Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Mała Kurka, 2011
Oprawa: miękka
Liczba stron: 286
Moja ocena: 5,5/6
Ocena wciągnięcia: 6/6
*****
Koniec XIX wieku, dwór Blithe House w Nowej Anglii. Ponoć w nim straszy… A duży dom zamieszkuje tylko dwójka dzieci i służba. Florence i Giles bardzo wcześnie stracili rodziców, w ogóle ich nie pamiętają. Ich opieknem jest wuj, którego jednak nigdy nie widzieli, bo żyje daleko od domu i tylko kontaktuje się z gospodynią, wydając kolejne rozporządzenia. Dzieci żyją sobie całkiem spokojnie do czasu, gdy Giles zostaje wysłany do szkoły dla chłopców, a Florence zostaje sama. Jedyną jej pociechą jest czytanie, luksus, który musi ukrywać, bo oficjalnie wuj zakazał uczyć ją czytać. Dziewczynka jednak znalazła sposób na samodzielną naukę tej umiejętności i całe dnie spędza w bibliotece, w uwitym przez siebie gniazdku, pochłaniając powieść za powieścią. Czasami odwiedza ją Theo, ciężko chory astmatyk, który zdaje się bardzo lubić Flo.
Nagle okazuje się, że Giles wraca do domu, szkoła nie jest dla niego, jest za delikatny. Ale musi się uczyć, więc w majątku wkrótce pojawia się panna Taylor. Flo od początku podchodzi do niej nieufnie, nauczycielka wydaje jej się dziwna. No i w pewien niepokojący sposób podobna jest do ich dawnej guwernantki, panny Whiteaker, która się utragiczniła… Flo zaczyna więc obserwować nową guwernantkę, jej podejrzenia szybko narastają, zaczyna się tworzyć atmosfera zagrożenia, od pewnego momentu wręcz paniki. A to wszystko dzieje się w starym domu, położonym na pustkowiu. Dziewczynka kontra dorosła kobieta, kto wygra? I czy wygrana będzie warta poniesionych poświęceń?
Już pierwsza strona mnie wprawiła w zdumienie. Bo cóż to za: podłóżkowanie, zakratowienie wewnątrz umysłu, utragicznienie, uniewygodnienie? Najpierw poczułam się mocno zdziwiona, potem polubiłam słowotwórstwo, które było cechą charakterystyczną Flo, a na końcu doceniłam to, jak wielką pracę musiała wykonać tłumaczka. Brawa dla Pani Karoliny Zaremby! W każdym razie – ta maniera wysławiania się w taki, a nie inny sposób, bardzo mi się podobała, wręcz wyczekiwałam kolejnych podkołdrowań, instynktowań i bosostopowania. Nie wiem, czy zamierzenie, ale im dłużej się książkę czyta, tym wydaje się być ich mniej; ciekawe, czy tak założył autor, czy sam dał się porwać akcji na tyle, że nie zwrócił na to uwagi.
„Siostrzyca” bardzo mocno osadzona jest w tradycji prozy gotyckiej – czas, umiejscowienie akcji, warunki, w których się ona toczy. A do tego lektury dobierane przez Flo – głównie Poe i inni pisarze podobni w stylu i tematyce, to wszystko tworzy zdecydowanie tajemniczy klimat przesiąknięty zagrożeniem.
Trzeba pogratulować Hardingowi umiejętności – zwracając się właśnie w taki, a nie inny sposób do czytelnika, łatwiej nawiązuje więź między Flo a osobą czytającą. Gdy już polubimy bohaterkę, to więcej czasu zabierze nam dostrzeżenie pewnych symptomów, a potem już do końca zastanawiać się będziemy – czy to tylko wyobraźnia Flo? A może była ona chora psychicznie? Z drugiej strony – kim tak naprawdę była panna Tylor i jakie były jej relacje z Gilesem, Flo i resztą rodziny? Zakończenie jest bardzo zgrabne, ale jednocześnie pozostawia czytelnika z wieloma możliwościami interpretacji wydarzeń. I bardzo mi się to podoba!
Gdyby nie siła blogerów, a właściwie jednej blogerki, to pewnie w ogóle nie usłyszałabym o tej książce, co dopiero mówić o jej przeczytaniu. A dzięki Izusr mogę już teraz powiedzieć, że ominęłaby mnie wielce interesująca lektura.