Co może jeden człowiek? ("Zapisane w kartach" Anne Bishop)

oracle-cards-437688_1920

Jak ja nie lubię pisać o kolejnych częściach cyklu! A jak bardzo nie lubię pisać o ostatnim tomie! Jak to zrobić bez spojlerowania dla tych, którzy przypadkiem jeszcze tej serii nie znają, a może chcieliby poznać? Jak napisać, by miało to sens? Znacie może satysfakcjonującą metodę?

W każdym razie – „Zapisane w kartach” kończy cykl „Inni” Anne Bishop. Cykl naprawdę fajny, z pomysłem i jajem. To żadna wielka literatura, ale literatura rozrywkowa jak złoto, czyta się doskonale. I może to jest wyjście, opisać wrażenie z całości?

Po konflikcie między ludźmi i Innymi część ludzkiego świata zniknęła, a reszta stoi na skraju przepaści. Inni muszą zadecydować, czy zniszczą nasz gatunek, czy dadzą jednak wybranej części szansę na odbudowanie relacji. Chcą poobserwować ludzkie zachowania i z tego względu pozwalają, by na Dziedziniec w Lakeside został przyjęty Cyrus Montgomery, brat zaprzyjaźnionego z Innymi policjanta. Jednak nie reprezentuje on tej dobrej strony, to cwaniaczek, który tylko myśli, jak wykantować kolejne osoby, zrobić kolejny szemrany biznes, za nic mając kogokolwiek poza sobą, nawet własne dzieci. Starsi myślą, że będzie to dobry obiekt do obserwacji, by sprawdzić, jak jeden zły osobnik jest w stanie wpłynąć na stado. Nie wiedzą jednak, na co się zgodzili…

W tej części Anne Bishop skupiła się na naszym gatunku, jego funkcjonowaniu, wpływie na świat (niestety, często destrukcyjnym), na tym, jak jednostka wpływa na grupę, jak bardzo teoretycznie drobne czynniki wpływają na obraz całości. Jak kamyk rzucony do wody wywołuje fale, tak i każda nasza decyzja ma potencjalny wpływ na świat dookoła nas. W ten lub inny sposób.

To, co bardzo lubię w tej serii, to bohaterowie, szczególnie Inni. Wyobrażenie Wilczej Straży, Sanguinatich, Wroniej Straży, Żniwiarza czy też żywiołów pogody w postaci kucyków – bezcenne! Strasznie mi się to podoba, takie kreatywne podejście, na jakie się nie natknęłam od dłuższego czasu w literaturze rozrywkowej. Do tego ci bohaterowie są zwyczajnie fajni, mają cechy charakterystyczne, które sprawiają, że przywiązujemy się do nich, jak do naszych znajomych – są opiekuńczy, marudni, upierdliwi, kochani, wredni, pełen miks wrażeń. Każdy jest jakiś, niezależnie, czy jest to bohater pierwszo- czy trzecioplanowy. I za to wielkie brawa dla autorki!

Bardzo podoba mi się także system Dziedzińców, miast pod wpływem tej lub innej grupy Innych, całość relacji międzygatunkowych. Przyznaję, że często w trakcie czytania bliżej mi było do Innych, niż do ludzi z całym spektrum naszych wad.

Interesująca była także relacja wieszczki krwi, głównej bohaterki – Meg z szefem Wilczej Straży – Simonem. Bardzo ładnie stworzony i poprowadzony wątek związku między dwoma gatunkami, w którym to związku potrzebne są niezmierzone pokłady cierpliwości, dobrej woli, otwartości i gotowości do nauki. Na dodatek prowadzony subtelnie, nienachalnie, z poczuciem humoru (jak zresztą w całej książce). Brawa za delikatność! A właściwie tak bardzo można tę relację potraktować jako przykład relacji generalnie – między bardzo różnymi osobami, przedstawicielami dwóch narodów, grup społecznych etc.

Podsumowując, bo się rozgadałam – serdecznie polecam cykl „Inni”, ja bawiłam się zacnie i z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnych tomów! Jest mi bardzo żal rozstać się z takimi bohaterami, ale po cichu liczę, że autorka zafunduje nam w przyszłości coś równie fajnego!

Ciągła walka ("Ember In the Ashes. Pochodnia w mroku" – Sabaa Tahir)

pochodniawmrokuJakiś czas temu zachłysnęłam się z zachwytu przy czytaniu „Ember in the Ashes. Imperium ognia”. Po dosyć długiej przerwie miałam okazję przeczytać kontynuację. Czy autorkę dopadł syndrom drugiego tomu?

Eliasa i Laię spotykamy w kanałach, gdzie próbują umknąć pogoni. Po tym, co wydarzyło się w trakcie Czwartej Próby stali się najbardziej poszukiwanymi osobami w Imperium. A już na samym początku ucieczki czeka ich starcie z Komendantką, które okaże się niezmiernie istotne dla rozwoju całej fabuły.

Młodzi uciekają przed pościgiem, próbując dotrzeć do więzienia, w którym trzymany jest brat Lei. Ona pragnie go uwolnić z łap Wojan, a on chce jej w tym pomagać zarówno ze względu na budzące się uczucie, jak i na fakt, że Darin i jego szczególne umiejętności wydają się być istotni dla ruchu oporu, mogą potencjalnie zaważyć na szansach na zwycięstwo.

Niezbyt wiem, jak o tej książce pisać, by nie zdradzać zbyt wiele i nie zostać oskarżoną o spojlerowanie. W każdym razie mamy tu nie tylko dążenie do uratowania Darina, ale także wątki osobiste (zarówno te rozwijające się między Laią i Eliasem, jak i osobami, które pojawią się w dalszej części podróży); Helenę, która w tym tomie ma dużo większą rolę do odegrania; oczywiście są też działania Komendantki oraz imperatora Markusa.

Autorka ma ciekawe pomysły, to trzeba jej przyznać. Nie spodziewałam się niektórych rozwiązań, więc zdołała mnie częściowo zaskoczyć rozwojem sytuacji. Znowu czytało mi się bardzo dobrze, opowieść jest wciągająca, a świat całkiem ciekawy. Bohaterowie się rozwijają, przeważnie jest to interesująco pokazane. Najsłabiej wypada Helena, ale widzę tu potencjał do dopracowania. Bardzo dobrze, że autorka nie poszła bardziej w konwencję romansową, wątek miłosny jest stosunkowo delikatnie zaznaczony i nieźle poprowadzony. Z czasem robi się istotny, ale nie dominuje. I całe szczęście!

Jednak tym razem miałam kilka razy wrażenie, że autorka się nie przyłożyła, poszła na łatwiznę – np. pojawia się problem, bach! i jest rozwiązanie. Strasznie mnie takie zabiegi wkurzają, niezależnie od książki czy filmu. Jak ktoś kiedyś powiedział – rozwiązaniem nie powinno nagłe pojawienie się czarodzieja, o ile nie zostało wcześniej to logicznie przygotowane. Tu niektóre rozwiązania przychodzą za szybko i za prosto, mało wiarygodnie. Swoją drogą zaskakujące jest to, że w tych kilku recenzjach, które czytałam, blogerki chwaliły „literacki rozwój” autorki. Według mnie pierwszy tom był lepszy, ale jak wiemy de gustibus…

Ale to jedyne, czego się będę czepiać. Mam nadzieję, że czytelnicy oryginalnej wersji wytknęli to już autorce, a ona weźmie to pod uwagę przy pisaniu trzeciego tomu. Bo musi być, nie ma innej opcji. Nadal jest to bardzo fajny cykl dla młodzieży, jeżeli ktoś lubi tego typu książki, to polecam!

Walka o Polskę ("Płomienna korona" – Elżbieta Cherezińska)

szczerbiec.jpg

Elżbieta Cherezińska to autorka,która jest modelowym przykładem na to, że do pisania książek warto się przyłożyć, warto szlifować tworzone opowieści, pisać rzadziej, ale świetnie jakościowo. Szkoda że wielu autorów woli robić inaczej, ale to już nie ma nic wspólnego z tym tekstem. Do rzeczy jednak!

Wyczekiwana „Płomienna korona” to świetne zakończenie trylogii o początkach naszego państwa! Władysław Łokietek powrócił z banicji, objął we władanie Kraków, jednak jego celem ciągle jest zjednoczenie polskich ziem i stworzenie królestwa. Ale nie jest to prosty cel! Starsza Polska jest pod władaniem książąt głogowskich, w Czechach co chwilę pojawia się i znika nowy król, od północy coraz mocniej szarogęszą się Krzyżacy, a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze rozgrywki o koronę niemiecką (cesarską!), intryganci władający Brandenburgią i liczni dający sobą manipulować pomniejsi książęta. Jest co robić! Nic dziwnego, że Władysław potrzebuje tylu lat na to, by osiągnąć swój cel. I wiele szczęścia, i wsparcia… A przyjaciół ma chyba tyle samo, co wrogów! Chociaż często można wręcz pomyśleć, że wrogów ma zdecydowanie więcej.

Ta książka to opowieść głównie o Łokietku – jego determinacji, sile, ciągłym rozwoju, wytrwałości, dostrzeganiu szans tam, gdzie nikt ich nie widzi, ale także w umiejętności uczenia się na własnych (i cudzych błędach). Ten mały wzrostem książę, to człowiek wielki duchem i rozumem. A i towarzyszkę życia ma godną swej osoby – Jadwiga to mądra kobieta, wspaniale dopełniająca się ze swym małżonkiem. Nic dziwnego, że stworzyli tak unikatową parę, o której kilkaset lat później czytamy z zapartym tchem!

To, co kocham w powieściach Elżbiety Cherezińskiej to pełnokrwistość jej bohaterów. Obojętne, czy pisze o tych znanych nam z historii, czy o tych zupełnie fikcyjnych, wszyscy są tacy barwni, wiarygodni, przekonujący, czasami przerażający, czasami wkurzający, a czasami urzekający. Każdy z nich jest jakiś, nie są płascy, papierowi, są obok czytelnika w trakcie lektury. Czy też może czytelnik jest między bohaterami czytanej książki… Generalnie autorka pisze tak, że ma się takie poczucie, jakby galopowało się razem z Łokietkiem z Krakowa do Gdańska czy do Poznania, obserwowało się intrygi Krzyżaków zza rogu muru na zamku w Malborku, czy też towarzyszyło Rikissie w jej czeskich „wdowich miastach”. To wspaniałe poczucie!

Inna rzecz, którą lubię w książkach tej autorki, to jej umiejętność ukazywania szerszej perspektywy i współzależności historyczno-politycznych. Robi to, co mało osób potrafi robić (i pewnie chce) nawet w teraźniejszości – pokazuje, jak losy Polski były (i są) powiązane i współzależne od losów wielu sąsiednich (i nie tylko krajów), jak przeróżne interesy i zamierzenia się przenikają, jak tworzy się rzeczywistość, jak długofalowo i jak szeroko należy patrzeć, gdy jest się rządzącym. A tak niewielu widzi dalej niż koniec własnego nosa i zawartość własnej sakiewki…

Podsumowując – „Płomienna korona” to kolejna wyśmienita, diabelnie wciągająca (bo jakże inaczej określić uczucie, gdy kończąc lekturę prawie 1100-stronicowej książki myśli się „O rety, to już??”), barwna i bardzo fajnie napisana książka tej autorki. Nie da się nie pokochać historii opisywanej przez Elżbietę Cherezińską. Polecam całym sercem tę trylogię!

 

 

 

Zdrada i odkupienie ("Pan Ciemnego Lasu" – Lian Hearn)

shikanoko

Książę Opat nie żyje. Shikanoko po zwycięskiej walce ucieka w głuszę, jest przerażony tym, że jego magiczna maska jelenia wydaje się być teraz jednością z jego twarzą, nie może jej zdjąć, czuje się jak kuriozum, dziwoląg. Bohater i wybawca, którym chciano by go ochrzcić, znika na dziesięć lat.

W kraju narasta susza i niepokoje społeczne. Ludzie zaczynają coraz głośniej szemrać, że równowagę przywróci tylko odnalezienie zaginionego następcy tronu – księcia Yoshimoriego i posadzenie go na tronie cesarza. Tylko gdzie on jest? I czy zechce wrócić? Kto mógłby przeprowadzić taki zamach stanu? Shikanoko przecież zniknął w Ciemnym Lesie. A na świecie jest tylko jedna osoba, która może przekonać go do tego, by podjął się tej ryzykownej misji…

Pierwsza część jest powolna, snują się sieci między bohaterami, pajęczyna akcji tkana jest powolnie i uzupełniana przez szczegóły militarne, kulturowe, ekonomiczne. Chociaż głównie poznajemy bliżej tych bohaterów, którzy w tej dziesięcioletniej przerwie dorastali, dojrzewali, zyskali własne motywacje i doświadczenia. Stopniowo autorka prowadzi ich w kierunku finału, łączy ich losy, wyznacza im role, prowadzi do celu. W drugiej połowie akcja nabiera tempa, by zakończyć się interesującym finałem, którego w pełni nie zdołałam przewidzieć wcześniej. Fajną zagrywką jest też pojawienie się na mgnienie oka łącznika z drugim cyklem tej autorki.

Cztery tomy opowieści o Shikanoko i losach cesarstwa to ciekawa lektura, której orientalny, a do tego często mroczny, pełen przemocy i magii klimat zapewne trafi do gustu wielu czytelnikom. To opowieść z jednej strony o honorze, odwadze, dążeniu do celu, z drugiej pełna zdrady, nienawiści, przemocy. To lektura dla wszystkich osób otwartych na nowe literackie światy oraz oczywiście dla tych, którzy lubują się w orientalnych historiach. Mnie się podobało, świat przedstawiony w tym cyklu zaintrygował mnie i pochłonął dosyć mocno, mimo tego, że czytałam go w czasie bardzo intensywnym, pełnym wydarzeń. Polecam!

Nie mogę przemilczeć przecudownego wydania obu tomów, gratka! Niestety, nie mogę Wam pokazać razem obu tomów, bo jeden jest w Krakowie, a drugi u mnie, musicie mi uwierzyć na słowo, sprawdzić w księgarni lub wygooglować 🙂

Poszukując sprawiedliwości ("Cesarz Ośmiu Wysp" – Lian Hearn)

cow

„Opowieści rodu Otori” mam na półce od lat. Cierpliwie czekają na swoją kolej, marzy mi się dłuższy urlop, w trakcie którego usiądę i pochłonę pięć tomów jeden po drugim… Gdy jednak trafiła mi się okazja przeczytania początku nowego cyklu, postanowiłam spróbować, tym bardziej, że niesamowicie kusiło mnie to piękne wydanie. Jak wypadło moje pierwsze spotkanie z Lian Hearn?

Najpierw długo i powoli wchodzimy w zbudowany przez autorkę świat. Klimat średniowiecznej Japonii – władcy feudalni, cesarz, słudzy, duchy, magia, ofiary, ceremoniały – jest wciągający i interesujący. Do tego dostajemy zbiór bohaterów, którzy zdecydowanie będą oddziaływać na czytelnika.

Z jednej strony młodzieniec, który traci ojca w rozgrywce z nieczystymi siłami i którym ma się opiekować stryj. Jednakże dybie on na życie dziedzica, gdy chłopak umrze, to cały majątek trafi w jego ręce. Jednak Kazumaru udaje się przeżyć, trafia pod opiekę wielkiego czarownika i w tym momencie zaczyna się właściwie nowe życie chłopaka.

Z drugiej strony mamy pana Kiyoyori, starszego syna możnego rodu, który pragnie tylko spokojnie żyć. Jednakże decyzja ojca i głowy rodu jest nieubłagana – Kiyoyori ma „przejąć” żonę młodszego brata i jego majątek, stanąć po jednej stronie wielkiego stronnictwa, a młodszy brat ma wyjechać i wejść do drugiego stronnictwa możnowładców. W ten sposób zawsze jeden z nich będzie u władzy. Jednakże ojciec nie rozważył wszystkich skutków swej decyzji…

Do tego jeszcze mamy postać księcia opata, wielkiego pana, który jest mistrzem intryg i szpiegów, a który postanowił posadzić na tronie cesarstwa swego człowieka, nie patrząc na to, co taki ruch oznacza dla całego kraju. Przeprowadza zamach, jednakże kilkuletni następca tronu – Yoshimori – znika i nikt nie wie, co się z nim stało. A kraj stopniowo zaczyna odczuwać skutki decyzji opata, chaos i zniszczenie rozlewa się powoli na coraz szersze jego połacie.

A gdy dodamy do tego jeszcze pomniejsze postaci, które także wpływają na akcję, tych wszystkich mędrców, magów, ukochane kobiety, córki, żony, to robi się wielowarstwowa opowieść o pragnieniach, zemście, miłości, władzy i sprawiedliwości. Bardzo uniwersalna historia osadzona w bardzo szczególnym świecie, doskonała kombinacja.

Lian Hearn zdecydowanie potrafi snuć opowieści, tworzyć wciągający klimat i interesujący świat. Przeczytałam „Cesarza Ośmiu Wysp” z zainteresowaniem, oczywiście na początku trochę musiałam się oswoić z tymi wszystkimi nietypowymi dla nas nazwami i nazwiskami, ale później szło już jak po maśle. Na tyle, na ile mnie to oceniać, Hearn udało się wytworzyć ten swoisty klimat powieści związanych z Japonią, co bardzo mi się podobało, stęskniłam się za nim, ale właśnie w takim wydaniu, niekoniecznie w wydaniu tych wszystkich opowieści o kurtyzanach, których zalew na rynku przeżywaliśmy dobrych kilka lat temu.

Wydanie jest przepiękne, zobaczcie sami! Piękna, klimatyczna okładka, twarda oprawa, tasiemka zamiast zakładki i brzegi kartek farbowane na czerwono. Cudo!

Jedyny brak, jaki odczuwałam, to opis, jak ma się ten tom do całości. Po zerknięciu do Internetu już wiem, że MAG wydał dwa pierwsze tomy w jednym zbiorze i że niedługo otrzymamy kolejne dwa w następnym i tym samym cały cykl w polskim wydaniu zamknie się w dwóch tomach. To jest według mnie istotna dla czytelników informacja, która powinna być uwzględniona na okładce. Ale to jedyny pierdół, do którego się przyczepię, bo naprawdę podoba mi się ta opowieść.

Jeżeli szukacie powieści fantasy inspirowanej Japonią, to „Cesarz Ośmiu Wysp” będzie dobrym wyborem!

Odważyć się na zmiany

17273247_10154133802411076_1420105518_o

Po wpisie „Rok zmian, czyli o tym, dlaczego 2016 był ważny!” ruszyła lawina wiadomości, maili, dziesiątki różnych, bardzo pozytywnych reakcji. Spodziewałam się ich, jednak skala i tak bardzo pozytywny odbiór przerosły me przewidywania! Pisaliście o tym, jak bardzo był to pozytywny, inspirujący, motywujący wpis, dzieliliście się doświadczeniami, zdarzały się wręcz podziękowania za to, że go napisałam! Przez kilka dni po publikacji chodziłam z uśmiechem na twarzy. Nagle odezwała się też Danuta Awolusi, która w swojej książce – „Odważona. Dziewczyna minus 70 kg” podzieliła się swoją historią. Danka zaproponowała mi lekturę i sprawdzenie, na ile nasze historie się pokrywają. Oczywiście się skusiłam i w konsekwencji powstaje ten wpis. Nie recenzja, ale półosobisty wpis inspirowany książką.

Ale najpierw krótko na jej temat – „Odważona” to opis dorastania do zmian, procesu wprowadzania ich w życie, konsekwencji, jakie przynosiły, roli psychiki, sportu, wsparcia, niebezpieczeństw, jakie pojawiają się na drodze osoby zmieniającej takie nawyki. Do tego oczywiście sporo o jedzeniu i innych aspektach praktycznych. Generalnie całościowy opis procesu przechodzenia przez zmiany. Tylko trzeba mieć świadomość tego, że to jest historia Danusi, nie można jej traktować uniwersalnie, bo każdy z nas ma inne potrzeby, cele, możliwości i ograniczenia. O czym zresztą sama autorka wielokrotnie wspomina. Jeżeli więc traktujemy tę książkę jako inspirację, to pewnie, świetna sprawa, bo ukazuje, że naprawdę wiele jest możliwe (i opisane jest to realnie, bez hurraoptymizmu i ukrywania ciemniejszych stron takich zmian), tylko nie zagalopujmy się i nie przekładajmy metod 1:1, sprawdzajmy, co jest dobre dla nas.

A w szczegółach?

W szczegółach to wielokrotnie chciałam krzyknąć „to o mnie!”. Mimo tego, że Danusia schudła 70 kg, ja na razie jakieś 15 kg (docelowo chcę dobić mniej więcej do 20 kg), to jednak droga, przez którą się przechodzi jest podobna. A już procesy psychiczne bywają wręcz identyczne!

Na początku lektury wyłapywałam głównie różnice, ciekawe, czy dlaczego. W każdym razie widzę, że Danusia była (jest?) o wiele bardziej rygorystyczna. Ja po pierwszych miesiącach bardzo ostrego przestrzegania narzuconych sobie przez siebie samą zasad i po pierwszym potężnym kryzysie psychicznym trochę odkręciłam śrubę. Przez to chudnę baaaardzo wolno, ale – na razie? – nie mam już takiego ciężaru psychicznego, jest mi łatwiej traktować te zmiany jako nowy styl życia, niż właśnie „dietę” (do czego miałam tendencję wcześniej). Teraz postrzegam te zasady bardziej jako coś, co przyniosło mi nowy komfort życiowy i co ma zostać ze mną na zawsze. Ma być gorsetem, który trzyma mnie „w formie”, jednak nie takim, który nie daje mi odetchnąć pełną piersią. Na początku właśnie taki sobie założyłam i w konsekwencji był solidny trach! Boleśnie nauczyłam się tego, że dietetycy i inni specjaliści nie od kozery twierdzą, że tzw. „cheat meal” jest zdrowy dla psychiki, że nie ma się co pałować tym, że zjadło się coś zakazanego. Trzeba się mentalnie „otrzepać” i dalej robić dobrą robotę. Nie ustawać. Gorsze momenty zdarzać się będą zawsze i tylko nie możemy dopuścić do tego, by zawaliły one całość. Zauważać, analizować i wracać na dobre tory, to według mnie element sukcesu.

Druga różnica to podejście do pomocy – czy to do specjalistów, czy do wsparcia bliskich czy przyjaciół. Owszem, ja na początku też nie trąbiłam o zmianach na prawo i lewo (chociaż wiedziały o nich dwie bliskie osoby), to jednak nie czułam takiego oporu, by o tym rozmawiać, gdy była odpowiednia okazja czy padały pytania. Dla mnie wręcz wsparcie bliskich było niezbędne, bez nich już dawno rzuciłabym to w kąt przy pierwszych ciężkich chwilach. Widocznie nie mam aż tak silnej psychiki lub jestem bardziej nastawiona na pozyskiwanie bodźców również z zewnątrz, motywacja wewnętrzna nie była dla mnie wystarczająca. Z pomocy dietetyka nie korzystałam, jednak obserwuję w ciągu ostatnich lat bardzo fajne zmiany u moich znajomych, którzy do takich specjalistów chodzą i to pewnie, jak ze wszystkim – trzeba trafić dobrze. Ja sama niedługo wybiorę się do specjalisty, który zajmuje się 3 czy 4 z moich znajomych, bo chcę z nim przedyskutować różne kwestie (a niestety Internet daje tyle różnych odpowiedzi, że nie jestem w stanie samodzielnie przesiać, co z tego należy do śmieci, a co nie) + chcę porozmawiać o tym, dlaczego waga od pewnego czasu prawie stoi w miejscu (pewnie muszę wkroczyć na kolejny etap lub wprowadzić kolejne zmiany, może popełniam jakiś błąd). Jestem bardzo ciekawa tej wizyty!

Kolejna różnica, to podejście do niektórych produktów – część z nich Danka widzi jako zło, a ja jako coś, co może spożywać, byle w sensowny sposób, a część odwrotnie. No, ale to akurat zupełnie normalne, wszyscy to dobrze znamy!

A podobieństwa?

  1. Postrzeganie „gotowców” – przetworzone produkty, to w potężnej większości zło i świństwo. Składy wołają o pomstę do nieba! Wszędzie cukry (te wszystkie syropy, fruktozy i inne formy cukru), wszędzie dużo za dużo soli, najgorsze tłuszcze, a do tego mnóstwo „polepszaczy smaku” i utrwalaczy. Jedno wielkie fuj i rzecz do trzymania się z daleka. Ja również, jak i Danka staram się spożywać jak najwięcej rzeczy, które przygotowuję samodzielnie. Do tego dochodzą produkty, które mają jak najczystszy skład. Oczywiście, nie uniknę produktów przetworzonych (chociażby dlatego, że jadam na mieście, czy ze względu na to, że czasami mam zachciewajki), jednak robię wszystko, by było ich jak najmniej. A już zdecydowanie wykluczyłam wszelkie masowe mieszanki przypraw, sosy etc. Całe szczęście bez większego problemu można dostać przyprawy i zioła bez dodatków, część można też uprawiać samodzielnie (przyznaję, że tego już mi się nie chce robić). Świeże owoce i warzywa to podstawa mojego żywienia. Do tego dobre mrożonki i kiszonki. Trochę kasz, zero makaronów (z wyjątkowym pałaszowaniem od czasu do czasu jakiegoś razowego), praktycznie zero pieczywa, jajka „ze wsi”, sporo kasz. Jeszcze dużo mogłabym zmienić na lepsze, jednak i tak jestem zadowolona, ja, moje psyche i moje ciało.

  2. Nie wpadłam tak głęboko w sport, zresztą przy Danusi to ja jestem leniwą kluchą, bo moje ćwiczenia są krótkie i zdecydowanie mniej wymagające od jej. Jednak tak samo doceniamy wagę aktywności fizycznej. Sorry resory, bez wprowadzenia ruchu nie da rady. Owszem, można schudnąć tylko trzymając dietę. Tylko co się stanie, gdy ją skończymy? Bo diety przecież z założenia się kiedyś kończą. No właśnie, dobrze to wszyscy znamy – mniej lub bardziej wracamy do poprzedniego stanu i tyle. Zresztą nawet z drakońską dietą zejdziemy tylko do pewnego stanu, dalej już nie. Sport pomaga w utracie wagi, ma wpływ na metabolizm i generalnie na całokształt naszego funkcjonowania – zarówno ciało, jak i mózg i duszę. Nie chodzi o to, by się katować godzinami na siłowni, tylko by znaleźć taką aktywność fizyczną, która jest odpowiednia dla nas, pomaga nam realizować cel. Zresztą jeżeli znajdziemy coś, co będzie dla nas fajne, to sami się automatycznie wkręcimy. A wybór jest olbrzymi, niekoniecznie trzeba też chodzić na siłownę (nigdy mnie tam nie widziano, ćwiczę w domu!). Jeżeli nie chcecie korzystać z pomocy specjalisty, to skorzystajcie z Internetu, naprawdę jest masa dyscyplin, zasobów, z których możecie skorzystać, YouTube jest zalany przez filmy z instrukcjami i ćwiczeniami. Poza tym aktywność sportowa pomoże nie tylko mięśniom, ale i skórze (co ma znaczenie przy większej utracie wagi) i generalnie wspomoże zmiany na lepsze.

  3. Zachwyt, gdy w końcu nie musisz być skazana na jeden sklep i 3 sklepowe półki z ciuchami. Gdy zaczynasz się mieścić we wszystko, gdy każde miejsce stoi dla Ciebie otworem! Pamiętam moje szczęście, gdy zaczęły mi się zmieniać rozmiary. Gdy pierwszy raz od lat weszłam w sukienkę rozmiar M (a ostatnio nawet S!), gdy przestałam się ograniczać do wyszukiwania 1-2 marek w każdym centrum handlowym. Cóż to za cudowne uczucie! Chociaż ma też mroczniejszą stronę – ciągle che mi się nowych ciuchów, zbankrutuję niedługo! Inna sprawa, że też ciągle potrzebuję nowych ubrań, bo nawet te z ubiegłego roku przecież już są za duże, więc non-stop odkrywam: potrzebuję spodni, bluzki, spódniczki, sukienki, płaszczyka, żakietu, bielizny, a nawet… butów. Wszystkiego! Sponsor zmian potrzebny od zaraz 🙂

Ale największe podobieństwo, to podobieństwo psychiczne i postrzegania samych siebie. Tutaj co chwile w duszy wołałam „to o mnie, to o mnie!”. Zadziwiające, jak wiele podobieństw jest „wkonstruowanych” w mózgi grubych ludzi. Jak bardzo czujemy się gorsi, społecznie odrzuceni, niechciani, ciągle na cenzurowanym (znowu je! Zobacz, co ona je! Zobacz, jak ona wygląda! O matko, jaki grubas!), pod jaką ciągłą presją jesteśmy. Niewiarygodne, że żyjemy tak całymi latami. Nic właściwie dziwnego, że wielu otyłych ludzi w konsekwencji chowa się w domach i zajada kolejne upokorzenia. Jak wiele odwagi i motywacji potrzeba, by dojrzeć do zmian, a o ile więcej ich potrzeba, by je wprowadzić w życie i w nich wytrwać. Danusia pisze o tym, jak to chodziła biegać nad ranem, byle nie spotkać nikogo na ulicy, bo czuła, że w duchu te osoby będą ją oceniać, wręcz wyśmiewać to, że „gruba udaje, że biega”. Wspomina też o tym, że m.in. dlatego czuła tak duży opór przed dzieleniem się z innymi informacją o zmianach, bo czułaby się na nowo oceniana, szczególnie oceniana z oczekiwaniem na porażkę, kiedy się podda, kiedy nawali. Bo przecież grubi zawsze nawalają, inaczej by się tak nie spaśli.

Danka pisze też o tym, jak powoli zmienia się psychika osoby grubej, że grubym się – mentalnie – nawet latami po odchudzeniu. Patrzymy w lustro i nadal widzimy grubaska, nadal się kontrolujemy, bo przecież „grubym nie wolno/nie wypada/nie powinni”. Zawsze nas zaskakuje fakt, że mieścimy się w jakiś ciuch, że nie musimy zmierzać w stronę działu „plus size”. Nie ma zupełnego luzu, zawsze gdzieś tam w głębi pali się czerwona lampka. Nad postrzeganiem siebie i własnego ciała trzeba pracować latami, a zmiany nie są łatwe, to raczej skomplikowany i bolesny proces.

17310410_10154137463406076_101964862_o

Autorka nie boi się też poruszać tematów, które właściwie są tabu dla większości, przez część osób uważane są za obrzydliwe: nagość grubych ludzi i seks.

Nagość jest dla większości z otyłych ludzi koszmarem. Bo przecież społeczeństwo przez kilkadziesiąt lat dosadnie danej osobie pokazało, że gruby jest brzydki, czasami obrzydliwy. Więc jak tu się swobodnie pokazać nawet nie tyle nago, co chociaż w kostiumie kąpielowym? Pobyt na plaży często wiąże się ze stresem, bo przecież ludzie będą nas oceniać (patrz: w głębi duszy wyśmiewać), a czasami jakiemuś szczeremu dziecku jeszcze się wyrwie „popatrz mamo/tato, jaka gruba pani!”. Po co to komu, może jednak lepiej posiedzieć w domu, z książką?

Seksualność grubych ludzi to już temat rzeka. Często przez ludzi otyłych zakopany „na wieczne niemyślenie”. Bo przecież nie zasługujemy na to, by się nami interesowano, w końcu jesteśmy grubi…

Czy grubej można pożądać? Czy gruba nago może się podobać? Czy gruba w ogóle podobał zadaniu? Czy ona sama może z seksu czerpać przyjemność? A przede wszystkim: czy gruba zasługuje na seks?

Te punkty – podejście do własnego ciała, do nagości w każdym jej aspekcie – to chyba największe wyzwanie do przepracowania dla każdej osoby, która w końcu chce się pozbyć wewnętrznych kajdan. Owszem, zmiana nastawienia społeczeństwa byłaby bardzo pomocna, ale chyba już zbyt mała ze mnie idealistka, by uwierzyć w to, że się dokona szybko. Pozostaje nam więc praca nad samym sobą i naszym nastawieniem do tych tematów. Wiem, łatwo się mówi, a cholernie trudno robi. Uwierzcie mi, sama nad tym wszystkim pracuję i jestem ciągle jeszcze na początku drogi. Jestem jednym wielkim workiem różnorodnych kompleksów, których przepracowanie potrwa lata. Ale wierzę, że można i że dam radę. A to już pierwszy krok do sukcesu!

Jak sami widzicie książka ta wzbudziła we mnie wiele refleksji i zmotywowała do tego, by pierwszy raz od wieków napisać coś na blogu. Może dlatego, że wiem, że dla wielu poszukujących osób może być motywatorem? Jeżeli ten mój styczniowy wpis mógł być, to ta książka tym bardziej. Jeżeli więc dorastacie lub dorośliście do zmian w swym życiu, ale szukacie motywatorów, powinowactwa dusz i doświadczeń, to sięgnijcie po nią, zobaczycie, że się da! Tylko musi być w Was wola walki i tony motywacji. Ale w końcu po co są cele, jeżeli nie po to, by je realizować? Będzie ciężko, będą łzy i pot, ale zawsze wtedy pytam siebie: czy na serio chcesz się poddać i dalej tak żyć? Dalej chcesz mieszkać w mentalnej klatce ograniczeń? I wtedy ruszam do przodu, bo nie, chcę wolności, chcę, by mi było dobrze. I chcę być zdrowa, a szczupłość w tym pomaga.

Polecam książkę Danki wszystkim tym, którzy chcą się zainspirować i zmotywować, szczególnie, że na jej końcu znajdziecie jeszcze kilka innych historii ludzi, którzy odnieśli podobnie imponujące rezultaty. Bo prawdziwie chcieć to móc!

 

Żar w popiołach ("Ember in the Ashes. Imperium ognia" – Sabaa Tahir)

dziewczyna krew

Dotknęła mnie przykra przypadłość wieku i rozwoju – coraz trudniej mnie totalnie zachwycić, coraz rzadziej wpadam w książkę po uszy i nie mogę się od jej czytania oderwać. Nie ukrywam, że trochę mnie to smuci i ciągle poszukuję kolejnych książek, które nie dadzą mi się odłożyć na bok. Ale zwykła młodzieżówka?

Imperium, podbici i rządzący, ucisk i wykorzystywanie. Przez lata Scholarzy byli pokojowo żyjącym narodem, nastawionym na rozwój wiedzy, snucie historii, ceniący słowa. Jednak od momentu, gdy zastali napadnięci przez Wojan, plemię bitne i agresywne, wszystko się zmienia. Scholarzy to teraz ludzie drugiej kategorii. O ile w ogóle są widziani jako ludzie…

Wojanie rządzą twardą ręką. Prawo egzekwują przy użyciu postrachu wszystkich – żołnierzy zwanych Maskami. Przerażających, śmiertelnie skutecznych, będących synonimem nieszczęścia i śmierci.

Pewnego wieczoru, w domu rodziny scholarzy zjawia się oddział Wojan, dowodzony przez Maskę. Szukają Darina, młodego mężczyzny podejrzewanego o szpiegostwo. W wyniku tego nalotu Darin zostaje aresztowany, a jego siostra – Laia – traci dom i resztę rodziny. I tutaj zaczyna się cała historia…

Laia postanawia walczyć o życie brata. Chociaż, gdy podejmuje tę decyzję, kompletnie nie wie, co czyni i co na nią czeka. Jedna z konsekwencji tej decyzji ponownie zmienia wszystko w jej życiu – trafia jako niewolnica do szkoły, w której uczą się Maski. I tam spotyka jednego z nich Eliasa – syna komendantki. Dziewczyna, która pragnie uwolnić brata, uchronić go od śmierci i uciec oraz chłopak, który nienawidzi swego losu, przemocy i marzy o życiu w spokoju. Pewnie już macie wizję tego, co może się wydarzyć, prawda?

Ale to nie wszystko! Elias – razem z trójką innych młodych Masek – zostaje wybrany do przejścia przez Próby. Nie jest to byle co, odbywa się tylko wtedy, kiedy przewidywany jest koniec rządzącej dynastii i trzeba wybrać nowego rządzącego. Próby są nie tylko rzeczywiste, ale i magiczne, opierają się największych obawach i słabościach kandydatów. Najtrudniejsze wyzwania w życiu! A gdy do tego doda się jeszcze walkę z najgorszym wrogiem z Akademii oraz najlepszą przyjaciółką, to robi się z tego jeszcze cięższe wyzwanie.

A jakby tego wszystkiego było mało, to w tle mamy jeszcze ruch oporu, rozgrywki polityczne i osobiste, opowieść robi się bardziej i bardziej wielowarstwowa. I super!

Gdy przejdzie pierwszy entuzjazm, to wyraźnie widać, że w tej książce niewiele jest rzeczy tak naprawdę nowych. Nie zmienia to jednak faktu, że czyta się ją… Ach, jak się ją czyta! Wpadłam w nią, jak śliwka w kompot. Gdy musiałam pójść spać czy do pracy, to byłam nieszczęśliwa! Ma w sobie to niesprecyzowane COŚ, co zachwyca i uwodzi. Żadne arcydzieło, ale porywająca rozrywka dla młodzieży – i jak widać – nie tylko. Świetnie rozłożone napięcie, wciągająca akcja. Bohaterom też się chce kibicować (lub ich mocno nie lubić), emocji w trakcie czytania dopadało mnie multum.

Dwie rzeczy podobały mi się najbardziej – szczególna atmosfera, która nie pozwoliła się od książki uwolnić oraz ciekawi bohaterowie. Komendantka to taka intrygująca postać, ciekawe, dlaczego tak nienawidzi własnego syna?

Pewnie, jest to pierwszy tom serii, więc można byłoby się przyczepiać, że wielu rzeczy się nie dowiadujemy – zarówno o bohaterach, jak i o świecie, w którym ich osadzono. Ale czepiać się będę ewentualnie, jeżeli po zakończeniu cyklu nadal będę miała taką niewiedzę, na razie traktuję to jak typowe otwarcie. I tylko mantruję, by autorka szybciej pisała, a wydawnictwo zdecydowało się na polskie wydanie kolejnych tomów!

Poznajcie książkę, która mnie uwiodła! „Imperium Ognia” to opowieść o świecie pełnym przemocy i śmierci, w którym jednak przetrwała odrobina dobra, drobinka żaru w popiołach. A czy uda się ją rozdmuchać? Dowiemy się z dalszych części! Tylko nastawcie się na zakończenie, które sprawi, że będziecie zgrzytać ze złości, że jeszcze nie macie przy sobie drugiego tomu!

PS. Jedyne, czego nie mogę wybaczyć wydawnictwu, to zmiana oryginalnej okładki. Ona jest taka piękna!

imperium ognia

W nieznane ("Zapomniany Legion" – Ben Kane)

legion rzymski walka

Czwórka bohaterów. Tarkwiniusz, etruski wojownik i widzący przyszłość. Brennus, Gal, któremu legiony wybiły plemię, a on sam został sprzedany jako gladiator. Romulus i Fabiola, bliźnięta, niewolnicy, których pan decyduje się sprzedaż – ją do lupanaru, jego do szkoły gladiatorów. Jak połączą się ich losy?

Starożytność. Rzym, jego łaknienie kolejnych ziem, podbijania ludów dookoła to temat na wiele dobrych, porywających powieści. Nic więc dziwnego, że kolejny autor postanowił oprzeć swą opowieść o ten czas i tematykę. I chociaż na początku nie mogłam się w tę historię wgryźć, to powolutku, niezauważalnie wsiąkłam w nią, aż w końcu stwierdziłam, że „ale dlaczego to już koniec, ja chcę wiedzieć, co dalej!”.

Nie jest to żadne arcydzieło, ale też nie zakładam, by miało nim być. To naprawdę solidna, wciągająca rozrywka. I dobrym pomysłem było zbudowanie jej na losach zwykłych ludzi, tych normalnie niezauważanych, traktowanych gorzej niż zwierzęta. To właśnie losy niewolników są osnową tej opowieści, a losy możnych tylko drugim planem. Jednakże są one ze sobą nierozerwalnie związane, przenikają się, stanowią zgrabnie utkaną całość.

Taka perspektywa pozwala też na lepsze wczucie się w sytuację za czasów triumwiratu. Jak wyglądało podbijanie kolejnych ziem i ludów, z czym się wiązało? Co czuli zwykli ludzie, jak funkcjonowały podwaliny wielkiego państwa – ten cały ogromny system oparty o niewolnictwo i legiony. To ciekawy punkt widzenia, zdecydowanie inny od tych, które znamy z powieści i filmów opartych o losy arystokratów i władców.

Fascynujący jest wątek zapomnianego legionu, tego, co musieli przejść żołnierze w trakcie wędrówki przez pustynię, skazanej na porażkę walki z dzikimi plemionami czy też niewolnictwa. Niesamowita historia, ciekawie opowiedziana przez autora. Porywające losy oddziału, który wyrusza poza granice znanego im świata…

Mnie dodatkowo podobał się wątek Fabioli. Jestem bardzo ciekawa, jak rozwinie się w kolejnych dwóch tomach. Wiedza historyczna dotycząca Brutusa podpowiada mi odrobinę, ale jestem ciekawa, jak też autor zamierza poprowadzić historię w tym kierunku (i dalej). Chociaż jednocześnie akurat jej losy wydają mi się najmniej wiarygodnie przedstawione – za szybko, za łatwo, za „mocno”?

Podsumowując: jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. Po pierwsze – jest trochę dłużyzn, które spokojnie można byłoby wywalić, by dodać książce dynamiki, a spójność nic by na tym nie straciła. A po drugie – spójność językowa. Nie wiem, czy to wina autora, czy też tłumaczenia. Ale z jednej strony jest delikatna stylizacja językowa, która ułatwia czytelnikowi wczucie się w historię i czasy, w jakich jest osadzona. I dobrze, jestem całym sercem za tym, by różnicować stylistykę i dostosowywać ją do potrzeb fabularnych (dzięki czemu przynajmniej nie wszystkie książki są takie same). Ale raz na jakiś czas trafia się coś takiego, co nagle wybija z czytania i wywołuje mentalną reakcję „WTF?!?”. Na przykład…

foczka zdjecie

„Foczka”? Ale serio? W starożytnym Rzymie? Ech, może jestem czepialska, ale za nic mi to do stylizacji na tamte czasy nie pasuje. Już ochroniarze mi średnio pasowali, a to zastopowało mnie w czytaniu na tyle, że zrobiłam zdjęcie, by się skonsultować z innymi czytelnikami.

Jednak historia tej czwórki bohaterów zainteresowała mnie na tyle, że z wielką chęcią przeczytam pozostałe dwa tomy, jak tylko powiają się na polskim rynku!

A dla Was niedługo będę miała konkurs związany z tą powieścią, obserwujcie bloga!

Odwieczna walka ("Tam gdzie spadają anioły" – Dorota Terakowska)

Fot. Alex (Flickr)
Fot. Alex (Flickr)

Mała dziewczynka, Ewa, zauważa przelatujące nad domem anioły. Przepiękny widok, zapierający dech w piersi. Mała próbuje zwrócić uwagę rodziców, jednakże oni zbytnio są zapatrzeni w swą pracę, nie ulegają prośbie dziecka. Ewa postanawia śledzić lot aniołów samotnie i tak oto zaczyna się cała historia…

Nad głową dziewczynki toczy się walka dobra ze złem. Białe anioły walczą z czarnymi, a w gronie dobrych jest też anioł stróż Ewy. Niestety, w jego przypadku szala przechyla się ostatecznie na korzyść tego złego, biały anioł – Ave – spada na ziemię, zostaje okrutnie potraktowany i skazany na powolne rozmywanie się niebycie. Dziewczynka bez anioła stróża jest bezbronna, a ich losy są połączone. Coraz częściej przytrafiają się jej nieszczęścia, wygląda na to, że i jej lost jest przesądzony. Czy zdoła przetrwać i znaleźć rozwiązanie?

Książkę „Tam gdzie spadają anioły” Doroty Terakowskiej chciałam przeczytać od wielu, wielu lat. Teraz żałuję, że jej nie przeczytałam zaraz, gdy zrodziło się to pragnienie. Mam wrażenie, że mogłabym ją inaczej odebrać. Wcześniej czytałam aż pięć jej książek i wszystkie mi się podobały. A „Ono” i „Poczwarka” zrobiły na mnie swego czasu wielkie wrażenie. Natomiast ta…

Mam dylemat. Wiem, że gdybym tę powieść przeczytała w młodości, to by mnie zachwyciła. Teraz też ją doceniam. Jest pięknie napisana, pomysłowa, ciekawa. Jednakże jednocześnie widzę w niej naiwność, zbyt dużo zapędów moralizatorskich, takim „dydaktycznym smrodkiem” zalatuje, teza silnie przebija na wierzch, nadawałaby się świetnie do aktualnej tendencji lektur „wg klucza”. Dużo złotych myśli, coś w stylu „Małego księcia”. Wiem, pewnie teraz narażam się milionom, ale ta książeczka też mnie nie porwała. I właściwie porównując obydwie, to wolę Terakowską.

Powieść to interesująca, ale do przeczytania w młodości, nie wtedy, gdy jest się dorosłym cynikiem. A może zbyt wiele słyszałam zachwytów, zbyt wiele „książka mojego życia” i miałam oczekiwania, które poszybowały zbyt wysoko w górę? Teraz już do tego nie dojdę, w każdym razie polecam, ale czytelnikom młodym.

A na mnie czeka jeszcze kilka jej książek, ciekawe, jak mi się one spodobają!

Pierwsza książka przeczytana w ramach akcji CzytaMY!

To już jest koniec! ("Na wojnie nie ma niewinnych" – Aneta Jadowska)

cykl o dorze wilk

Dora Wilk nie ma szans na odpoczynek po jej ostatnich przygodach!

Zostaje porwany Varg, wilk wybrany na partnera przez wilczycę Dory. Ona czuje jego cierpienie i wie, że jeżeli nie zdoła go uwolnić przed pełnią, to Varg – poprzez partnerską więź – wciągnie ją w obłęd. I tyle będzie z planowanego szczęścia we dwoje z Mironem. Pomijając już samą lojalność w stosunku do stada, którego jest Alfą, Dora ma więc mocną motywację do uwolnienia Varga. Okazuje się, że porwaniem stoi wilk – Alfa innego stada, z którym od dawna ma na pieńku. Z nim poradziłaby sobie bez problemu, jednak okazuje się, że pomaga mu ktoś silniejszy. A to tylko początek kłopotów, są jeszcze… Albo nie, nie będę spojlerować, czytajcie sami! W każdym razie Dora ma w tej części masę roboty, w co pierwsze włożyć ręce?

Tutaj zdecydowanie pomocne staje się poplątanie Dory. To, że jest wiedźmą, ma w sobie wilczycę, połączona jest z aniołami i diabłami i w ogóle jest jednym międzygatunkowym mieszańcem. To jakby nie było oznacza, że jej stado jest, hm…, większe niż standardowe wilcze stada. A to znowu ma wpływ na całość rozgrywki.

Aneta Jadowska w zwyżkowej formie – tak mogę podsumować ten tom. To książka z gatunku tych, co do których określenie „nie mogłam jej odłożyć” kompletnie nie jest przesadą. Musiałam się motywować, by pójść i pogadać z Rodzinką, a nie tylko czytać. Dużo komplikacji, dużo akcji, typowo „dorowe” rozwiązania. Jak dla mnie – bomba!

Ale zdecydowanie Dora Wilk to jest bohaterka, która albo podbija czyjeś serce, albo wiesza się na niej psy. By ją pokochać, to trzeba ją przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Uznać to, że w trakcie rozwoju cyklu jej moce nietypowo się rozbudowywały, to, że jest wiedźmą płodności, więc większość mężczyzn reaguje na nią w jeden sposób, to, że jest bezczelna, wyszczekana, a i tak wielu ją kocha. Dla mnie jest to jedna z najfajniejszych bohaterek w polskiej literaturze rozrywkowej.

W ogóle Aneta Jadowska ma dar tworzenia barwnych postaci, które urzekają i o których się pamięta. I męczy się później autorkę, by pamiętała o nich przy pisaniu kolejnych książek 😉 Heksalogia o Dorze wniosła w moje życie tak wielu fajnych bohaterów, których będę długo pamiętać i rzewnie wspominać – Miron, Joshua, Leon, Varg, Olaf, As, Baal, babka Fany, Roman. A to tylko początek listy…

Cykl o Dorze, to przykład naprawdę ciekawej i wciągającej literatury rozrywkowej. To godziny świetnej zabawy, to przywiązanie do bohaterów, przeżywanie z nimi ich radości i problemów. Dla mnie dodatkowo masa frajdy z mieszania gatunków i mitologii, czerpania pełnymi garściami z różnych wierzeń, zabawa konwencjami. No i ci bohaterowie… 😉

Pewnie, nie wszystko jest idealne. Ale mało znam tak fajnych, rozrywkowych cykli urban fantasy, i to zarówno w literaturze polskiej i zagranicznej. Takich z przymrużeniem oka, lekko niepoważnych, ale traktujących tak de facto o poważnych sprawach (lojalność, przyjaźń, miłość) i podbijających serce czytelnika.

Cykl o Dorze zaliczam do tych ulubionych, dostał specjalne miejsce na półce. Tylko muszę wymienić tom pierwszy, bo wydawca w międzyczasie zmienił szatę graficzną (wrrrrr!) i gryzie mi się z całością. No, ale to mało ważny detal. Ważne jest to, że to świetna rozrywka, którą polecam wielbicielom tego typu książek!

A ja rozpoczynam odliczanie do kolejnej książki tej autorki. No i ciekawa jestem niezmiernie, jaki będzie nowy cykl. A może za kilka lat Dora wróci? Albo np. ich dziecko, taki mieszaniec wielogatunkowy to byłoby COŚ!