszcze to wydanie – niesamowita okładka, przejmujące fotografie, które powodują gęsią skórkę, cudeńko!

IMG_4962Chociaż elementy fabuły, takie jak osobliwe dzieci czy też używanie czasu do swoich celów, były już używane wielokrotnie, to autor potrafił skonstruować taką historię, że miałam w trakcie czytania poczucie świeżości pomysłu. Już sam opis potwora, który zamordował dziadka Jacoba, wzbudził mój delikatny niepokój, a potem było jeszcze bardziej przejmująco. W połowie książki czułam się nieswojo, a fakt ten potęgowało to, że czytałam ją głównie po nocach. Całe szczęście potem Riggs podarował mi trochę luzu, bo bałam się, że cały czas będę nasłuchiwać, czy nie człapie do pokoju jakiś stwór 😉

Autor wykazał się dużą kreatywnością przy tworzeniu bohaterów, są naprawdę osobliwi… Wielu z nich było tak naprawdę tylko tłem dla głównej grupki młodzieży, jednakże wszyscy charakteryzują się czymś specjalnym. Riggs postarał się o to, by dopracować każdego z nich, zachwycająco opisał również dom i ogród pani Peregrine. Jednakże najbardziej chyba urzekła mnie ona sama. Tak, jak sokół (łac. falco peregrinus) jest odważna, waleczna, ale oprócz tego cechuje ją odpowiedzialność, dobroć i zamiłowanie do swej pracy, która – jakby nie patrzeć – odznacza się tym, że musi strzec gromady dzieci i musi być z nimi praktycznie cały czas. Jest za nie w 100% odpowiedzialna. Inaczej zginą.

Jacob jest fajnym głównym bohaterem. Typowy młodzieżowy bohater-przeciętniak. Bogaty, ale nie rozrywana przez wszystkich duszaIMG_4963 towarzystwa, raczej nieśmiały milczek. Śmierć dziadka budzi w nim potrzebę zbadania przeszłości, odkrycia tego, co przez lata pozostawało nieodkryte. Zarówno traumatyczne chwile związane z morderstwem tak bliskiej osoby, jak i to, co dzieje się potem szybko pomagają mu w dorastaniu. Jednak to pobyt na wyspie i spotkanie osobliwej gromadki pod pieczą pani Peregrine pozwala mu na rozbicie muru, którym się otoczył, uwierzenie w siebie i swoje możliwości. Tam odnajduje przyjaciół, zrozumienie, bliskość.

Riggs użył owoców swej wyobraźni do poruszania tematów ważkich i niełatwych. Można tu odnaleźć kwestię inności i jej odrzucania przez społeczeństwo, wręcz zagrożenia dla każdego, kto nie jest „standardowy” i nie wtapia się w tło. Są też kwestie takie, jak prawda, zagłada, wojna, relacje rodzinne. Tylko wszystko to ukryte – mniej lub bardziej – między wierszami.

„Osobliwy dom pani Peregrine” urzekł mnie i porwał. Bardzo mocno wczuwałam się w to, co działo się na kartach książki. Całość jest napisana prostym, ale eleganckim językiem, bez niechlujstwa i kolokwializmów. A zakończenie dało mi cień nadziei na kontynuację, na co zresztą bardzo liczę, bo brakuje mi takich książek.

Najbardziej niesamowity jest fakt, że ta książka powstała w tak dziwny sposób – Riggs miał dostęp do kolekcji tych nietypowych fotografii, Wpadł na pomysł stworzenia książki ze zdjęciami, poszedł do wydawcy, a ten zasugerował mu wysnucie opowieści ze zdjęć. I tak oto powstała ta powieść. Zapraszam do jej poznania!

IMG_4961

© 

„Gra. Dolina” – Krystyna Kuhn

Wydawnictwo: Telbit, 2011

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 296

Moja ocena: 3/6

Ocena wciągnięcia: 3,5/6

*****

Siostra i brat. Tajemnicza dolina, której nie lokalizuje nawet Google Earth. College dla arcyzdolnych osób. Groźne jezioro. Ta kombinacja może prowadzić tylko do tragedii…

Julia i Robert przybywają do położonego na wysokości 2000 metrów n.p.m. kampusu, który natychmiast wzbudza w nich uczucie niepewności, wręcz zagrożenia. Robert stwierdza, że czai się tam zło. Jezioro przypomina lodową taflę, jego głębokość jest zmienna, jego otoczenie puste i jakby bez życia. Kampus przypomina momentami miejsce z horroru. Jednak wydaje się, że to przeszkadza tylko rodzeństwu.

Próbują się zintegrować z innymi studentami, wdrożyć w ostry tryb wymagających studiów, polubić dolinę, zawrzeć przyjaźnie. Wygląda na to, że powolutku zaczynają iść do przodu, mimo tego, że gnębią ich obrazy z przeszłości. Jednakże impreza integracyjna zmienia wszystko. To, co dzieje się tej nocy uruchamia lawinę wydarzeń, a Julia jest w samym jej centrum. Grozi jej niebezpieczeństwo, wygląda też na to, że znikąd nie ma szans na pomoc. Czy zdoła rozwikłać chociaż jedną z tajemnic?

„Gra” to dla mnie takie nie do końca wiadomo co. Na horror za mało horrorowata. Jak na thriller, to ma zaburzenia płynności akcji – tak, jakby autorka nie do końca umiała poprowadzić akcję na mniej więcej stałym poziomie. Raz leci do przodu na połamanie karku, potem nic sie nie dzieje. A na dodatek stosuje masę powtórzeń, które niczego nie wprowadzają – dolina jest straszna wiele razy, pusta też, bez zwierząt również etc. Owszem, jest to dopiero wprowadzenie do cyklu, więc jestem skłonna przymknąć oczy na niedociągnięcia, ale przy drugim (i ewentualnych dalszych tomach) już nie będę tak łagodna.

Jedno, co mi przeszkadzało, to naprawdę mocno kolokwialny język. Ja rozumiem, że akcja się dzieje wśród studentów, ale niektóre teksty aż mi zgrzytały przy czytaniu, a niektóre były zwyczajnie niesmaczne. Na dodatek ten manieryzm autorki, która często używała anglojęzycznych zwrotów, typu „everybody’s darling”. Rozumiem, że tego się nie powinno tłumaczyć, bo jest to świadomy zabieg autora, ale nie musi mi się to podobać. A już wybitnie wkurzało mnie nietłumaczenie na polski słowa „dean”. Czytałam wyjaśnienie tłumacza, ale kompletnie do mnie nie przemawia, chyba zbytnio do furii doprowadzały mnie zdania typu Dean Richard Walden, gdzie Dean imieniem nie jest 😉

Jest to przeciętna książka skierowana dla młodzieży. Jeżeli lubicie książki o tajemnicach, szukaniu rozwiązań zagadek, to może być ona dla Was dobrą rozrywką. Szczególnie, że – to największy plus powieści – autorce dobrze wyszlo stworzenie interesującego miejsca akcji. Otoczenie Grace College kryć może jeszcze wiele tajemnic!

*****

Na koniec – zachwyt muzyczny niedzieli. Rzadko wrzucam Wam tu moje muzyczne zachwyty, więc tym bardziej doceńcie tenże gest. Miłego słuchania!

©

„Siostrzyca” – John Harding

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Mała Kurka, 2011

Oprawa: miękka

Liczba stron: 286

Moja ocena: 5,5/6

Ocena wciągnięcia: 6/6

*****

Koniec XIX wieku, dwór Blithe House w Nowej Anglii. Ponoć w nim straszy… A duży dom zamieszkuje tylko dwójka dzieci i służba. Florence i Giles bardzo wcześnie stracili rodziców, w ogóle ich nie pamiętają. Ich opieknem jest wuj, którego jednak nigdy nie widzieli, bo żyje daleko od domu i tylko kontaktuje się z gospodynią, wydając kolejne rozporządzenia. Dzieci żyją sobie całkiem spokojnie do czasu, gdy Giles zostaje wysłany do szkoły dla chłopców, a Florence zostaje sama. Jedyną jej pociechą jest czytanie, luksus, który musi ukrywać, bo oficjalnie wuj zakazał uczyć ją czytać. Dziewczynka jednak znalazła sposób na samodzielną naukę tej umiejętności i całe dnie spędza w bibliotece, w uwitym przez siebie gniazdku, pochłaniając powieść za powieścią. Czasami odwiedza ją Theo, ciężko chory astmatyk, który zdaje się bardzo lubić Flo.

Nagle okazuje się, że Giles wraca do domu, szkoła nie jest dla niego, jest za delikatny. Ale musi się uczyć, więc w majątku wkrótce pojawia się panna Taylor. Flo od początku podchodzi do niej nieufnie, nauczycielka wydaje jej się dziwna. No i w pewien niepokojący sposób podobna jest do ich dawnej guwernantki, panny Whiteaker, która się utragiczniła… Flo zaczyna więc obserwować nową guwernantkę, jej podejrzenia szybko narastają, zaczyna się tworzyć atmosfera zagrożenia, od pewnego momentu wręcz paniki. A to wszystko dzieje się w starym domu, położonym na pustkowiu. Dziewczynka kontra dorosła kobieta, kto wygra? I czy wygrana będzie warta poniesionych poświęceń?

Już pierwsza strona mnie wprawiła w zdumienie. Bo cóż to za: podłóżkowanie, zakratowienie wewnątrz umysłu, utragicznienie, uniewygodnienie? Najpierw poczułam się mocno zdziwiona, potem polubiłam słowotwórstwo, które było cechą charakterystyczną Flo, a na końcu doceniłam to, jak wielką pracę musiała wykonać tłumaczka. Brawa dla Pani Karoliny Zaremby! W każdym razie – ta maniera wysławiania się w taki, a nie inny sposób, bardzo mi się podobała, wręcz wyczekiwałam kolejnych podkołdrowań, instynktowań i bosostopowania. Nie wiem, czy zamierzenie, ale im dłużej się książkę czyta, tym wydaje się być ich mniej; ciekawe, czy tak założył autor, czy sam dał się porwać akcji na tyle, że nie zwrócił na to uwagi.

„Siostrzyca” bardzo mocno osadzona jest w tradycji prozy gotyckiej – czas, umiejscowienie akcji, warunki, w których się ona toczy. A do tego lektury dobierane przez Flo – głównie Poe i inni pisarze podobni w stylu i tematyce, to wszystko tworzy zdecydowanie tajemniczy klimat przesiąknięty zagrożeniem.

Trzeba pogratulować Hardingowi umiejętności – zwracając się właśnie w taki, a nie inny sposób do czytelnika, łatwiej nawiązuje więź między Flo a osobą czytającą. Gdy już polubimy bohaterkę, to więcej czasu zabierze nam dostrzeżenie pewnych symptomów, a potem już do końca zastanawiać się będziemy – czy to tylko wyobraźnia Flo? A może była ona chora psychicznie? Z drugiej strony – kim tak naprawdę była panna Tylor i jakie były jej relacje z Gilesem, Flo i resztą rodziny? Zakończenie jest bardzo zgrabne, ale jednocześnie pozostawia czytelnika z wieloma możliwościami interpretacji wydarzeń. I bardzo mi się to podoba!

Gdyby nie siła blogerów, a właściwie jednej blogerki, to pewnie w ogóle nie usłyszałabym o tej książce, co dopiero mówić o jej przeczytaniu. A dzięki Izusr mogę już teraz powiedzieć, że ominęłaby mnie wielce interesująca lektura.

© 

„Tytus Groan” – Mervyn Peake

Wydawnictwo: Wydawnictwo Litearckie, 2011

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 544

Moja ocena: 4/6

Ocena wciągnięcia: 3-4/6

*****

Gormenghast, zamczysko, które sprawia wrażenie żywego organizmu. Świat sam w sobie, wystarcza do życia, wydaje się być samodzielnym tworem, który swym istnieniem decyduje o istnieniu tak wielu innych istnień. To tutaj rytuał jest obowiązkiem, a tradycja rzeczą świętą i nienaruszalną. To w Gormenghast każda czynność jest opisana, każdy gest zaplanowany, a to wszystko nawet zaadaptowane pod daną osobę. Wieki istnienia zamku, ciągłość dynastii panującej spowodowały, że tutaj dopełnienie ceremoniału jest zaplanowane w taki sposób, że liczy się wygląd fizyczny, tradycja jest dostosowana do tego, czy jesteś wysokim blondynem, czy też niskim brunetem kulejącym na prawą nogę. Czy w tym szaleństwie jest metoda?

To właśnie tutaj rodzi się Tytus Groan, następca 76 hrabiego władającego Gormenghast. To jego narodziny uruchamiają proces, który prowadzi do zaburzenia świętej tradycji i wprowadzą chaos do struktur zamku. A to wszystko za pomocą marnego pyłka, posługacza kuchennego Steerpike’a. Tenże młodzieniec ucieka od swych obowiązków, a jego ucieczka uruchamia splot wydarzeń, które prowadzą do wypadków mających wpływ na wszystkich mieszkańców zamku (i nie tylko).

Ta książka to właściwie opowieść o zamku i ustalonym porządku, spleciona z bardzo pogłębioną charakterystyką postaci. To właśnie bohaterowie są bardzo mocną stroną tej książki. Peake bardzo szczegółowo stworzył każdą, nawet marną i niby nieważną postać.

Sposób narracji pozwala na poznawanie nie tylko wydarzeń, ale również myśli i zamierzeń, wchodzimy „do głowy” danej osoby, jesteśmy wszechwiedzący. Właściwie wszystkie postaci wydają się być dziwne, jakby zamek i jego święta tradycja wpływały na sprawność umysłową jego mieszkańców. Jedynym człowiekiem robiącym wrażenie „normalnego” jest Steerpike, który wydaje się być typowym karierowiczem, który sprytnie i bezlitośnie przed do przodu, jego celem jest dotarcie tak wysoko, jak tylko się da. Nieważne jakim kosztem. I to właśnie jego nie mogłam polubić za żadne skarby. Chociaż generalnie bohaterów tej książki trudno byłoby mi  polubić, nawet się więc nie starałam. Obserwowałam ich tak, jak obserwuje się pewien eksperyment, czekając na to, co się wydarzy.

To książka tak wielowarstwowa, że uważny czytelnik może zapewne spędzić nad nią całe tygodnie, a miłośnik zabawy językiem i stylem będzie analizował każde zdanie. Nie jest to książka łatwa, wymaga skupienia. Styl narracji nie należy do mych ulubionych, ale wariackie metafory i zdania dziwne w formie jakoś potrafiły mnie tym razem zafascynować. Chociaż na początku myslałam, że rozstaniemy się szybko, to – o dziwo – historia zdołała mnie zainteresować na tyle, że doczytałam do końca, a nawet polubiłam zabawy językiem, które funduje czytelnikowi Peake.

Nie wiem kiedy (a nawet czy!) zdołam podjąć trud umysłowy poznania pozostałych trzech tomów tego cyklu. Jednakże jedno wiem – jest to książka unikatowa, wyróżniająca się w zalewie „takiejsamości”, interesująca i orzeźwiająca.

©