"Spójrz na mnie" – Yrsa Sigurdardóttir

oczy

Po dłuższej przerwie powróciłam do Thory i jej przygód związanych z prowadzonymi przez kancelarię sprawami. Tym razem sprawa jest wyjątkowo dziwna. Ma ona doprowadzić do rewizji wyroku skazującego Jakoba, młodego mężczyzny z zespołem Downa. Został on oskarżony o podpalenie ośrodka dla osób upośledzonych, doprowadzając tym samym do strasznej śmierci pięciu osób. Jednakże śledztwo to zostało zlecone jej przez Josteinna, który odsiaduje dożywotni wyrok w szpitalu psychiatrycznym, w którym przebywa także Jakob. Jostein to okrutny, pozbawiony wyższych uczuć pedofil, co czyni całą sprawę jeszcze dziwniejszą dla Thory.

Do tego dochodzi fakt, że prawie każda osoba, która jakoś tam przewija się przez śledztwo, ma coś do ukrycia. Każdy ma swoje za uszami, sprawy, o których woli nie mówić. A w tle przejawia się jeszczę wątek ducha zabitej dziewczyny, która pojawia się rodzinie chłopca, którym miała się opiekować w dzień śmierci. Co łączy ten motyw z całością fabuły?

Śledzimy dalsze zmiany w życiu prywatnym prawniczki. Rozwój jej związku z Matthew, relacje z dziećmi, a w tym tomie także z rodzicami, którzy – w wyniku kryzysu, który tak silnie dotknął Islandię – nagle zjawiają się, by u niej pomieszkać przez jakiś czas. Zresztą ślady kryzysu w Islandii przewijają się bardzo wyraźnie przez całą książkę, co dla mnie było bardzo dużą wartością dodaną. Z wielką ciekawością czytałam o jego przebiegu i o tym, jak to się odbiło na życiu ludzkim. Jak wielkie spustoszenie uczyniło w ich codzienności, jak bardzo wpłynęło na najprostsze decyzje. Niezmiernie ciekawy wątek.

Autorce udało się stworzyć połączenie ciekawej historii śledczej, z niezłym zapleczem obyczajowym oraz odrobiną dreszczyku. Wątek ducha był opisany na tyle sprawnie, że powodował u mnie żywsze bicie serca. Ten poziom jest już dla mnie wystarczający, nie jestem fanką zbyt intensywnego strachu w trakcie czytania, odrobina obawy wystarczy. Była to więc dla mnie idealna dawka emocji.

„Spójrz na mnie” to bardzo dobra kontynuacja serii, bardzo mi się podobała! Według mnie Yrsa jest bardzo dobrym przedstawicielem powieści kryminalno-obyczajowych, bo tradycyjnymi kryminałami już jej książek nazywać nie można. Polecam cykl „Thora” wszystkim, którzy lubią takie połączenie i odrobinę północnej szarości i zimna…

© 

 

spójrz na mnieWydawnictwo: Muza, 2011

Oprawa: miękka

Liczba stron: 462

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

Cykl „Thora”:

1. „Trzeci znak”

2. „Weź moją duszę”

3. „W proch się obrócisz”

4. „Lód w żyłach”

5. „Spójrz na mnie”

6. „Statek śmierci”


"Zmyślone życie Siergieja Nabokowa" – Paul Russell

siergiej

Paul Russell podjął się niełatwej rzeczy. Napisać beletryzowaną biografię brata Władimira Nabokowa, to jest wyzwanie! Nie dość, że tekst dotyczy nieznanego szerzej brata bardzo znanego pisarza, to jeszcze Siergiej był homoseksualistą, a więc czarną owcą rodziny, człowiekiem, o którym starało się mówić rzadko i mało. Jednak autor przeszukał wiele różnych materiałów i ruszył do dzieła. Jak mu się udało?

Mamy tutaj okazję śledzić życie Siergieja w retrospekcji. Zaczynamy w Berlinie, podczas angielskich bombardowań. Bohater wspominając swoje życie daje nam możliwość jego poznania. Poznajemy jego losy od najmłodszych lat. Widzimy, jak ciężko było dojrzewać w cieniu hołubionego przez wszystkich Władimira, uzdolnionego i popularnego, który jest dumą ojca. Siergiej z kolei żyje w ciągłym cieniu brata. Jąkała, nieśmiały i nieprzebojowy, na dodatek „posiadający złą postawę”, która przynosi hańbę rodzinie. Jednakże dzięki autorowi, to właśnie tego nieznanego brata mamy okazję lepiej poznać.

Obserwujemy życie Siergieja – najpierw w carskiej Rosji, potem w Cambridge, Paryżu i Berlinie. Widzimy jego proces dojrzewania, krzepnięcia przekonań i postaw życiowych, zdobywanie i utratę przyjaciół i kochanków. Śledzimy jego namiętności, ale serwowane są one czytelnikom w sposób bardzo delikatny, nie powinny chyba nikogo gorszyć.

Siergiej miał okazję poznać wiele bardzo interesujących postaci, między innymi Pablo Picasso, Gertrudę Stein, Igora Strawińskiego czy Jeana Cocteau. To oni zapewniają mu wgląd w życie kulturalne, pełne gwaru, interesujących rozmów, kabaretowych spódniczek i dymu opium. Lata dwudzieste i trzydzieste XX wieku…

Jednakże kolorowe lata się kończą, nadciąga groza faszyzmu, homoseksualizm grozi więzieniem lub śmiercią, zaczyna się robić szaro i groźnie. Ale Siergiej się nie poddaje, ciągle próbuje znajdować piękno w życiu.

„Zmyślone życie Siergieja Nabokowa” to książka dobrze napisana i przedstawiająca ciekawą osobę. Cały czas po głowie chodziło mi pytanie: jak bardzo ona się ma do rzeczywistego życia Siergieja Nabokowa i na ile wiernie przedstawia również obraz jego sławnego brata. Nie znam losów Władimira, więc nie miałam możliwości skonfrontowania informacji.

Czytało mi się dobrze, chociaż lepiej „wchodziła” mi pierwsza część, ale może wynikać to z faktu, że z przyczyn niezależnych ode mnie ta lektura rozciągnęła się na długi czas. Właściwie chyba niczego mi nie brakowało w tej lekturze, więc obniżenie zainteresowania zwalam właśnie na rozciągnięcie czytania w czasie.

Książka ta powinna być dobrą lekturą dla wielu osób – dla tych lubiących biografie powinna być ciekawa już ze względu na tematykę książki. A ci, którzy biografii nie lubią mogą ją potraktować li i jedynie jako powieść.

© 

zmyślone życieWydawnictwo: Muza, 2013

Oprawa: twarda

Liczba stron: 384

Moja ocena: 4/6

Ocena wciągnięcia: 4,5/6


„Zabić ojca” – Amélie Nothomb

karty

Joe Whimp bardzo wcześnie został zmuszony do bycia dorosłym. Jako nastolatek został wyrzucony z domu, samotnie wychowująca go matka wolała kochanka od syna. Joe radzi sobie jak może, stara się też rozwijać swoje specyficzne umiejętności. Ma talent do sztuczek karcianych, które testuje na klientach różnych barów. Pewnego dnia jego pokaz ogląda mężczyzna, który sugeruje chłopcu, by udał się do mistrza iluzji – Normana Terence’a. Joe tak własnie czyni, odwiedza Normana, prosząc, by przyjął go na ucznia. Ten zgadza się, a wtedy życie kilku osób zmienia się diametralnie…

Joe zostaje wręcz przyjęty do rodziny, a z czasem jest traktowany jako syn. Nieważne, że nie jest krwią z krwi, znajduje u nich namiastkę rodziny. Może w końcu poczuć, jak to jest mieć ojca i matkę. Jednakże rodzi się w nim fascynacja przybraną matką, która szybko przybiera na sile. Gdy do tego dojdzie jeszcze coraz większa rozbieżność poglądów między Joe a Normanem, to sytuacja zaczyna zmierzać prosto do katastrofy. Pytanie tylko – jakiej?

Amélie Nothomb bardzo dobrze wychodzą krótkie formy, ale ta akurat książka mnie trochę rozczarowała. Nie porwała mnie, nie wzbudziła we mnie silnych uczuć, co tak dobrze wychodzi tej autorce w innych książkach. Jest to dobrze napisana opowieść o marzeniach, ich realizacji, namiętności, poświęceniu, cierpliwości w dążeniu do celów. Duży plus dla autorki za zakończenie, sprawiło mi ono niezłą niespodziankę.

„Zabić ojca” to dobra powieść, jednak Nothomb ma w swej kolekcji o wiele lepsze pozycje.

© 

 

zabić ojcaWydawnictwo: Muza, 2013

Oprawa: miękka

Liczba stron: 104

Moja ocena: 3,5/6

Ocena wciągnięcia: 4/6


„Mężczyzna, którego nie chciała pokochać” – Federico Moccia

kobieta

Sofia to piękna, młoda kobieta. Ale przede wszystkim niespotykanie uzdolniona pianistka. Mało jest na świecie muzyków, którzy mogliby z nią rywalizować pod względem talentu. A na dodatek ona muzykę i granie na pianinie kocha całym sercem, to jej największa pasja. A jednak pewnego dnia się jej wyrzeka…

Przez lata żyje z ukochanym mężczyzną, uczy dzieci gry na pianinie, dba o Andreę, ale w głębi duszy czuje pustkę. Puste miejsce, którego już nie zapełnia jej wielka miłość – muzyka. A to nie pozwala jej czuć się w pełni szczęśliwą. Tym bardziej, że obwinia się za wypadek, któremu przed laty uległ Andrea. Gdy pewnego dnia na jej drodze staje tajemniczy mężczyzna, Sofia odczuwa żywsze bicie serca. Tym bardziej, że jego obecność w jej życiu zaczyna przypominać kobiecie o tym, czego już nie odczuwała od lat.

Tancredi jest niezwykle przystojny, bogaty, intrygujący. A jednocześnie okrutny, wyrachowany i dążący do celu za każdą cenę. Gdy spotyka Sofię, to na początku myśli, że przyciąga go ona tylko urodą. Jednakże potem zaczyna – oczywiście – odczuwać coś poza pożądaniem. A wtedy rozpoczyna się gra o wysoką stawkę!

O tym autorze słyszałam przez długi czas wiele zachwytów. Dlatego skusiłam się na jego najnowszą książkę. I teraz mam zagwozdkę – czy ja jestem inna niż większość, czy też miałam pecha i akurat nie jest to jego najlepsza pozycja? Chociaż jak teraz sobie myślę, to chyba jednak rozmija mi się pod tym względem gust z większością blogerek. Bo przypominam sobie te wszystkie zachwyty nad podobnymi do tej książkami, przypominam sobie moje wrażenia i już widzę rozjazd. Najwidoczniej współczesne romanse nie są dla mnie, będę to brała pod uwagę w przyszłości.

Co mi się nie spodobało? Autor mocno poleciał schematem. Ona – piękna, utalentowana, zakochana, opierająca się zdobywcy. On – przystojny, bogaty, męski, napalony. Ona ucieka, on goni. On jej oferuje wszystko co najlepsze, najpiękniejsze, najbardziej wyjątkowe, zrobi dla niej wszystko. A ona ledwo na niego spojrzy, to już wie, że on jest „zraniony, niejednowymiarowy, skomplikowany. Z jednej strony zabawny, z drugiej spowity smutkiem.”. Nawet motyw z „ofertą nie do odrzucenia” już był wykorzystywany w popkulturze dobrych kilka razy. Jak na mój gust zbyt wiele tu nagromadzenia schematów.

Poza tym – język i styl. Tylko tutaj nie mam pewności, czy to wina autora czy też tłumaczki. A może trochę jednej i trochę drugiej osoby. Dialogi wydawały mi się często sztuczne, na zasadzie „smaczny makaron, bądź szczęśliwa”. Rozmowy między małymi dziećmi a dorosłymi były wręcz porywające. Na przykład rozmawia sobie sześcioletnia dziewczynka z matką:

– Poza tym… – dodała – byłoby super, gdyby zaczęli się spotykać. Sofia jest fajna, bardzo ją lubię, a on… on jest megazajebisty!
– Simona!
– Ależ mamo, przecież to prawda! Twoim zdaniem nie jest megazajebisty?

Bywały też takie kwiatki, jak rzucanie się na szyję leżącemu, częściowo sparaliżowanemu mężczyźnie. A opisy scen erotycznych brzmiały trochę tak, jak te, które namiętnie cytują biblionetkowicze.

Ten pocałunek miał różny posmak. Z jednej strony był wyczekany, wycierpiany, pożądany. Z drugiej wywalczony, wcześniej unikany, i w końcu sprzedany. (…) Jej wargi początkowo odpowiedziały na pocałunek lękliwie i wstydliwie, potem niespodziewanie nabrały wigoru i stały się zachłanne, a w końcu oszołomione i zaskoczone tym wybuchem namiętności.

Kurtyna w dół, wargi mnie dobiły 😉

Pewnie zastanawiacie się, dlaczego więc oceniłam ją na taką, a nie inną ocenę? Byłaby niższa, ale podniosły ją dwie rzeczy. Po pierwsze Andrea, co do którego nie mamy do końca pewności, czy był taki kryształowy, jak się wydawało. Nagle jeden drobny szczegół zmienia wizję jego osoby, a autor już do końca książki pozostawia nas w tej niepewności. Drugim plusem tej książki jest zakończenie – chwała autorowi, że tutaj nie poszedł w schemat i w typowy happy end, bo można byłoby się zasłodzić. A tak pozostawieni zostajemy z niejasną sytuacją, musimy sami dopisać sobie dalszy rozwój sytuacji.

„Mężczyzna, którego nie chciała pokochać” to dosyć przeciętny romans. Dobry na wakacje czy do pociągu, bo jednak jest to całkiem wciągająca książka. Sprawdzi się też w sytuacji, gdy chcemy przeczytać coś lekkiego, co nie będzie od nas wymagało wysiłku intelektualnego.

Ja na razie temu autorowi podziękuję, chociaż sięgnę kiedyś po jego „Trzy metry nad niebem”, bo namawia mnie do jej lektury osoba, której ufam. Ciekawe, czy ta książka zmieni mą wizję jego twórczości?

PS. Wydawnictwo zafundowało tej książce naprawdę śliczną okładkę!

© 

 

mezczyzna-ktorego-nie-chciala-pokochacWydawnictwo: Muza, 2012

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 352

Moja ocena: 3/6

Ocena wciągnięcia: 3,5/6


„Lód w żyłach” – Yrsa Sigurdardottir

lod w zylachWydawnictwo: Muza, 2010

Oprawa: miękka

Liczba stron: 386

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5,5/6

4 tom cyklu „Thora”

*****

Grenlandia, środek zimy. Ciemno, przeraźliwie zimno, bezludnie. Tam właśnie tym razem trafi Thora i Matthew.

Kancelaria Thory ciągle cienko przędzie. Więc gdy zjawia się u niej Matthew ze zleceniem z banku, w którym pracuje, Thora nie zastanawia się długo, tylko przyjmuje propozycję. Mają zbadać sprawę zaginięć pracowników stacji badawczej. Islandzka firma bada tam teren pod ewentualną kopalnię składnika utwardzającego żelazo. Na tejże stacji doszło do dziwnych zaginięć trójki pracowników, cała reszta nie chce więc tam wrócić, firma ma opóźnienia prac badawczych, a bankowi zależy na tym, by wyjaśnić, co tam się naprawdę dzieje, by wiedzieć, kogo obciążyć ewentualnymi kosztami.

Na miejscu okazuje się, że nie ma śladu po zaginionych mężczyznach, za to w stacji jest sporo zepsutego sprzętu, w biurkach znajdują się ludzkie kości, a mieszkańcy jedynej w okolicy wsi generalnie nie chcą z nimi rozmawiać. A jak już się odzywają, to tylko starają się przekonać ekipę, by jak najszybciej wyjechali z tego miejsca, bo teren, na którym stoi stacja, to miejsce do szpiku złe i tam mogą wydarzyć się tylko tragedie…

Atmosfera między pracownikami zmienia się dosyć szybko. Najpierw wszyscy traktują to właściwie prawie jak wyjazd na dziwne wakacje, jednakże z czasem w ich postawy wkrada się strach, niepewność, stałe poczucie zagrożenia. Kolejne wypadki przyczyniają się tylko do pogorszenia nastrojów i coraz bardziej klaustrofobicznego klimatu.

czlowiek

W tej części zdecydowanie mniej jest życia osobistego Thory i Matthew, a więcej klasycznego podejścia kryminalnego. Mimo tego, że lubię tę parę i ich perypetie, to dobrze zrobił mi krótki odpoczynek od ich kłopotów ze związkiem czy z dziećmi Thory. Yrsa tym razem bardziej skupiła się na sprawie, która przywiodła jej bohaterów na Grenlandię. Znakomicie ukazuje specyficzną aurę tego miejsca – pokrytej lodem połaci na której znajduje się tylko jedna, malutka wieś, odcięta od świata przez większość roku. Do tego obrazowanie narastającego poczucia zagrożenia w grupie pracowników, niesamowita społeczność odizolowanej wsi, połączenie realizmu Islandczyków z przepełnionym magią podejściem miejscowych. Okrasiła to jeszcze mobbingiem, alkoholizmem i poczuciem misji, spełniania powierzonych obowiązków. Wyszło z tej kombinacji coś naprawdę dobrego. Bardzo mi się ten tom podobał – dobrze napisany, z dreszczykiem, z interesującym miejscem akcji, oby więcej takich!

Tom 1 – „Trzeci znak”

Tom 2 – „Weź moją duszę”

Tom 3 – „W proch się obrócisz”

© 

„Zniknięcie słonia” – Haruki Murakami

Wydawnictwo: Muza, 2012

Oprawa: miękka

Liczba stron: 374

Moja ocena: 4,5/6

Ocena wciągnięcia: 4/6

*****

Lubię prozę tego autora. Lapidarność jego stylu, spokojną atmosferę jego utworów, gdzie sen przeplata się z jawą. To, że codzienność w jednej chwili zyskuje najdziwniejszy wymiar, a wypełniają ją nierealni bohaterowie. Melancholię, która często wypełnia każdą stronę, bogactwo refleksji zawartych w każdym utworze.

„Zniknięcie słonia” to zbiór siedemnastu opowiadań napisanych w latach dziewięćdziesiątych. Jest to swoisty przekrój możliwości twórczych Murakamiego. Od króciuteńkich utworów przez te trochę dłuższe, aż do tych, których bohaterów spotkaliśmy w jego powieściach.

Chociaż opowiadania są różne pod względem tematyki, bohaterów, miejsca i czasu akcji, to wszystkie jednak zdaje się wypełniać pewnego rodzaju tęsknota, poszukiwanie celu w życiu, pomysłu na siebie samego, próby zrozumienia rzeczywistości. Krótko pisząc: poczucie niekompletności i pustki.

Autor porusza tak wiele tematów, że najlepiej jest te opowiadania smakować powoli, oddzielać lekturę każdego z nich chwilą zastanowienia się nad nim, może oderwaniem się od książki i powróceniem do naszej rzeczywistości. Szczerze pisząc, boję się zagłębiać w dłuższą analizę każdego z opowiadań. Obawiam sie zarówno tego, że nie odczytuję wszystkich ich poziomów, jak i tego, że wyszedłby mi niezmiernie długi tekst. Jeżeli ktoś ma ochotę na wnikliwą analizę, to zapraszam do Owarinai Yume.

Napiszę więc tylko, że kilka opowiadań niezmiernie mnie urzekło. Należały do nich: O tym jak w pewien pogodny kwietniowy poranek spotkałem stuprocentowo idealną dziewczynę, Sen, Milczenie, Okno, Ostatni trawnik popołudnia. Cały zbiór jest bardzo dobry, ale ja zdecydowanie wolę jego powieści. Tam buduje on bardziej skompllikowane światy, głębokie zależności między bohaterami, rzeczywistością, a tym, co nierealne. Nabiera rozmachu, szlifuje każdy szczegół, dopieszcza każdy drobiazg. Jego powieści porywają mnie do środka, a po ich zakończeniu czuję się wypruta i skołowana. Jego opowiadania – chociaż doskonałe – to tylko pewnego rodzaju przystawka, która tylko robi mi ochotę na więcej. Cieszy więc fakt, że – mimo przeczytania dziesięciu jego książek (trylogię 1Q84 liczę jako całość) – jest ich jeszcze kilka przede mną!

„Zniknięcie słonia” to zbiór dobrych i bardzo dobrych opowiadań. Nie porwały mnie jednak one tak, jak to bywało z powieściami tego autora. Nie wiem, czy zmienia mi się gust, czy to faktycznie wynika z tego, że wolę jego powieści. Będę to sprawdzać w przyszłości. A na razie polecam ten zbiór głównie wielbicielom tego autora, bo osobom, które go jeszcze nie znają polecę jednak którąś z powieści, np. „Norwegian Wood”. Tylko nastawcie się na to, że w jego książkach rzeczywistość bywa nierzeczywista…

*****

A ja teraz zostawiam Was z tekstem i jadę na przedpremierowy pokaz dla prasy (ha, ha, ha!) filmu, na który wielu z Was czeka już od jakiegoś czasu, a którego polska premiera przewidywana jest na styczeń 2013. A konkretnie…

© 

„Dziedzictwo Adama” – Astrid Rosenfeld

Wydawnictwo: Muza, 2012

Oprawa: miękka

Liczba stron: 320

Moja ocena: 4/6

Ocena wciągnięcia: 3,5/6

*****

Edward, mieszka wraz z rodziną w Berlinie. To młody człowiek, który nie potrafi odnaleźć swojego miejsca na ziemi, nie potrafi odnaleźć siebie. Pewnego dnia znajduje na strychu dziennik Adama Cohena, swego stryjecznego dziadka. Wiedział o nim właściwie tylko tyle, że rodzina unika rozmów na temat Adama oraz że on sam jest do niego wybitnie podobny, co przysparza zresztą cierpień jego najbliższym. A teraz ma poznać życie Adama. Jego dziedzictwo.

Adam miał nieszczęście urodzić się w czasie niedobrym dla Żydów. Szczęściem była niesamowita rodzina, a właściwie babcia, która go ukształtowała. I to dzięki niej zyskał szansę na to, by gonić za osobą, która spowodowała, że poczuł, że żyje i chce żyć… za nią. Młody mężczyzna rusza do okupowanej przez Niemców Polski, gdzie zamierza odnaleźć Annę i jej rodzinę. A, by to się udało, Żyd z pomocą Niemca, oficera SS, wciela się w postać hodowcy róż, pracującego u gubernatora Franka. Traci tożsamość, zyskuje tożsamość. Czy uda mu się odnaleźć ukochaną? Co jeszcze – oprócz opuszczenia rodziny i utraty dawnego życia – jest w stanie dla niej zrobić?

Owszem, widzę spójność między obydwiema historiami, widzę też ich podobieństwo. Dostrzegam zabieg ukryty w powiązaniu historii tych dwóch spokrewnionych mężczyzn. Ale i tak muszę to napisać – historia Adama obroniłaby się sama. Historia Edwarda jest dla mnie kompletnie niepotrzebna. Mało tego, pierwszy raz w życiu miałam wrażenie, że książkę napisaną przez ponoć jedną osobę, pisały dwie. Serio, aż mi się wierzyć nie chce, że jedna osoba napisała historię Adama i historię Edwarda. Część dotycząca Edwarda jest miałka, bezpłciowa, nudna. Musiałam się przez nią przebijać. Część o Adamie jest dużo lepsza, momentami bardzo dobra, chociaż chwilami dziwnie naiwna i nierealna. Bo jak inaczej pomyśleć w momencie, gdy dorosły mężczyzna zachowuje się, jakby nie widział, że dookoła jest wojna, mordują, rabują, gwałcą, jakby nie rozumiał, co dzieje się z Żydami dookoła niego. Ma oczy, uszy, sprawny umysł i nic do niego tak długo nie dociera?

Trzeba jednak przyznać autorce, że pięknie operuje językiem. Pisze w bardzo subtelny, lekko poetycki sposób. Kilkoma zdaniami potrafi tworzyć bardzo przejmujące sceny. Udało jej się także mnie zaskoczyć rozwojem akcji dotyczącej Adama. Nie spodziewałam się takiego rozwinięcia jego historii i za to zyskała dużo w moich oczach.

Akcja toczy się przeważnie bardzo powoli, snuje się między detalami. Ja lubię opowieści rodzinne, sagi, powolny rozwój sytuacji, jednakże tutaj to już momentami mnie denerwowało. Szczególnie a propos Edwarda, bo w moich oczach ta część mało co wnosi do samej książki.

Jednakże „Dziedzictwo Adama” porusza bardzo interesujące tematy i za to trzeba autorce dorzucić kolejny plus. Mamy tu spojrzenie na wojnę oczami Niemców i niemieckich Żydów. Mamy przyjaźń i miłość, również takie, które łączą obydwie strony konfliktu. Mamy kwestię tożsamości, poczucia przynależności, poświęcenia dla innej osoby, podejmowania wyborów i ich konsekwencji dla nas samych i innych. Czy jesteście w stanie zmierzyć się z dziedzictwem Adama?

© 

„Śmiech w ciemności” – Vladimir Nabokov

Wydawnictwo: Muza, 2010

Oprawa: twarda

Liczba stron: 246

Moja ocena: 5/6

Ocena wciągnięcia: 5/6

*****

Pierwsze zdania książki i już zaskoczenie. Bo któż to decyduje się opowiedzieć całą historię już w pierwszym akapicie? Szaleniec! Nabokov jednak wprost pisze:

Żył sobie raz w niemieckim mieście Berlinie mężczyzna imieniem Albinus, bogaty, szanowany, szczęśliwy; pewnego dnia porzucił żonę dla młodej kochanki; kochał, lecz nie był kochany; i życie jego zakończyło się katastrofą.

No tak, można byłoby pomyśleć, po co ja mam to teraz czytać? A dlatego, że – jak to pisze sam autor – „szczegóły są mile widziane”. A w tej historii są wręcz najważniejsze! Bo w niej każdy detal się liczy, wiele z nich mogłoby z taką łatwością zmienić całą powieść w zupełnie inną historię. Poza tym dzięki temu, że wiemy, co się wydarzy, możemy skupić się na detalach właśnie, a także na jezyku, bohaterach, snutej historii i intrygach, jakie w życie bohaterów wprowadzał autor. A jest co poznawać!

Jest to dla mnie druga książka tego autora, którą miałam okazję przeczytać. Pierwszą oczywiście była znana powszechnie „Lolita”. Dawno, dawno temu próbowałam ją przeczytać, jednak poległam, nie dałam rady. Po latach sięgnęłam po nią ponownie i tym razem poszło dużo lepiej – doczytałam do końca, doceniłam ją jako dobrą książkę, ale niestety, nie porwała mnie, nie było między nami „magii”. Niepewnie więc sięgnęłam po „Śmiech w ciemności”, nie byłam przekonana, że powinnam kontynuować znajomość z tym autorem.

Ku memu zdziwieniu ta ksiażka podobała mi się o wiele bardziej od „Lolity”. A może ja w końcu dorastam do prozy tego autora? Albo przez te lata zmienił mi się trochę gust czytelniczy? Zresztą, nie jest to ważne, ważne jest, że „Śmiech w ciemności” to bardzo dobra książka.

Nie wiem, czy już mogę ośmielić się i napisać, że Nabokov wielkim pisarzem był, na to chyba muszę poznać więcej jego książek. Ale muszę mu przyznać ogromną umiejętność w tworzeniu postaci, budowaniu fabuły, bawieniu się ironią, igraniu zarówno z bohaterami, jak i z czytelnikiem. A to wszystko przy użyciu takiego pięknego języka, że tylko czytać się chce! Nie wiem, jak innych czytelników, ale mnie autor uwodził zdaniami takimi, jak poniższe:

„Elektryczna furgonetka z mleczarni śmietankowo turlała się na grubych oponach” (str. 63)

„Nawet młode, świeże powietrze nie przywykło jeszcze do pohukiwań dalekich pojazdów; delikatnie chwytało te dźwięki i niosło je dalej niczym coś kruchego i cennego” (str. 63)

„Pod wpływem samotności stał się drażliwy jak stara panna i teraz chorobliwie delektował się własną urazą” (str. 163)

Nie spodziewałam się, że aż tak bardzo spodoba mi się to, jak Nabokov bawi się językiem.

Fascynujące jest to obserwowanie upadku na życzenie. Bo przecież Albinus od samego początku pożąda ot rozrywki, miłostki, uniesień, potrzebuje odmiany. A, że trafia na Margot, to już inna sprawa. On, w średnim wieku, ustatkowany mieszczanin, nagle traci rozum. Chociaż można się zastanawiać, czy aby tak do końca? Bo przecież nie dąży do rozwodu z żoną, próbuje unikać tego tematu, tak, jakby nie zakładał, że Margot może być dla niego kimś więcej, zagościć w jego życiu na dłużej. A Margot? Ta piękna, jednakże wyrachowana i okrutna młoda kobieta, czego ona tak naprawdę pożąda i co za tym stoi? Czy aby wszystko można złożyć na karb trudnego dzieciństwa i burzliwej młodości? Czy to usprawiedliwia jej podłość w traktowaniu kochanka? A do tego wszystkiego Rex. Jak można być tak podłym, by zachowywać się tak, jak on? Jak bardzo trzeba mieć zepsutą psychikę? Co go pcha do takiego zachowania?

Na dodatek jest to powieść z wieloma możliwymi interpretacjami i kryjąca sporo potencjalnych innych zakończeń. Wystarczyłoby zmienić jeden detal, by zmienić wszystko, piękne odzwierciedlenie teorii chaosu. Wielość interpretacji jest też zachwycająca, nawet dla takiego laika, jak ja. Już sam tytuł daje pole do popisu. A stwierdzenie „miłość jest ślepa” nigdy nie było chyba tak pełne możliwych rozwinięć. Imię Albinus też można ciekawie poprowadzić od albinizmu do tej symbolicznej ciemności tytułu. Można się pobawić także wielością mądrości ludowych i porzekadeł, którymi można byłoby wyśmienicie „ilustrować” akcję tej powieści.

Tę mocno filmową powieść wieńczy Leszka Engelkinga, ciekawe podsumowanie powyższej lektury. © Agnieszka Tatera

PS. Wyniki losowania podam jutro 🙂

„Naga cytra” – Shan Sa

Wydawnictwo: Muza, 2011

Oprawa: miękka

Liczba stron: 272

Moja ocena: 3,5/6

Ocena wciągnięcia: 3,5/6

*****

Rok 400. Młoda chińska arystokratka wiedzie szczęśliwe życie, czekając na ślub. Sielankę przerywa jednak wojna, a konkretnie napad żołnierzy na jej dom rodzinny. By ocalić rodzinę dziewczyna zgadza się ślub z komendantem, człowiekiem bez pochodzenia, bez wykształcenia, ogłady, koneksji i fortuny. Szybko zachodzi w ciążę i właściwie od tej pory przez długi czas nazywana jest najpierw Młodą Matką, a potem Matką. Jej życie to właściwie ciągłe czekanie na małżonka oraz na to, co jej los przyniesie. Spędza dni na rozwoju rezydencji, wychowywaniu dzieci i przemyśleniach. Czy czuje się szczęśliwa? Czy kocha i jest kochana?

Rok 581. Młody lutnik, Shen Feng, przybywa do miasta w celu sprzedania owocu wielomiesięcznej pracy – kolejnej cytry jego życia. Przy okazji tej transakcji dowiaduje się, że z powodu wojen, biedy, chaosu, właściwie zniknęło zapotrzebowanie na produkcję tych instrumentów. No, chyba że na produkcję fałszywych starożytnych, sławnych instrumentów. A na to znowu nie chce się zgodzić Shen. Czy zdoła znaleźć inną alternatywę, która uchroni go od głodowej śmierci?

Obydwie, tak oddalone w czasie i kontekście opowieści, jednoczą się w pewnym momencie, tworząc całość, w momencie, gdy autorka zmierza do zakończenia. Jednak jak możliwe jest połączenie historii bogatej damy sprzed 200 lat oraz życia biednego lutnika?

Lubię książki Shan Sa. Czytałam już ponad połowę z nich. Urzeka mnie delikatnością, łączeniem poetyckości opowieści z dosadną prozą życia, pięknym odwzorowaniem realiów. I mimo tak pozytywnego nastawienia ta książka nie zdołała mnie zachwycić. Sama tak naprawdę nie do końca wiem dlaczego. Niby wszystko jest takie, jak być powinno. Ale jednocześnie miałam wrażenie, że jest tam zbyt wiele dodatków, odczuwałam też niejaką chaotyczność. Jednakże sięgnę po inne jej książki. Jedno potknięcie nie skreśla mej przyjaźni z książkami Shan Sa. © Agnieszka Tatera

PS. Takiego zaspojlerowania całej fabuły, jak w opisie tej książki umieszczonym na jej okładce, nie widziałam już wieki! Ktoś w wydawnictwie zasłużył na solidnego kopniaka w cztery litery! Jak można ujawnić wszystkie najważniejsze szczegóły??

„Zła krew” – Arne Dahl

Wydawnictwo: Muza, 2011

Oprawa: miękka

Liczba stron: 342

Moja ocena: 3,5/6

Ocena wciągnięcia: 4/6

*****

Policyjny zespół do spraw zbrodni międzynarodowych zastygł w bezczynności. Do tej pory w Szwecji nie działo się zbyt wiele przestepstw o skali ponadkrajowej. Pojawia się nawet plotka, że drużyna A (jak określa się ich grupę) zostanie rozwiązana.

Nagle dostają wiadomość ze Stanów Zjednoczonych – w drodze do Szwecji jest słynny seryjny morderca, który w USA poszukiwany jest już od dwudziestu lat, a policja nie jest w stanie go schwytać! Na lotnisku zamordował jedną osobę, a potem z nieznanych przyczyn wsiadł do samolotu i leci do Szwecji. Grupa zostaje postawiona w stan gotowości, planuję zatrzymanie na lotnisku i jednocześnie próbują się dowiedzieć dlaczego morderca leci akurat do nich.

Oczywiście zabójcy udaje sie uciec z lotniska, a policja staje przed perspektywą długiego i zagmatwanego śledztwa. W końcu ich amerykańscy koledzy od dwudziestu lat próbują złapać tego mordercę. Pada na nich blady strach – ile ofiar zdąży zabic zanim go złapią? Jaki będzie jego następny ruch? Jak mogą mu przeszkodzić w mordowaniu?

Nie czytałam pierwszego tomu tej serii, ale jak to w seriach bywa – każdy tom jest o innej sprawie, a łączą je sylwetki głównych bohaterów. Dlatego też nie miałam zbyt dużego poczucia straty. Czytałam, czytałam i cały czas zastanawiałam się, co ja tak naprawdę o tej książce sądzę. Na końcu doszłam do wniosku, że uczucia mam zwyczajnie bardzo mieszane i tyle. Dlaczego?

Najmocniejszą stroną tej książki była dla mnie fabuła. Autor miał naprawdę rewelacyjny i unikatowy pomysł! Łapałam się na tym, że kilka razy pomyślałam sobie z podziwem, że to łebski pisarz jest, byle umysł by takiej fabuły nie wymyślił. Samo prowadzenie śledztwa też było całkiem dobrze opisane, nie zamierzam się czepiać.

Jednakże już styl, w jakim Dahl napisał „Złą krew” kompletnie mi nie podszedł. Jakieś silenie się na w ogóle nieśmieszny dowcip, filozofowanie za trzy grosze, chaotyczność tego filozofowania, nieudolna „poetyckość” przemyśleń etc. Nie, nie i jeszcze raz nie, momentami doprowadzało mnie to do szewskiej pasji!

W połączeniu wyśmienitej fabuly oraz upierdliwego stylu wygrał niestety styl, w związku z czym ta lektura prawie w ogóle nie sprawiła mi przyjemności, a momentami wręcz męczyła. Szkoda, że tak dobrze zapowiadający się autor tak zawalił sprawę. Jak to mówi Kalio – dobrze żarło i zdechło.

Drugim dużym minusem, nie związanym już z treścią książki, jest okładka. Już długo nie widziałam tak koszmarnej okładki, fuj! Przez te wszystkie dni, kiedy czytałam książkę, to caly czas starałam się książkę kłaść tak, by jej nie widzieć. Ta z pierwszego tomu też jest wstrętna, ale całe szczęście nie miałam z nią bliższego kontaktu. Ja nie wiem, czy osoby je projektujące i zatwierdzające nie myślały nad tym, co robią? Brrrr…

Szczerze pisząc, to sama nie wiem, czy dam temu autorowi jeszcze szansę i sięgnę po inne jego książki. Jeżeli nawet, to musi upłynąć sporo czasu, bo czuję się tą jedną już zmęczona. © Agnieszka Tatera

PS. Bardzo celnie opisała odczucia z lektury Elenoir, są generalnie bardzo podobne do moich.