"Suttree" – Cormac McCarthy

barka

Lata pięćdziesiąte XX wieku, Stany Zjednoczone. Cornelius Suttree to człowiek, który opuścił rodzinę, dobrobyt, dotychczasowe życie i ruszył w nieznane. Wybrał życie w świecie, w którym dominują sprane kolory, szarość, gdzie atmosfera jest przytłaczająca, zapachy nieprzyjemne, a ludzie twardzi i niezbyt przyjaźni. Gdzie rządzi prawo pięści i alkohol. Witajcie w podejrzanych dzielnicach Knoxville.

Suttree mieszka na zacumowanej na rzece barce, żyje z połowu ryb, z dnia na dzień. Nie ma więc bliskich, nie ma zobowiązań, Dryfuje przez życie. Pije, trzeźwieje, wpada w kłopoty, chwilę żyje praworządnie i znowu wraca do picia i kłopotów. Wydaje się że jego życie zawsze będzie wyglądało tak samo, jednakże są momenty, w których podejmuje on próby, by coś zmienić. Raz prawie mu się udaje – spotyka kobietę, zaczyna dzielic z kimś życie, myśleć bardziej perspektywicznie, planować. Jednakże los (a może sam Suttree?) jest nieubłagany. Bajka całkiem szybko się kończy, a nasz bohater wraca na barkę, do ryb, whisky i burd w barach.

Market Street w poniedziałkowy ranek w Knoxville, w stanie Tennessee. W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym. Suttree z zawiniątkiem z rybami mija szeregi porzuconych ciężarówek, wyładowanych produktami rolnymi i kwiatami, cuchnący zapach wiejskiego targowiska, w powietrzu unosi się woń płodów ziemi, każąca się spodziewać lekkiego gnicia i rozkładu. Chodnik zdobią pariasi, a ślepi śpiewacy, organiści i psalmiści z harmonijkami ustnymi włóczą się w górę i w dół ulicy. Suttree mija sklepy żelazne, rzeźnicze i małe sklepiki z tytoniem. W gorącym popołudniowym powietrzu rozchodzi się silny zapach ciepłej strawy niczym świeżego zacieru. Siedzący jak kury na grzędzie, milczący handlarze przyglądają się przechodniom ze swoich wozów, a kwiaciarki w czepkach przypominają zakapturzone gnomy o górnych wargach spuchniętych od tabaki i jakby drewnianych dłoniach, które trzymają złożone na okrytych fartuchami kolanach.

Suttree to podpora, główny trzon tej książki. Jednakże przewiają się tu inni ciekawi bohaterowie. Jednym z nich jest Harrogate, młody człowiek, który ląduje w więzieniu za… gwałcenie arbuzów. Jest on specjalistą w przyciąganiu kłopotów. A Suttree najczęściej pomaga mu z nich wychodzić. W ogóle Suttree to taki trochę dobry Samarytanin – tu pomoże, tam pomoże, niezbyt jest w stanie odmówić wyrządzenia przysługi, chociażby była ona przyczynkiem do bycia ściganym przez policję. Ma złote serce i co chwilę ratuje kogoś, chociażby wręczając głodnemu część ze złowionych ryb. Żyje według swojego prywatnego kodeksu zasad i tylko swego sumienia słucha. Jednocześnie jest tak dobroduszny, że nie sposób nie poczuć chociaż odrobiny sympatii do tego samotnika.

Wyszedł na wąską dróżkę i po chwili dotarł do zaimprowizowanej furtki, zrobionej ze starego żelaznego łóżka, obrośniętej powojami i okrążonej przez wiszące w powietrzu kolibry, wyglądające niczym latawce na sznurkach.

W tej powieści trudno znaleźć piękno, radość, szczęście. Jest przepełniona smutkiem, brudem, smrodem, ludźmi z marginesu społecznego. Autor bierze pod lupę dziwki, złodziei, pijaków, awanturników, różnorakich dziwaków, ludzi pokrzywdzonych przez los. Każdemu z nich przygląda się przez jakiś czas, wydobywając na wierzch coś szczególnego. Każdy z nich jest tak prawdziwy, jakby stał obok czytelnika. To powieść, w której mamy możliwość powolnego przyglądania się ludziom, rozbieraniu ich na części pierwsze. A to wszystko ukazane jest bardzo realnie, pewnie po części dosadnie. Autor -jak zwykle – nie oszczędza czytelnika.

Autor świetnie operuje językiem. Od literackiego poziom do slangu z rynsztoka rodem. Bohaterowie mają swoje powiedzonka, różny sposób mówienia. Atmosfera jest przygnębiająca, duszna, autor zmusza nas do przyjrzenia się życiu, ludziom, śmierci. Powoli i z uwagą. Podobno jest to mocno osadzona w biografii autora książka. Ja mogę się tylko cieszyć, że moje życie nie przypomina życia Suttree i jego przyjaciół. Chociaż na Suttreego można było właściwie zawsze liczyć, a takich przyjaciół jednak dobrze mieć blisko siebie…

To nie jest lekka i przyjemna lektura. To dosadna opowieść o życiu. Wymaga od czytelnika czasu i uwagi. Spróbujecie?

© 

suttreeWydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 668

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 4,5/6


„Zatopione miasta” – Paolo Bacigalupi

Zatopione miastaWydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 414

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Przyszłość. Część Stanów Zjednoczonych pogrążona jest w chaosie wojny wewnętrznej, w której udział bierze kilka frakcji – tzw. patrioci, wojownicy boży i jeszcze kilka pomniejszych tworów. W tle mamy dżunglę, która pełna jest groźnych, często zmutowanych stworzeń, a na pierwszym planie znajdują się Zatopione Miasta – wielka aglomeracja, którą podtopiły wody oceanu. A wszędzie są żołnierze, jeszcze więcej żołnierzy, krwi, okrucieństwa.

Najpierw spotykamy półczłowieka. Mieszaninę genów ludzkich, tygrysich, psich i hieny. Perfekcyjna maszyna do służenia swemu panu i zabijania jego wrogów. Walczy z prędkością huraganu, zabija w mgnieniu oka. W oczach swych panów to zwierzę, które jednak nagle przejawia wolną wolę i postanawia zakończyć z byciem swoistym gladiatorem, ucieka więc do dżungli. Jednakże jest straszliwie pokiereszowany i słaby, a czeka go wiele walk. Szanse przeżycia maleją z godziny na godzinę, chyba, że spotka pomoc.

Następnie spotykamy Mahlię, wyrzutka. Córka Amerykanki i Chińczyka, który gościł w Zatopionych Miastach jako członek misji pokojowej. Gdy jednak zaczęło się robić gorąco i niebezpiecznie, to odpłynął z całą resztą ekipy, zostawiając kobietę i dziecko samym sobie. Nie czekało na nie nic dobrego, jakby zresztą mogło? Przecież to kobieta-kupiec, zadająca się ze skośnookimi, a ta mała to bękart, jej oczy wyraźnie wskazują na mieszane pochodzenie. Takich należy uśmiercać, ale powoli, by przed śmiercią zaznali wiele cierpienia…

Trzeci bohater to Mouse. Również ścierwo wojny. Syn farmera, który widział zagładę rodzinnej wsi. Szybko stracił część duszy dziecka, jednak nigdy nie stracił odwagi. To jemu Mahlia zawdzięcza bardzo wiele.

To trio, które Losy postanowiły połączyć. Dzieci spotykają Toola, Tool spotyka dzieci. I to decyduje o ich przyszłości. Spotkają się w dżungli, lecz ostateczną areną rozgrywki będą Zatopione Miasta, serce zniszczonych obszarów. I swoista pułapka na każdego, kto ośmieli się tam wejść.

Jakiś czas temu czytałam „Pompę numer 6 i inne opowiadania. Nakręcana dziewczyna” tego właśnie autora. Było to dla mnie pierwsze – świadome – spotkanie z science fiction, spotkanie nad wyraz udane! Jestem pod wrażeniem tej książki do dzisiaj. Po przeczytaniu „Zatopionych miast” wiem już, że sięgnę po każdą kolejną jego książkę, która zostanie przetlumaczona na język polski. Bo Bacigalupi ma dar, to jest naprawdę dobry autor. Tworzy światy bardzo realne, dopracowane, dba o każdy szczegół. A jego bohaterowie, to wręcz majstersztyk. Tutaj urzekło mnie płynne przechodzenie od niewinności do wręcz bycia potworem i odwrotnie. Ten, kto był potworem nagle ujawnia głęboko ukryte pokłady dobra, a inna osoba, którą do tej pory widzieliśmy jako niewinną i pokrzywdzoną przez los, doprowadzi w końcu do tego, że zaczniemy wątpić w jej niewinność. Już same imiona autor dobierał w sposób, który daje do myślenia. Jest półczłowiek, którego imię to Tool, czyli narzędzie. Jest też chłopiec, którego zwą Mouse (mysz), a który w trakcie rozwoju akcji zyskuje miano Ghost (duch). Ale nie będę Wam zdradzać szczegółów, poruszam tę kwestię tylko dlatego, by pokazać, jak autor dba o szczegóły.

Kolejny raz Bacigalupi przedstawia nam wersję przyszłości, która jest pełna walk, katastrof naturalnych, mutacji genetycznych, okrucieństwa, walki o życie. Ta książka pełna jest brutalności, surowości, krwi. Pełno tu żołnierzy-dzieci, gdyż mało kto dożył dojrzałego wieku. Śmierć czyha na każdym kroku, trzeba się opowiedzieć jasno, po której stronie się stoi i tak szybko, jak to tylko możliwe zmienić swą opinię, gdy sytuacja się zmieni. Czy nie ma tu miejsca już na żadne ideały? Ideałem i celem staje się samo przetrwanie, przeżycie kolejnego dnia. Czy w takim świecie dwójka młodych przyjaciół ma szansę na sukces?

„Zatopione miasta” to świetnie napisana powieść o mrocznej przyszłości. Niby dzieje się gdzieś tam, daleko i nas nie dotyczy, ale czy naprawdę? A co z żołnierzami-dziećmi, które giną codziennie w wielu krajach? Co z wojnami, które ciągle się toczą dookoła nas? Co z walką o surowce? A przepychanki polityczne, walka o władzę, nieufność w stosunku do obcych, skłonność od obciążania innych własnymi winami, do unikania konsekwencji, nieumiejętność porozumienia się? To wszystko mamy codziennie, tylko najczęściej udajemy, że tego nie dostrzegamy.

© 

Recenzja „Pompę numer 6 i inne opowiadania. Nakręcana dziewczyna”

„Rącze konie” – Cormac McCarthy

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 424

Moja ocena: 6/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

Trylogia pogranicza, tom 1

*****

W Teksasie umiera stary ranczer. Jego farmę ma przejąć spadkobierczyni, jednakże ona ma głęboko w nosie rolnictwo i walkę o każdy dzień. A o tym marzy wnuk zmarłego – John Grady Cole, młody mężczyzna, który kocha wiejskie życie. Jednakże nie jest mu dane spełnienie tego marzenia.

Rozgoryczony John – razem ze swoim przyjacielem – postanawiają wyruszyć w drogę, szukać swojego miejsca na ziemi. Mają poczucie, że Stany im tego nie zaoferują, więc ruszają do Meksyku. W trakcie podróży dołącza do nich jeszcze młodszy podróżnik, który jednak specjalizuje się we wciąganiu ich w kłopoty.

Przemierzają setki kilometrów, praktycznie bez pieniędzy, konno, śpiąc gdzie popadnie i jedząc byle co. John z przyjacielem w końcu trafiają na wielkie ranczo, gdzie zatrudniają ich najpierw do pomocy w zaganianiu bydła, a po jakimś czasie zostaje odkryty talent Johna. Ma on pewnego rodzaju dar – potrafi tak pracować z końmi, że praktycznie żaden nie zdoła się oprzeć jego woli, migiem ujeżdża nawet dzikie mustangi. Prawdziwy zaklinacz koni. Praca na tej farmie wiąże się dla Johna również z pierwszą miłością, intensywnym uczuciem do pewnej czarnowłosej piękności.

Jednakże pewnego dnia wracają do nich konsekwencje czynu dokonanego przez ich – chwilowego tylko – młodziutkiego towarzysza podróży i tak zaczyna się koszmarna część ich pobytu w Meksyku. Dopada ich niesprawiedliwość, niesłuszne oskarżenia, okrutne przesłuchania, niewiarygodne wręcz więzienie. Tyle zła uderza w tych dwóch młodzieńców, jakie będą tego konsekwencje?

„Rącze konie” to zarazem powieść drogi, jak i powieść inicjacyjna. McCarthy oferuje surowe, niby oschłe, ale jednocześnie zachwycające opisy podróży młodzieńców przez Meksyk. Kraina, która ich otacza jest rozległa, spartańska, bezlitosna. Ludzie jakby dostosowali się do ich otoczenia, zrobią wszystko, by przetrwać, by przeżyć kolejny dzień. Pobyt w Meksyku kształtuje Johna, przyspiesza jego dojrzewanie. Gdy przekraczali graniczną rzekę, mimo ukończonych dziewiętnastu lat, był tak naprawdę jeszcze dzieckiem. To Meksyk zamienia go w mężczyznę. Wyzwania, które na niego czekają, bezprawie, które go dotyka. To tam zaczyna rozumieć życie, miłość, znaczenie przyjaźni, zobowiązań, stosunków międzyludzkich. Twarda to kraina, która słabeusza zniszczy, tylko silni psychicznie ludzie są w stanie poradzić sobie z otoczeniem, klimatem,  chaosem, który tam panuje. Można przegrać, można wygrać. Można też uciec. Na co zdecyduje się John?

Cormac McCarthy ponownie mnie zachwycił praktycznie bezgranicznie. Najpierw podbił mnie „Drogą”, a teraz ugruntował swą pozycję. Ja naprawdę nie rozumiem swojego zafascynowania jego książkami, bo teoretycznie jest w nich wiele rzeczy, za którymi nie przepadam – oschły styl, niejasna narracja, nie do końca wyszczególniane dialogi etc. A mimo tego wpadłam po uszy, uważam, że to jeden z najlepiej piszących pisarzy, których książki miałam okazję poznać. Te wspaniałe opisy, tematy, które porusza, to, że nie oszczędza swych bohaterów i czytelników jego książek. A najgorsze jest to, że ja tak naprawdę nie umiem wyrazić pełni moich wrażeń, nie wystarcza mi umiejętności. Ja zdecydowanie sięgnę po inne jego książki, muszę zdobyć „Przeprawę”, czyli drugi tom tej trylogii. A Wam polecam spróbowanie tej niełatwej, ale wielkiej prozy!

© 

„Tytus Groan” – Mervyn Peake

Wydawnictwo: Wydawnictwo Litearckie, 2011

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 544

Moja ocena: 4/6

Ocena wciągnięcia: 3-4/6

*****

Gormenghast, zamczysko, które sprawia wrażenie żywego organizmu. Świat sam w sobie, wystarcza do życia, wydaje się być samodzielnym tworem, który swym istnieniem decyduje o istnieniu tak wielu innych istnień. To tutaj rytuał jest obowiązkiem, a tradycja rzeczą świętą i nienaruszalną. To w Gormenghast każda czynność jest opisana, każdy gest zaplanowany, a to wszystko nawet zaadaptowane pod daną osobę. Wieki istnienia zamku, ciągłość dynastii panującej spowodowały, że tutaj dopełnienie ceremoniału jest zaplanowane w taki sposób, że liczy się wygląd fizyczny, tradycja jest dostosowana do tego, czy jesteś wysokim blondynem, czy też niskim brunetem kulejącym na prawą nogę. Czy w tym szaleństwie jest metoda?

To właśnie tutaj rodzi się Tytus Groan, następca 76 hrabiego władającego Gormenghast. To jego narodziny uruchamiają proces, który prowadzi do zaburzenia świętej tradycji i wprowadzą chaos do struktur zamku. A to wszystko za pomocą marnego pyłka, posługacza kuchennego Steerpike’a. Tenże młodzieniec ucieka od swych obowiązków, a jego ucieczka uruchamia splot wydarzeń, które prowadzą do wypadków mających wpływ na wszystkich mieszkańców zamku (i nie tylko).

Ta książka to właściwie opowieść o zamku i ustalonym porządku, spleciona z bardzo pogłębioną charakterystyką postaci. To właśnie bohaterowie są bardzo mocną stroną tej książki. Peake bardzo szczegółowo stworzył każdą, nawet marną i niby nieważną postać.

Sposób narracji pozwala na poznawanie nie tylko wydarzeń, ale również myśli i zamierzeń, wchodzimy „do głowy” danej osoby, jesteśmy wszechwiedzący. Właściwie wszystkie postaci wydają się być dziwne, jakby zamek i jego święta tradycja wpływały na sprawność umysłową jego mieszkańców. Jedynym człowiekiem robiącym wrażenie „normalnego” jest Steerpike, który wydaje się być typowym karierowiczem, który sprytnie i bezlitośnie przed do przodu, jego celem jest dotarcie tak wysoko, jak tylko się da. Nieważne jakim kosztem. I to właśnie jego nie mogłam polubić za żadne skarby. Chociaż generalnie bohaterów tej książki trudno byłoby mi  polubić, nawet się więc nie starałam. Obserwowałam ich tak, jak obserwuje się pewien eksperyment, czekając na to, co się wydarzy.

To książka tak wielowarstwowa, że uważny czytelnik może zapewne spędzić nad nią całe tygodnie, a miłośnik zabawy językiem i stylem będzie analizował każde zdanie. Nie jest to książka łatwa, wymaga skupienia. Styl narracji nie należy do mych ulubionych, ale wariackie metafory i zdania dziwne w formie jakoś potrafiły mnie tym razem zafascynować. Chociaż na początku myslałam, że rozstaniemy się szybko, to – o dziwo – historia zdołała mnie zainteresować na tyle, że doczytałam do końca, a nawet polubiłam zabawy językiem, które funduje czytelnikowi Peake.

Nie wiem kiedy (a nawet czy!) zdołam podjąć trud umysłowy poznania pozostałych trzech tomów tego cyklu. Jednakże jedno wiem – jest to książka unikatowa, wyróżniająca się w zalewie „takiejsamości”, interesująca i orzeźwiająca.

© 

Losowanie z Wydawnictwem Literackim!

Niedawno pisałam o przesympatycznej książce „Zwykłe niezwykłe życie” Doroty Sumińskiej. Ci z Was, którzy czytali recenzję, wiedzą, że bardzo mi się ta książka podobała. A tak dobrze się składa, że mam dla Was jeden egzemplarz! 🙂

Saga rodzinna opowiadająca o tajemnicach, które wiążą ludzkie losy, o miłości, zdradach, silnych kobietach i mężczyznach z fantazją. Motorem powieściowych zdarzeń są uczucia i emocjonalna gwałtowność. Nie może zabraknąć również zwierząt, które często wypełniają uczuciową pustkę po stracie bliskich. Zwykłe niezwykłe życie to: „historia ludzi, którzy mimo bardzo wielu życiowych trudności nie stali się kanaliami. Umieli dochować tajemnicy i gdy nie mieli kogo kochać, to kochali gęś”.

Rozlosuję go wśród chętnych, którzy zgłoszą się w komentarzu pod tą notką. Anonimowych komentujących proszę o nick/imię + adres mailowy.

Na zgłoszenia macie czas do soboty 23-ego czerwca, do północy. Losowanie postaram się przeprowadzić jak najszybciej, jednakże może się zdarzyć (z przyczyn prywatnych), że odbędzie się dopiero w poniedziałek lub wtorek.

Zapraszam do udziału!

PS. Wybaczcie, ale z przyczyn zawodowych i prywatnych będzie tutaj chwilowo cisza. Zapewne przynajmniej do poniedziałku, może do wtorku. Poczekacie, co? 😉

„Zwykłe niezwykłe życie” – Dorota Sumińska

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 286

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Premiera 14 czerwca!

Zwykłe życie. Pokolenia ludzi rodzą się, próbują żyć najlepiej, jak potrafią, umierają. Dojrzewają, kochają, przeżywają rozczarowania, zdrady, uniesienia, zdobywają pracę, rozwijają przyjaźnie, mają dzieci, tęsknią. Żyją. Zwykła rodzina, jakich tysiące dookoła – dziadkowie, rodzice, dziecko. Ich losy ukazane na przestrzeni kilkudziesięciu burzliwych lat – wojna światowa, Polska pod nowymi rządami, rzeczywistość powojenno-socjalistyczna, a to wszystko pokazane w większości przez pryzmat małomiasteczkowego życia. Bohaterów jest kilkoro, ale na główny plan powolutku wysuwa się Wanda – najmłodsza przedstawicielka rodu, wyczekiwane, ukochane dziecko.

Jednocześnie życie niewykłe, bo los tejże rodzinie zafundował sporo tajemnic i splotów wydarzeń, które rzadko kogo dotykają. A i oni sami godnie urozmaicają sobie życie! Któż inny trzymałby gęsi jako zwierzęta domowe? A kto uczyniłby młodego misia pełnoprawnym członkiem rodziny? Ilu z nas wysiadywałoby sowie jajo? Jak wielu z nas wyjeżdża pracować na kontynent pełen biedy, chorób i niebezpieczeństw? Kto odważyłby się stworzyć dom „odmieńcowi”, który w tamtych latach na polskiej prowincji byłby olbrzymią sensacją? Trudno jest mi wymieniać te niezwykłości bez zagłębiania się w szczegóły fabuły, więc na tym poprzestanę. Musicie mi uwierzyć na słowo: ten tytuł idealnie odzwierciedla zawartość książki!

Ta zwykła niezwykła książka powolutku sączy się do serca czytelnika, by w pewnym momencie zająć je całe. Niewiadomo jak i niewiadomo kiedy zostałam całkowicie podbita przez losy tej lekko szalonej rodziny. Przejmowałam się tym, co się im przytrafia, kibicowałam zamierzeniom, cieszyłam i martwiłam się razem z nimi. Jak urzeczona czytałam o miłości ich do siebie samych i do zwierząt, które z nimi dzieliły życie. Mało tego, zdarzyło mi się kilka razy mieć łzy w oczach!

Dorota Sumińska pisze piękne książki o zwierzętach. Ale i powieści opowiadające historie ludzko-zwierzęce wychodzą jej bardzo zgrabnie. Już jej powieść „Świat według psa. Opowieść jamnika Bolka” przypadła mi do gustu, chociaż pisana jest w innym stylu, niż ta najnowsza książka. W końcu tamta powieść stworzona jest z perspektywy Bolka, a „Zwykłe niezwykłe życie” to saga opowiadająca o rodzinie, w skład której wchodzą dwu- i czworonożni członkowie. Nie zmienia to faktu, że obydwie powieści są bardzo ciepłe, przepełnione uczuciami, wzruszające i zwyczajnie fajne.

Autorce udało się po raz kolejny napisać książkę, która w trakcie lektury przypomina o tym, że dobro jest wśród nas, a miłość – czy to do człowieka, czy do zwierzęcia – to wzbogacające uczucie, najważniejsze na świecie 🙂 © Agnieszka Tatera

PS. Już niedługo zorganizuję konkurs, w którym wygrać będzie można właśnie tę książkę! Zaglądajcie więc regularnie!

„Czarne mleko” Elif Şafak

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011

Oprawa: twarda

Liczba stron: 356

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Nie czytałam jeszcze nigdy podobnej książki. Książki stworzonej przez kobietę szczerą do bólu, w której dzieli się ona swoimi przeżyciami, przemyśleniami, obawami. Co w tym wyjątkowego? Fakt, że całość dotyczy konfliktu między rolami, które pełnimy, a szczególnie konflktu między byciem pisarką, prowadzeniem aktywnego życia zawodowego, a byciem matką. Czy można być pisarką i matką jednocześnie i obydwie te role pełnić dobrze? Czy by być dobrą matką należy poświęcić tworzenie? Czy sztuka jest egoistyczna i nie daje się dzielić z posiadaniem rodziny?

Miałam trochę obaw dotyczących czytania tej książki, w końcu nie jestem pisarką, matką też nie. Ale rozwiały sie one błyskawicznie! Elif Safak świetnie operuje słowem, ma dar snucia opowieści. „Czarne mleko” to pierwsza książka tej autorki, po którą sięgnęłam, ale zdecydowanie nie będzie ostatnią.

Jest to książka szczególna, bo w niej właśnie zwiedzamy duszę Elif, jej serce i rozum. Wędrujemy z nią przez krainę jej wątpliwości, poznajemy Calineczki, części jej samej. Jest wśród nich pragmatyczna Panna Praktyczna, uduchowiona Pani Derwisz, hipiska Panna Intelektualistka Cyniczna, kusząca Blue Belle Bovary, pracoholiczka Panna Ambicja Czechowska oraz gospodyni Mamcia Pudding Ryżowy. Wszystkie one próbują władać resztą z nich. Tak, jakby niemożliwe było ich współżycie i współrządzenie. Jednak czy faktycznie jest ono niemożliwe?

Wspomnienia i przemyślenia Elif Safak przeplatane są z wstawkami tematycznymi ukazującymi podejście do życia innych pisarek, pisarzy, innych znanych osób. Widzimy tych, którzy zdecydowali się na rodzinę, tych, którzy postanowili żyć i tworzyć samotnie, tych, którzy wiedli życie szczęśliwe i tych głęboko zranionych. Jakby samej relacji Elif byłoby nam mało, to właśnie te krótkie eseje ukazują dosadnie fakt, że nie ma idealnego rozwiązania, każdy krok może prowadzić do (nie)szczęścia.

Autorka dzieli się z nami również przeżyciami z czasu po porodzie, gdy wpadła w głęboką depresję, którą ukrywała. Nie próbowała też z nią walczyć, zresztą do pewnego momentu nie była świadoma tego, co się z nią dzieje. Przerażający jest fakt, jak wielka liczba kobiet wpada w sidła depresji poporodowej i nie jest tego świadoma, a nawet gdy jest, to nie wie, jak sobie z nią poradzić. A do tego dochodzi jeszcze – sama nie wiem – wstyd? strach przed ujawnieniem tego faktu i pójściem do specjalisty? Sama Elif nie zdołała tak naprawdę podjąć terapii, a gdy już w końcu dotarła do lekarza, to pigułkami „karmiła” kwiatki doniczkowe. Może jej książka przypadkiem trafi w ręce kobiet w tym stanie i pomoże im zrozumieć to, co je dotyka?

Protected by Copyscape Duplicate Content Detection Software

„Czarne mleko” to bardzo interesująca książka, bardzo wciągająca. Styl tej autorki zdecydowanie należy do tych, które lubię i cenię. Na dodatek Elif Şafak stawia w tej książce mnóstwo ważnych pytań. Bo czyż, niezależnie od zawodu, nie stawiamy sobie zawsze pytań o to, czego chcemy od życia, jakie role pełnimy, co się z tym wiąże i w jakim kierunku chcemy zmierzać? Nie kwalifikowałabym tej książki tylko i wyłącznie jako książkę dla kobiet, bo tak nie jest. Bo przecież mężczyźni tak samo codziennie dotykani są przez zderzenia różnych ról, które pełnią. Podobnie muszą decydować o swoich priorytetach i szukać ścieżki życiowej. Owszem, zmiany dotykające kobiety w konsekwencji decyzji o macierzyństwie są dużo większe od tych dotykających mężczyzn, ale nie zmienia to faktu, że ta książka może być interesująca dla jednych i drugich.

Polecam!

PS. Przypominam o konkursie! Zasady chyba nie są zbyt wymagające, co? 😉

„Jak wychować dziecko, psa, kota… i faceta” – Dorota Sumińska, Dorota Krzywicka, rozm. Irena A. Stanisławska

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 326

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Premiera już jutro – 5 października!

Dorota Sumińska to lekarz weterynarii, psycholog zwierzęcy, prowadzi popularne radiowe i telewizyjne programy o zwierzętach.

Dorota Krzywicka jest psychologiem, udziela rad w programie „Rozmowy w toku”, doradza też czytelniczkom „Chwili dla Ciebie”.

Irena Stanisławska to dziennikarka, pasjonatka psychologii, nie bojąca się żadnych tematów.

Tyle dowiedziałam się w poszukiwaniu informacji o tej książce. Bo do sięgnięcia po nią skłoniło mnie nazwisko Doroty Sumińskiej. Jej książka „Świat według psa” bardzo mi się podobała, ale jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie wywiad z nią, umieszczony w zbiorze „O psach, kotach i aniołach”. Kusiła więc, a po zapoznaniu się z sylwetkami pozostałych dwóch pań kompletnie nie mogłam sobie odmówić poznania tej rozmowy trzech silnych, nietypowych, bezpośrednich kobiet.

Dwie panie Doroty i pani Irena rozmawiają o wszystkim – psach, kotach, życiu, miłości, przyjaźni, szacunku, żywieniu, pracy, rozrywkach, rodzinie, dzieciach, facetach, psychice, wychowaniu i wielu innych tematach. Taka rozmowa-rzeka, którą prowadząca tylko podzieliła na rozdziały. Na początku tkwiły we mnie jeszcze uprzedzenia typu „czy to aby nie jest typowy poradnik?”, ale na szczęście szybko odfrunęły w nicość. Panie rozmawiają w porywający i wciągający sposób, czułam się, jakbym z nimi przy tym bluszczu siedzała i piła herbatę. Wśród natłoku tematów znajdują się też te, dotyczące wartości, tempa życia, wspólnoty, roli i życia zwierząt, wspólnej egzystencji. Tematy ważne.

Przyznam, że mnie – jako tzw. kociarze i psiarze – dobrze zrobiło przeczytanie tej książki. Myślę, że teraz lepiej rozumiem moje koty (i potencjalnego psa kiedyś w przyszłości), wiem więcej o ich postępowaniu, życiu, potrzebach. W końcu zaczęłam też myśleć o tym, skąd się wzięły nasze domowe koty i psy, jaka była ich droga do zamieszkania z człowiekiem i jak to wpływa na ich potrzeby i charaktery. Teraz będzie mi jeszcze łatwiej tworzyć rodzinę ludzko-zwierzęcą 🙂 A i pozostałe tematy były dla mnie ważne i interesujące. Zrobiłam sporo zaznaczeń, książkę pożyczę Mamie, a potem koleżankom. Myślę, że każda osoba zyska w trakcie jej czytania coś innego, specjalnego.

Ta książka to bardzo interesująca rozmowa, wywołująca zadumę, zadawanie sobie pytań, ale także i uśmiech. Po jej przeczytaniu z przyjemnością sięgnę po inne książki tych autorek.

Polecam wszystkim, których interesuje życie!

„Życie zaczyna się po sześćdziesiątce” Bernard Ollivier

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 197

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 4,5/6

*****

Premiera już jutro – 16 czerwca!

Francuz Bernard Ollivier w wieku przedemerytalnym wydawał się typowym mężczyzną. Czas emerytury wydawał mu się ponury – bycie odsuniętym od głównego nurtu społecznego, samotnym (jego żona umarła kilka lat wcześniej, synowie mieszkają oddzielnie), niepotrzebnym. Jednak znalazł w sobie motywację, by emeryturę zmienić w czas bardzo aktywny, pełen działania i uśmiechu, wręcz niesamowity!

Bernardowi podarowano bujany fotel. Postanowił, że zasiądzie w nim najpóźniej, jak się da. Pewnego dnia wpadł mu do głowy pomysł długiego marszu, który go zainspirował i przerodził się w faktyczną wędrówkę. Pomaszerował do Santiago de Compostella, sławną trasą pielgrzymów. Pierwszą połowę trasy spędził na podsumowaniach dotyczących swojego życia, zrobił sobie życiowy bilans. A w drugiej połowie myślał nad pomysłami na emeryturę. A przy okazji usłyszał, że w taką trasę wysyła się także młodocianych, którym sędziowie (w Belgii) dają wybór: przemaszerowanie ze strażnikiem takiej trasy i próba dotarcia do swoich potrzeb, podsumowań, pomysłów na życie, lub więzienie. A to znowu inspiruje Bernarda do niesienia pomocy młodym ludziom na takim życiowym rozdrożu.

Po powrocie do domu i po chwili zastanowienia postanawia przemaszerować Jedwabnym Szlakiem, od Stambułu do Chin. Ze względu na odległość (ponad 8000 km!) rozbija ten pomysł na 4 lata. Dąży do celu konsekwentnie i z zapałem. Maszerowanie ożywia go, podtrzymuje zdrowie, rozwija kondycję. Uważa wręcz, że pomysł związany z marszami, to był najlepszy pomysł jego emerytury. A w trakcie marszów starał się nie tylko poznawać geografię i widoki, ale również zwykłych ludzi, którzy często byli dla niego tak gościnni, że oddaliby mu ostatnią kromkę chleba i własną koszulę. Autor jest oczarowany większością spotkanych osób, docenia te spotkania, wiele im zawdzięcza. Jednocześnie maszerowanie pozwoliło mu nie tylko nabrać kondycji, ale także oczyścić umysł, przemyśleć pomysły, skonstruować plany, docenić samotnośc, która jest samotnością czasową.

Jakby tego było mało na jednego emeryta, to Bernard zdecydował się także na publikację wrażeń z jego podróży i już z pierwszym wydawnictwem podpisał umowę na cztery książki – każda opisująca jedną z części Wielkiego Marszu. Pisał też inne książki, w tym właśnie opisywaną. Ale za największy sukces swojej emerytury uważa jednak co innego…

Pod wpływem wspomnień z pierwszego marszu decyduje się na założenie organizacji charytatywnej „Seuil”. Seuil to próg, bardzo symboliczny, wielowymarowy, takim progiem może być dla tych młodych ludzi właśnie wyrok sądowy i marsz, którego się w jego wyniku podejmują. Idea szczytna, jednakże realizacja była bardzo trudna. Trzeba mieć pieniądze na stałą działalność i organizację marszrut, trzeba mieć umowy z władzami sądowniczymi, kiedy nie jest to we Francji wcale takie łatwe. Mimo tego, że sukces takiego pomysłu wynosił w Belgii aż 80% (w stosunku do sukcesu kary więzienia – 20%!), to idea wysyłania młodocianych kryminalistów w dalekie marsze jako sposób na resocjalizację nie docierała do większości osób umieszczonych w tym systemie. Walka Bernarda była długa, uciążliwa, ale udało mu się. Udało mu się – jak sam twierdzi – dzięki ludziom. Kiedy na spotkaniach autorskich zaczął wspominać o tej organizacji, to spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem. Ludzie zaczęli przysyłać datki, a na dodatek uczestniczyć w życiu organizacji jako wolontariusze. Było ich więcej i więcej… I właśnie dzięki tej sile udało sie Bernardowi zdobyć pierwszy – wstępny – kontrakt na taką formę resocjalizacji.

Bernard Ollivier jest dla mnie symbolem. Symbolem tego, że jak się chce i ma odrobinę szczęścia, to wszystko uda się zrobić. I tego, że warto być aktywnym w każdym wieku i pomagać innym, nie tylko skupiać się na sobie. Ten człowiek jest bardzo rozumnym, skromnym i sympatycznym człwiekiem, który postanowił, że emerytury – jak długo się da – nie spędzi w fotelu przed telewizorem. I mimo tego, że powoli zaczyna odczuwać skutki wieku (teraz ma 73 lata), to i tak ciągle stara się robić tak wiele, jak pozwala mu zdrowie. Piękny jest też fakt, że potrafił połączyć życie rodzinne, z realizacją swoich pasji oraz pomocą innym. Jakże inspirujący przykład, aż głupio mi było w trakcie czytania, że będąc ponad 2 razy młodsza od niego siedzę na tyłku i czytam.

„Życie zaczyna się po sześćdziesiątce” to nie jest dzieło sztuki. To dobrze napisana książka ukazująca człowieka z pasją, który zmienia świat małymi krokami, zaczynając od tego, który ma dookoła siebie. To piękna historia dodająca otuchy, wiary w siebie i przyszłość. Aż chciałoby się widzieć więcej tak aktywnych osób w jego wieku. Zresztą Bernard uważa, że właśnie emeryci powinni być aktywni, powinni być mostem łączącym doświadczenie i wiedzę z młodością. Widzi rolę osób starszych w pracy z młodzieżą jako niezmiernie ważną i potrzebną. Zachęca wszystkich do pracy społecznej, dzielnie się wiedzą i doświadczeniami, a jednocześnie sprawianiem sobie frajdy. Faktycznie, ja również uważam, że praca społeczna jest niedoceniana, a może być tak satysfakcjonująca, pouczająca i rozwijająca!

Polecam książkę Bernarda każdemu, obojętnie od wieku. Bo czytanie o pasji, na dodatek przedstawionej tak inspirująco, przyda się każdemu! Znajdujmy to, co nam w duszy gra, realizujmy marzenia, niezależnie od wieku! Niech to będą małe sprawy, średnie i wielkie, niech pomagają nam czuć się użytecznymi i szczęśliwymi! Ta książka dała mi masę pozytywnej energii i motywacji, mam nadzieję, że i Wy się na takie doładowanie skusicie!

„Świat według psa. Opowieść jamnika Bolka” Dorota Sumińska

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010

Oprawa: twarda

Ilość stron: 250

Moja ocena: 4,5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Dorotę Sumińską część z Was zna jako dziennikarkę radiową, część jako dziennikarkę telewizyjną, część jako autorkę książek dotyczących zwierząt, a są pewnie i tacy, którzy znają ją głównie jako lekarza weterynarii. A ja poznałam ją dopiero przy czytaniu jej najnowszej książki – „Świata według psa”.

Poznajcie Bolka, uroczego jamnika-filozofa 🙂 To właśnie z jego perspektywy poznajemy życie, zarówno właśnie jego, jak i osób dookoła. Bolek trafia jako szczenię do młodej rodziny, w której jest mu, powiedzmy szczerze, średnio. Pani za nim nie przepada, pan go dosyć lubi, ale dużo pracuje i przebywa poza domem. A gdy w rodzinie pojawia się dziecko, na dodatek dziecko niedorozwinięte, to dla Bolka nagle brakuje w niej miejsca.

Tak to już jest, ludzie traktują nas jak fotel czy maszynkę do mięsa. Oddają komuś, pożyczają, przekazują.

Bolek ze złamanym sercem trafia jednak najlepiej, jak tylko mógł – zostaje oddany, trochę tak, jakby „na wieczne przechowanie” do pełnej ciepła i miłości staruszki – Pani Irminy. Ma już ona trzy koty, ale i dla Bolka znajdzie się godne miejsce. A nawet, jak pokaże czas, nie tyko dla Bolka 🙂

Bolek jest typowym psem – uwielbia jeść, spać, poznawać innych, bawić się i… rozmyślać o życiu. Życie widziane oczami Bolka jest prostsze od naszego: swoich należy kochać, dbać o nich, nie przywiązywać się do niepotrzebnych rzeczy, nie zajmować się niepotrzebnymi sprawami, spędzać razem czas. Życie proste, trochę naiwne, ale jakże pełne ciepła i miłości. Radosne, zabawne, czasami przerażające i smutne. Bo Bolek oraz jego towarzysze widzą i rozumieją więcej niż przeciętnemu Polakowi się wydaje.

Och! droga Irmo, dla mnie wasze, ludzkie życie nigdy nie jest normalne. Z jednej strony martwicie się o takie drobiazgi, jak zaplamiona podłoga, a z drugiej wywołujecie wojny.

***

Wysłuchałem go z przerażeniem. Boże wszystkich psów, jak to możliwe? Dlaczego świat, który stworzyli ludzie, musi niszczyć nawet tak niewinne psie dusze?

Dzięki Irminie nasz bohater ma życie dobre, jest kochany, zadbany, traktowany naprawdę jak członek rodziny. Jednakże poznajemy także losy innych zwierząt, które aż tyle szczęścia nie miały. Mamy też okazję uczestniczyć w życiu Irminy. Słuchamy jej wspomnień o wojnie, wielkiej stracie, którą przeżył ukochany Irminy, jej wielkiej miłości do Włodka. Przeżywamy z nią zmartwienia i radości. W tej historii jesteśmy z boahterami do końca…

Książka jest niby lekką historią życia według psa, ale jest w niej sporo momentów mądrych, przejmujących. Dla wielbicieli zwierzaków może być przypomnieniem, żebyśmy nie patrzyli na zwierzaka, jak na człowieka, tylko starali się poznać i zrozumieć jego tok myślenia i życia. Przeczytają ją zresztą pewnie głównie wielbiciele zwierząt, a szkoda, bo najbardziej ta lektura przydałaby się tym, którzy zwierząt nie lubią lub je ignorują. Mam nieodparte wrażenie, że dużo by dzięki niej zyskali. Dzięki tej książce można lepiej zrozumieć zachowania naszych domowych przyjaciół, możemy ich zwyczajnie lepiej poznać.

Poznałem kilku fajnych kumpli, a suczka z nory obok zawróciła mi w głowie. Nie wiem, dlaczego nie pozwolono mi z nią flirtować. Ludzie są dziwni. Sami nie stronią od seksu, a nam zabraniają.

A, że czytanie tej książki zbiegło mi się z podczytywaniem wywiadów przeprowadzonych przez Jana Strzałkę i zebranych w książce „O psach, kotach i aniołach” (również Wydawnictwa Literackiego), to ucztę miałam podwójną. Tym bardziej, że w tej książce umieszczony jest również wywiad z Panią Dorotą Sumińską, który bardzo ładnie uzupełnia „Świat według psa”. W wywiadzie mamy okazję poznać prawdziwego Bolka, psa autorki, który natchnął ją do napisania tej książki. Pani Dorota prezentuje zresztą bardzo trzeźwe i bardzo mądre podejście do zwierząt. Chcę zapamiętać zarówno z książki, jak i z wywiadu wiele różnych przydatnych wskazówek, które pomogą mi stać się lepszą towarzyszką przyszłych zwierząt.

Ludzie traktują nasz spacer jak wyjście do toalety, a dla nas to wizyta w bibliotece, na raucie przy śmietnisku, w biurze matrymonialnym i na poczcie.

Jeżeli macie ochotę na opowieść o życiu, ludziach, zwierzętach i ich niełatwym czasami współżyciu, to to jest książka idealna! Zapraszam Was ciepło do poznania Bolka i jego losów 🙂

PS. Niestety, nasszego schorowanego, starego psa (który spędził z nami 12 lat!) musieliśmy uśpić ostatniego dnia października 2010 roku, więc aktualnie psa w naszej rodzinie nie ma (chociaż mam nadzieję, że zmieni się to wiosną lub latem). Mamy jednak urwisowatego kota, którego mieliście okazję zobaczyć już na jednym ze „stosikowych” zdjęć. Oto kolejna część prezentacji Kocia, zwanego Kotem, Łazęgą, Urwisem, Draniem, Łobuzem, ewentualnie czasami Miśkiem lub Kiciusiem 😉 Nie wiem, gdzie wcięło większość fajnych zdjęć, więc pozostał mi wybór tylko spośród kilkunastu w miarę nowych :/

Nie pojmę, jak ktoś może twierdzić, że zwierzęta nie potrafią się uśmiechać! Zobaczcie sami 🙂

*****

Pozy, w których śpi niezmiennie przyprawiają mnie o dzikie chichoty 😉

*****