Opowieść o strachu przed miłością („Bent” – Natalie Ringler)

Jest spektakl, który boli. Po którym siedzi się w milczeniu, patrząc na scenę i trawiąc to, co się właśnie obejrzało. Serce płacze pod wpływem emocji, rozum nie chce się zgodzić na to, że tak bywało, a dusza podziwia aktorski majstersztyk, który oglądało się jeszcze chwilę wcześniej.

by_kasia_chmura_print--28

Teoretycznie to nic dla mnie nowego, tematykę, którą porusza spektakl „Bent” w Teatrze Dramatycznym, znam od lat. Swego czasu zaczytywałam się historiami związanymi z obozami koncentracyjnymi, drugą wojną światową etc. Wydawało mi się więc, że idę przygotowana, że nic mnie nie zaskoczy. Jakże się myliłam!

„Bent” zaczyna się w Berlinie, w latach 30. Kluby dla gejów, kabarety, dancingi, przygodny seks, lejący się szampan, wspaniali młodzi mężczyźni. Główny bohater – Max – lubi takie właśnie życie, nie dba o to, że żyje z dnia na dzień, od imprezy do imprezy, z przygodnymi kochankami, nie dbając o przyszłość. Nagle jednak do jego mieszkania wpadają faszyści i tak zmienia się wszystko…

 

 

 

 

 

Martin Sherman ukazał w swym dramacie losy homoseksualistów w czasie wojny. To, jak traktowani byli gorzej od zwierząt, że byli najgorszą kategorią więźniów w obozach koncentracyjnych, jak na nic nie zasługiwali i nic im nie było wolno. Nawet kochać. Pomijając już panujące myślenie, że przecież „ci gorsi od zwierząt nie mają uczuć”, przyjaźń czy miłość była niebezpieczna, łatwo mogła sprowadzić śmierć na obydwie osoby. A przecież to właśnie posiadanie bliskiej osoby mogło chociaż odrobinę uczłowieczyć pobyt w tak przerażającym miejscu. Jaki to straszny dylemat!

Scenografia „Benta” jest bardzo skromna, często mocno symboliczna, a jednocześnie bardzo trafna i działająca na wyobraźnię. Trochę rekwizytów, gra świateł i voila! Z łatwością przenosimy się w kolejne miejsca akcji – z berlińskiego salonu przez klub nocny, pociąg towarowy, aż do obozu. Brawa za tak przemyślaną i dopracowaną prostotę.

by_kasia_chmura_print--15Jednakże tym, co sprawia, że ten spektakl jest tak przejmujący, jest gra aktorów. Wszyscy, oprócz grającego główną rolę Mariusza Drężka, mają po dwie lub trzy postacie do zagrania, z czym radzą sobie bez problemu, są przekonujący. Szczególnie ciekawe role drugoplanowe ma Maciej Wyczański, robi wrażenie. Piotr Bulcewicz, jako obozowa miłość Maxa porusza, mamy nadzieję – przynajmniej przez chwilę – że może im się uda, że los nie będzie aż tak podły!

Jednak to Mariusz Drężek jako Max porywa, to jest jego spektakl! Jego Max jest prawdziwy, od uroczego lekkoducha, birbanta, przez negującego wszystkie uczucia i związki międzyludzkie buntownika, aż do człowieka zrozpaczonego, złamanego, bez nadziei na cokolwiek. Niesamowicie przejmująco ukazał proces odczłowieczania, łamania ducha. Wspaniała gra aktorska, świetnie ukazująca umiejętności tego aktora. To właśnie on sprawił, że po zakończeniu spektaklu siedziałyśmy z koleżanką w ciszy, nie mogąc jeszcze wyjść z sali, potrzebując chwili na ochłonięcie. Taki poziom aktorstwa chciałoby się widywać jak najczęściej!by_kasia_chmura_print--20

To właśnie dzięki aktorom i ich umiejętnościom ten dramat nabiera takiego wymiaru, że zostaje z widzami na długo, w ich sercach i głowach. Co innego wiedzieć o czymś, co innego to widzieć, mało tego, wręcz swoiście współodczuwać. Świetnie zrobione, gratulacje dla obsady i ekipy! Swoją drogą, właśnie w tym spektaklu dane mi było widzieć jedną z ciekawszych scen erotycznych obejrzanych na deskach teatrów. Aktorzy w ubraniach, nie mogąc nawet na siebie spojrzeć, słowami tworzą niesamowitą atmosferę, pełną erotycznego napięcia. To dla mnie kolejny dowód na to, że golizna tak de facto rzadko czemuś naprawdę służy na scenie, często jest w naszych teatrach używana zupełnie bezmyślnie, taki kwiatek u kożucha. Gdy w przemyślanej scenie wystarczy aktor i jego umiejętności. I słowa…

I znowu będę polecać z całego serca! Muszę wybrać w końcu do opisania jakiś słabszy spektakl, bo to się niedługo zrobi nudne. Tak czy siak, „Benta” oglądajcie, bo warto! Życzę Wam, byście też w milczeniu musieli przetrawić to, co się wydarzyło na scenie. I rozmyślać o tym, jak to jest pokochać i zaraz tę miłość utracić.

Fot. Katarzyna Chmura – Cegiełkowska, materiały prasowe.

 

 

 

Kim jestem? ("Czarne światła. Łzy Mai" – Martyna Raduchowska)

człowiek android przyszłość
TorsionProject (flickr)

PREMIERA 15 MAJA!

Kto jest człowiekiem? Co decyduje o człowieczeństwie?

Nie tak bardzo odległa przyszłość, rok 2034. W porównaniu z tym, co nas otacza, rzeczywistość je o wiele bardziej rozwinięta. Są androidy pracujące razem z ludźmi, są możliwości różnorakiego ulepszania funkcjonowania i percepcji. Jest też lek o nazwie reinforsyna. U ludzi wspomaga wydajność, koncentrację, pamięć. I wywołuje masę groźnych efektów ubocznych, na co jednak przyjmujący ją ludzie nie zwracają uwagi. Dodatkowo lek ten jest jedyną możliwością, by w androidach wzbudzić uczucia. Te maszyny produkowane są do wykonywania rozkazów i służenia ludzi, jednakże są już na tak doskonałym poziomie wytwarzania, że gdy dowiadują się o tym, że mogą zacząć odczuwać, to przyłączają się do ludzi uzależnionych od reinforsyny. I tak właśnie zaczyna się ta historia. Od ataku na Beyond Industries.

W ataku przeprowadzonym przez buntowników ginie cała ekipa Jareda Quinna. Udaje się przeżyć tylko jemu i jego partnerce, androidowi o imieniu Maya. Zresztą ratuje ona życie porucznika, a on w ostatniej chwili przed utratą świadomości słyszy, jak Maya kłamie. A przecież androidy nie mogą kłamać…

Minęły trzy lata. Porucznik z ledwością zdołał przeżyć, a przez decyzję żony został częściowo cyborgiem – ma sztuczne organy, jego wzrok i słuch zostały dodatkowo ulepszone. Czy nadal może nazywać siebie człowiekiem? To pytanie nie daje mu spokoju, szczególnie, że od czasów masakry ma uraz do androidów. A na dodatek – jak się okazało – jego zaufana towarzyszka, Maya, zabiła dwóch oficerów i uciekła za mur, tam, gdzie uciekli rebelianci. W nieznane. Jared nie jest w stanie pogodzić się ze zdradą Mai, nienawiść nie gaśnie, terapia nie pomaga. A na dodatek jego terapeutka wydaje się być jakaś dziwna, a Jared ma nieodparte wrażenie, że spotkał ją już wcześniej.

Dzięki ulepszonemu ciału, mężczyźnie udaje się wrócić do czynnej służby. Powoli przyzwyczaja się na nowo do zmienionej rzeczywistości, gdy nagle pojawia się trup. Sprawa nietypowa – kobieta, na której ciele nie ma śladów zbrodni, trzymająca w rękach wyrwane serce. Cała elektronika dookoła miejsca zbrodni jest martwa. Śledczy muszą więc wrócić do dawnych metod i podjąć śledztwo oparte głównie na własnych zmysłach i umiejętnościach. A to dopiero początek tej przedziwnej sprawy!

Nie spodziewałam się tego. Serio. Książkę wzięłam do recenzji w ciemno, bo po „Szamance od umarlaków” i „Demonie luster” wiedziałam, że musi to być dobra lektura. Jakież więc było me zdziwienie, gdy zaczęłam czytać i okazało się, że tym razem jest to zupełnie coś nowego! W życiu bym nie przypuszczała, że kryminał z silnym zapleczem psychologicznym, osadzony w przyszłości tak bardzo mnie pochłonie! A wpadłam, jak śliwka w kompot – gdy czytałam w tramwaju, to byłam wściekła, że przede mną 8 h pracy, w trakcie których nie mogę kontynuować lektury!

A tak właściwie sama nie wiem dlaczego. To chyba kombinacja wszystkich możliwych czynników – interesującej rzeczywistości, bardzo fajnych bohaterów, świeżej fabuły. To niesamowite, jak pięknie z książki na książkę rozwija się Martyna Raduchowska! Nie pozostaje nic, tylko pogratulować talentu, wyobraźni i życzyć wielu świetnych książek.

Z jednej strony można traktować tę powieść jako czystą rozrywkę, będzie się podobała wszystkim wielbicielom relaksu przy książce. A ci, którzy lubią pomyśleć, też będą zadowoleni z lektury. Bo pod rozrywkową przykrywką jest masa tematow do przemyśleń. W jaką stronę zmierzamy? Jak poradzić sobie z ciągle rosnącym uzależnieniem od technologii? Co zrobić z naszym umiłowaniem do polepszania, modyfikowania, ciągłych poprawek? Kiedy przestaniemy? A do kiedy (lub od którego momentu) możemy się nazywać ludźmi? Co decyduje o tym, że nimi jesteśmy?

Gdy skończyłam czytanie, to miałam ochotę zawyć do księżyca, bo powieść kończy się takim cliffhangerem, że czekanie na kolejny tom wydaje się być torturą. Aż napisałam o tym autorce, a co, niech wie, że jest sadystką! 😉

Ja polecam z całego serca! Dawno nie czytałam tak dobrej powieści tego typu, wyśmienita lektura!

czarne swiatla lzy maiPS. Ale litości, czy ktoś z redakcji i grafików FS czytał w ogóle tę książkę?!? Co to ma być za okładka? Nijak nie pasuje do treści, totalne pudło! Ech, gdzie stare dobre tradycje wyśmienitych i adekwatnych do treści okładek…