Piękny sen o wolności – musical „1989”

Istnieje musical, na który od dnia premiery bilety znikają w takim tempie, że przez pół roku nie zdołałam kupić ani jednego. I o którym słychać tylko pozytywne opinie, przynajmniej w mojej bańce. Tak, macie rację, chodzi o „1989”, koprodukcję Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie oraz Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego.

Pomysł opowiedzenia historii transformacji, walki „Solidarności” z systemem w musicalowych ramach, na dodatek z muzyką hip-hopową i rapem, wydawał się mocno karkołomny. Postanowiłam jednak zaufać opiniom zachwyconych znajomych i spróbować – to była jedna z najlepszych decyzji mojego teatralnego życia!

Twórcy – wybierając taki temat i takich bohaterów – dotykają czułych miejsc w naszej współczesnej mitologii. Przemiana Polski lat 80. i 90., walka o demokrację, historie Wałęsów, Kuroniów, Frasyniuków, to wszystko tematy, na które powstało już tyle możliwych narracji, że coraz łatwiej się wśród nich pogubić. Starają się być jak najbardziej obiektywni. Chwała im wielka za również za to, że nie ulegli „modzie” na budowanie dalszych podziałów w społeczeństwie. Nie ma tu granitowych pomników, ludzi z marmuru, świętych. Są zwykli ludzie, których los i przypadek postawił w tym miejscu i w tym czasie, którzy chcą zmian, ale także się ich boją, nie potrafią (bo skąd?) przewidzieć, co one przyniosą, czy warto poświęcać życie, czas, rodziny zdrowie, by próbować zmienić świat. Bo czy będzie to faktycznie dobra zmiana? Szczególnie, że sami między sobą nie do końca potrafią się dogadać, różnie postrzegają cele i kierunki działania, jak wspólnie zmieniać rzeczywistość w takiej sytuacji?

Świetnym pomysłem jest przeplatanie „wielkiej i małej historii”. Mamy okazję towarzyszyć bohaterom w strajkach, porozumieniach sierpniowych, stanie wojennym, prześladowaniach i aresztowaniach, internowaniu, odbieraniu Pokojowej Nagrody Nobla przez Danutę Wałęsę, rozmowach między komunistami a liderami „Solidarności”, Okrągłym Stole, aż do wyborów parlamentarnych w 1989 – to ta wielka historia. A ta mała? Losy rodzin trzech przywódców, a także niektórych ich współpracowników (np. Henryki Krzywonos czy Anny Walentynowicz). Opowieść o tym, jak wiele musieli poświęcić, by można było zrealizować wielkie plany. Te godziny wyczekiwania, strachu, to nachodzenie przez służby i milicję, ta wieczna niepewność, ale także wręcz utrata zdrowia czy życia. Śmiem wręcz postawić tezę, że części dzieci te lata zafundowały traumę… O tym też trzeba pamiętać, że nie każdy miał wybór, niektórzy uczestniczyli w tym wszystkim ze względu na decyzje bliskich osób. I nie, nie chcę teraz zarzucać, że była to walka niepotrzebna, kompletnie nie mam takiej tezy, ten spektakl jednak wzbudził we mnie refleksję także tego typu, jak wielkie były koszty, które ponosiły zaangażowane osoby i ich bliscy? Czy było warto mogą ocenić tylko oni sami, nie ja. Momenty, które znamy z mediów i lekcji historii ożywają dzięki temu, zyskują dodatkowy wymiar, bliższy każdemu z nas.

Zachwyciło mnie to, że jest to spektakl mocno skupiony na kobietach i ich roli w tych wydarzeniach. Nie przypominam sobie, by w szkole jakoś szczególnie mocno uczono mnie o tym, jak wiele kobiet uczestniczyło w tych wydarzeniach. Owszem, mówiono coś o Walentynowicz czy Krzywonos), ale już fakt, że wśród członków Solidarności połowa to były kobiety był mi zupełnie nieznany. A to one – jak doczytałam po spektaklu – już przed 1980 rokiem współtworzyły nielegalne Wolne Związki Zawodowe i współorganizowały strajk w Stoczni Gdańskiej. Nie słyszałam o internowaniu kobiet w Gołdapi i Darłówku, a przecież było to łącznie prawie 400 kobiet! Nie mówiło się też o kosztach takich, jak poronienie dziecka po pobiciu przez służby (Henryka Krzywonos), chorobach fizycznych czy psychicznych, które je dotykały. Do niedawna nie istniały w ogóle jako bohaterki tamtych czasów, najwyższa pora na to, by to się zmieniło! Wspaniale to podtrzymywanie świata na barkach, by mężczyźni mogli walczyć o inne życie pokazał utwór „Danuta odbiera Nobla”, nie dziwię się kompletnie, że spotkał się z tak gorącym przyjęciem publiczności!

Wielka w tym zasługa aktorek, które grają bohaterki. Magdalena Osińska (Gaja Kuroń), Katarzyna Zawiślak-Dolny (Krystyna Frasyniuk), Karolina Kazoń (Danuta Wałęsowa), Małgorzata Majerska (Anna Walentynowicz) oraz Dominika Feiglewicz (Hendryka Krzywonos) grają porywająco, charyzmatycznie, oddając najmniejsze niuanse swoich postaci, są przekonujące i cudownie śpiewają! Chociaż wiemy, jak historia się skończyła, to mimo wszystko zaciska się kciuki i kibicuje, by wszystko poszło po ich myśli. Szczególnie zapadła mi w pamięć Gaja Kuroń, Danuta Wałęsowa i Anna Walentynowicz. Panom też nie mogę nic zarzucić, wypadli świetnie, szczególnie Marcin Czarnik (Jacek Kuroń) oraz Mateusz BIeryt (Władysław Frasyniuk), a w mniejszych rolach Antoni Sztaba i Wojciech Dolatowski. Ale – co rzadkie – ten zespół wydaje się nie mieć żadnego słabszego ogniwa, są świetni jako całość! I to pod względem aktorskim, wokalnym, jak i choreograficznym, to czysta przyjemność dla oka i duszy! Kreacja zbiorowa dopracowana w najdrobniejszym szczególe. Tak świetną pracę zespołową widziałam jeszcze tylko w „Z ręką na gardle” (Teatr Współczesny w  Warszawie), jednak trudno porównywać tamten ascetyczny w środkach i kameralny (7 aktorów) spektakl z tak dużym przedsięwzięciem.

Kolejną mocną stroną tego musicalu jest muzyka. Odpowiada za nią Andrzej Mikosz “Webber” znany m.in z wieloletniej współpracy z “Łoną”. Przed spektaklem miałam trochę obaw, ale błyskawicznie się rozwiały. Muzyka jest świetna, łatwo wpadająca w ucho, podkręcająca emocje. W połączeniu ze świetną choreografią i ciekawie rozwiązaną scenografią (świetny pomysł z „oknami”, przez które możemy podglądać bohaterów i muzyków) tworzy wspaniałe show, które zachwyca te tłumy przychodzące od dnia premiery.

Na wielkie uznanie zasługuje to, nikt tu się nie bawi w „przepychanki”, kto jest jaki, nie umacnia czy nie obala pomników. Jednak jednocześnie padają niewygodne pytania o rolę Lecha Wałęsy, o przyszłość Solidarności i Polski, czy warto było walczyć, czy przyjęty kierunek jest/był słuszny etc. Nie przedstawia się tutaj Solidarności i jej liderów jako nieskazitelnych, ale też nikt nie przyjmuje moralizatorskiego tonu. Przebija też rozczarowanie kapitalizmem, konformizmem i tym, co się przez ostatnie lata wydarzyło w Polsce. Wspaniała jest scena rozmów w Magdalence, gdzie jednocześnie na ekranie widzimy archiwalne nagranie, a poniżej widzimy jakby scenę ze współczesnego „Wesela”, a Małgorzata Majerska wspaniale śpiewa pieśń Chochoła. W ogóle przeróżnej symboliki i nawiązań do kultury jest naprawdę sporo, są np. maki spod Monte Cassino, jest Kuroń upozowany na Stańczyka, są nawiązania do „Hulanek” Young Leosi, piosenki Maty czy „Gry o tron”.

W tym spektaklu wszystko „gra”, według mnie jest tylko jedna rzecz, do której można się przyczepić – siedziałyśmy w loży na parterze oraz w pierwszym rzędzie i wszystkie miałyśmy problemy ze zrozumieniem niektórych tekstów, bo albo muzyka była za głośno, albo jakoś źle byli podłączeni główni wokaliści. Bo o ile przy pojedynczych wokalach było ok, to już przy grupowych bywało bardzo różnie, a szkoda, bo głosy ta ekipa ma naprawdę świetne! Tak czy siak – „1989” to naprawdę wspaniały musical „transformacyjny”, który dzięki takiej formie i wykonaniu może bardzo mocno pomóc we wzbudzeniu zainteresowania okresem, który często w szkole jest przedstawiany po łebkach, a od kilku lat jest też przedstawiany w mocno zafałszowany sposób. Idealizm, realizm, walka, miłość, wspólnota, siła, odwaga, strach, ciężar historii, bohaterstwo, tragedie, rodzina przyjaciele, a przede wszystkim – akcja, działanie na rzecz tego, by zmienić rzeczywistość dookoła nas! Jest to według mnie spektakl potrzebny w rzeczywistości, w której coraz rzadziej podejmujemy akcję inną niż kliknięcie w lajk czy serduszko…

Bardzo, bardzo mocno polecam i czekam na jesienną pulę biletów, bo czuję, że muszę obejrzeć to jeszcze raz, tam się tyle dzieje, że jestem pewna, że wyłowię dziesiątki kolejnych smaczków!

Fot. Bartek Barczyk, materiały Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.

KINKY BOOTS, czyli spektakl, który powinien obejrzeć każdy z nas?

Chwila zadumy nad tym, jak bardzo KINKY BOOTS zrobiło się teatralnym fenomenem…

Fakt, to na pozór czystej wody, leciuchna rozrywka, pełna śpiewu, tańca i zabawy. Ale gdyby to było tylko to, to ludzie nie wracaliby po x razy! Ze wszystkich osób (a namówiłam już – ja sama, a potem namówieni przeze mnie inni ludzie – chyba w sumie ze 40? 45? jak nie więcej osób!) tylko 1 wyszła w przerwie, bo to nie była jej „estetyka teatralna”, ze 2-3 miały uczucia i na tak i na nie, a cała reszta wychodziła zachwycona. Z czego większość co jakiś czas robi powtórkę. I wiem, że jest tak i w innych przypadkach, słyszę to od znajomych, widzę w social mediach, widzę na sali obce, ale już któryś raz widziane twarze. I tak sobie myślę, że zabawa zabawą, naładowanie pozytywną energią to jedno (bo wszyscy mamy podobnie, że wychodzimy i przez chwilę kochamy świat i ludzi 😉 ), ale to nie jest wszystko.

Już od jakiegoś czasu w rozmowach wychodzi mi na to, jak ważne są dla części osób te wszystkie przesłania, które porusza ten spektakl i dlaczego może to być – mniej lub bardziej świadomie – ważny spektakl dla każdego człowieka, szczególnie, gdy jest w momencie, gdy się rozwija, szuka swojej drogi czy też nagle coś w swym życiu zmienia. I myślę, że właśnie o to chodzi, że jest to po części spektakl, który wspiera w tychże zmianach, w poszukiwaniu własnej drogi, „pokazuje” że jest to możliwe, że warto o to zawalczyć. Że nie musimy kopiować życia własnych rodziców, czy spełniać ich nałożonych na nas oczekiwań. Że możemy – a wręcz powinniśmy – szukać własnej drogi, tego, co nas uszczęśliwi. Że warto być otwartym na to, co przynosi los i zauważać otwarte furtki, które na nas czekają. Że nie warto odrzucać innych, tylko dlatego, że są… inni, niż my byśmy chcieli. Że warto próbować akceptować siebie i innych ludzi z całym dobrodziejstwem inwentarza (to jest dopiero wyzwanie!). Żeby walczyć z tym, w jakie role kulturalne i społeczne wpychają nas rodzina i społeczeństwo. Że warto rozwijać w sobie cechy, które lubimy, niezależnie od tego, czy są przypisane stereotypom naszej płci/pozycji/kultury, czy też nie. Żeby wspierać w tym samym bliskie nam osoby, pomagać w tych ciężkich życiowych walkach. Żeby pamiętać, że zmieniając siebie na takich, jakimi chcemy być, zmieniamy całą swoją rzeczywistość. I że tylko my jesteśmy w stanie to zrobić, nikt inny. I że warto żyć walcząc i próbując, a nie żałując na koniec, że przeżyło się życie w zamkniętym pudełku zaprojektowanym przez kogoś innego…

I to jest według mnie właśnie to, co przyciąga te gromady ludzi znowu i znowu, bo ten spektakl owszem, ładuje baterie pozytywną energią, ale też jak teraz mi wychodzi – podtrzymuje motywację do tego wszystkiego! A przecież jest ona cholernie ważna, bo bez niej ani rusz.
A że do tego jest jeszcze cudownie zagrany, zabawny, żywiołowy i generalnie – rozkoszny, to już w ogóle robi się kombo do pokochania! Życzę więc Wam i sobie wielu, wielu wspaniałych powtórek, niech nam Lola z aniołkami i ekipą Kinky boots wymiata jeszcze dłuuuuuugo!

A przy okazji dziękuję ekipie, bo to przecież też Wasza energia, praca i zaangażowanie tworzy właśnie taką, a nie inną piorunującą całość! Grajcie tak cudownie dalej! Wszystkie role są tutaj ważne, każdy z Was jest doskonały, a ja uwielbiam powtórki również dlatego, że mogę się przyglądać i wychwytywać różne smaczki „z tła” co jest świetną sprawą!

Na koniec przesuwam sobie ten spektakl z kategorii „fajna rozrywka i tyle” do kategorii „polecam szczególnie, gdy czuję, że osoba się boryka z jakimś życiowym zakrętem” 🙂

PS. A o tym spektaklu pisałam już tutaj oraz wypowiadałam się gościnnie u Kulturalnej Pyry. Zapraszam!

Fot. Krzysztof Bieliński.

Rozmaitości kulturalne #1

Od jakiegoś czasu mój tryb życia odjechał od czytania, zaczepił o kolorowanie, a potem o inne atrakcje związane z kulturalnym spędzaniem czasu 😉 Coraz bardziej brakowało mi tutaj miejsca, gdzie mogłabym napisać o różnych moich zachwytach i rozczarowaniach nieksiążkowych. Postanowiłam więc sprawić sobie przyjemność i tak oto powstaje nowy cykl! A o czym na pierwszy ogień?

„Fortepian pijany” w Teatrze Narodowym

Kompletnie nie wiem, jak to zakwalifikować. W repertuarze stoi: musical. Dla mnie to swoista improwizacja koncertowa z luźną fabułą. Zbiór bardzo rozmaitych typów śpiewa piosenki  Toma Waitsa. Układają się one w opowieść o życiowych wędrówkach, głębokich i przelotnych miłościach, wzruszeniach i żądzach mieszkańców miasteczka Whittier.

Rzecz to przedziwna i nierówna, chociaż jak się później dowiedziałam – połowa ekipy tego spektaklu była w tym momencie nieźle chora, niektórzy wyszli na scenę z wysoką gorączką. Więc ciekawa jestem, jak to wygląda normalnie. Momentami przeszkadzał mi poziom dźwięku, ale generalnie jestem na tak.

A ocena emocjonalna? Robert Jarociński mógłby mi tak mruczeć do ucha. Ale i tak staję się psychofanką (styl pensjonarski 😉 ) Marcina Przybylskiego, ten głos, to spojrzenie, świetna rola zapaleńca, dla którego najważniejsza jest TA muzyka i wszystko jej podporządkowuje. Anna Markowicz ociekająca seksapilem, dobry Karol Dziuba. Ci aktorzy rzucili mi się w oczy/uszy najbardziej.

Suma: spektakl to specyficzny, nie dla każdego, ale warto spróbować.

„W mrocznym, mrocznym domu” w Teatrze Narodowym

Dwaj bracia i kobieta. Świat trzeszczy żwirem pod butami i trzeszczy w posadach. W psychologicznym thrillerze – Marcin Przybylski, Grzegorz Małecki i Milena Suszyńska. Grażyna Kania bierze na warsztat tekst głośnego dziś amerykańskiego autora Neila LaBute’a. Dramat wstrząsu i trwogi. Wycieczka w tajemnice dzieciństwa wolno odsłania dawne krzywdy i niegojące się rany. Trudno będzie rozpoznać, kto jest katem, a kto ofiarą. Kto Kainem, a kto Ablem.

Powyższy opis to esencja tej sztuki. A wrażenia?

O mój Boże… Miazga ze mnie została, tyle powiem! To powalaja sztuka, tak pełna emocji, że wyszłam z bolącym żołądkiem. Z całym szacunkiem dla Mileny Suszyńskiej (chociaż świetnie i bardzo realistycznie wyszło jej granie szesnastolatki!), to jest spektakl dwóch mężczyzn. I mimo całej mej wielkiej sympatii dla Marcina Przybylskiego i jego talentu, to w tym przypadku muszę przyznać, że pozamiatał Grzegorz Małecki! Chapeau bas, panowie! Tak prawdziwie zagrane, tak przejmujące, że nie mogłam oderwać wzroku od sceny. Muszę koniecznie iść jeszcze raz i obejrzeć na spokojniej. Ciekawe tylko, czy to faktycznie będzie „na spokojniej”…

Suma: genialnie zagrany spektakl, polecam z całego serca!

lyzwy

 „Kings on Ice. Tribute to Chopin” – Stadion Narodowy

I dla odmiany coś innego! Światowej klasy show na lodzie w wykonaniu najlepszych łyżwiarzy, w tym mistrzów olimpijskich! Jewgienij Pluszczenko, Stéphane Lambiel, Tomáš Verner, Brian Joubert i wielu innych wspaniałych łyżwiarzy (pełna lista tutaj).

Nie jestem obiektywna, bo od dzieciństwa uwielbiam oglądać mistrzowskie wykonania, brawurowe, przepiękne, często niewiarygodnie dobre i niebezpieczne. Tutaj miałam wrażenie, że mistrzowie dali z siebie mniej niż rok temu (oprócz Jouberta), ale za to ci mniej znani łyżwiarze pokazali sporo ciekawych numerów, więc generalnie jestem zadowolona. Pluszczenko nadal jeździ mistrzowsko, a Lambiel ciągle jest wcielonym wdziękiem i żywą muzyką, uwielbiam człowieka!

Włodek Pawlik zagrał wyśmienicie, szkoda, że ta część związana z Chopinem, w której on grał była de facto tak krótka. Edvin Marton i jego bezcenne skrzypce Stradivarius kolejny raz zapewniły widzom piękne chwile.

Pewnie, było zimno jak w psiarni (ale nie spodziewałam się niczego innego w lutym na stadionie, nad lodowiskiem), ale emocje były takie, że rozgrzały mnie od środka. A te piski dziewcząt i kobiet, gdy na lód wyjeżdżali ich ulubieńcy… 😉 Chcę więcej, mam nadzieję, że za rok będzie kolejna edycja. Zobaczcie sami!

Suma: Polecam! Tylko ciepło się ubierzcie i zabierzcie koc!

*****

Mam nadzieję, że spodoba się Wam ta formuła, bo mam wielką ochotę ją kontynuować, za dużo fajnych rzeczy w tym roku oglądam, by o nich milczeć 😉

PS. Zdjęcia pochodzą ze stron spektakli Teatru Narodowego.

Małe radości #1

Muszę wrzucić ten post, bo inaczej nie wytrzymam, pęknę i w ogóle 😉 Jeżeli zapoznacie się z całością, to będziecie się pewnie śmiać, wzruszać, uśmiechać i rozczulać. Coś u mnie się zrobiło emocjonalnie ostatnio, ale to dobrze!

Tym razem wrzucam filmiki. Zróbcie to dla mnie i obejrzyjcie je w całości, szczególnie ten pierwszy. On mnie rozwalił, jakaż to przecudowna akcja! Z każdą minutą jest bardziej rozkoszny! Najpierw się uśmiechałam, potem śmiałam w głos, potem spłakałam z uśmiechem na twarzy! Zobaczcie sami…

Muszę w wolnych chwilach obejrzeć inne pierwsze razy” na ich stronie, to musi być bardzo ciekawe i poruszające!

Drugi film jest wzruszającym zapisem miłości i upływu czasu. Piękny! Podziwiam tego ojca – za pomysł i konsekwencję w wykonaniu. Jakaż to cudowna pamiątka!

Trzeci jest tylko i wyłącznie rozkoszny 🙂 Nie chcę teraz analizować, dlaczego trzymają tygryska w domu, co się z tym wiąże i co to oznacza. Patrzę tylko na tego figlarza i się rozpływam z zachwytu, jest przesłodki! Taki Tygrysek z Kubusia Puchatka.

Poprawka! Wprawdzie miały być trzy, ale właśnie natknęłam się na to wykonanie i padłam! Gdy tylko słucham, bez wizji, to mam wrażenie, że to śpiewa zdecydowanie ktoś inny. Mega!

Za takie skarby kocham Internet! Inaczej nie miałabym okazji zobaczyć tylu wspaniałości, posłuchać utalentowanych ludzi, wzruszać i śmiać się z ludźmi z całego świata. Pewnie, jest w nim wiele śmiecia, ale większość można omijać i tworzyć sobie swoistą „enklawę zachwytów”. Do tego właśnie dążę, trzymajcie kciuki!

"Sierpniowe niebo" i Bilon połączą pokolenia?

Sierpniowe niebo

Mam do Was małą prośbę. Obejrzyjcie ten zwiastun. Cały. To tylko 3 minuty.

A, nie, wróć, nie tylko obejrzyjcie, jeszcze posłuchajcie. Zaangażujcie i wzrok, i słuch, i umysł. A potem napiszcie mi w komentarzach, co o nim sądzicie, bo jestem przeokrutnie ciekawa!

Jak Wam się podoba takie połączenie? Czy to według Was krok słuszny czy zupełnie błędny? Czad czy zgorszenie?

Mnie się taki zwiastun bardzo podoba. Widziałam go ostatnio dwa razy w kinie i zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie, zdecydowanie przykuwał uwagę w zalewie badziewiarskich reklam filmów. Rozmawiałam potem o nim z kilkoma osobami i wszystkie powiedziały to samo – ma potencjał do zainteresowania tym filmem wielu młodszych osób. A przyznajcie, temat nie jest aktualnie szczególnie nośny, modny, trendy. Czy jak tam się teraz aktualnie nazywa to, co najfajniejsze 😉

Ja mam wrażenie, że historia jest tematem coraz mniej interesujacym dla młodych ludzi. Nie wiem, z czego to wynika, nie czuję się kompetentna, by na to z przekonaniem odpowiedzieć. Ale sądzę, że jeżeli tak podany zwiastun zainteresuje kogoś, a potem film okaże się dobry, to jest szansa na to, że chociaż o ułamek wzrośnie liczba tych osób, które coś więcej będą wiedziały o swoim kraju i jego historii. A to jest fajne!

Poza tym, lubię dobrze zrobione, ciekawe połączenia w kulturze.

Dlatego ja jestem na TAK! A Wy? Zdecydowanie chcę ten film obejrzeć, więc możliwe, że za jakiś czas pojawi się opis wrażeń związanych nie tylko ze zwiastunem…

PS, A przez niego nabrałam ochoty na książkę o Powstaniu Warszawskim. Co polecacie?

PS2. Obiecuję, że kolejny wpis już będzie stricte książkowy 😉

Co mi w duszy gra (2) + krótkie info

Jako, że tydzień mam bardzo, ale to bardzo zajęty i „rozjechany”, to jest tutaj chwilowo mało aktywnie. Ale wierzę, że ciągle jesteście ze mną 😉 Ja zaraz uciekam na 16 TweetUp Warszawa, a zostawię Was z kolejną muzyczną inspiracją i informacją. Kominek tworzy kolejny ranking wpływowych blogów. Jeżeli macie ochotę poddać siebie (lub kogoś z lubianych przez Was blogerów) ocenie, to możecie spróbować się zgłosić. Ciekawa jestem, czy będzie tam jakiś stricte książkowy bloger (ale baaaaaaaaaaardzo mocno w to wątpię 😉 )

*****

A przechodząc do muzyki. Dzisiaj będzie krótko i zwięźle. Jest taki człowiek, który gra na pianinie w sposób, który mnie przyprawia o szaloną zazdrość, chciałabym tak! Jest niesamowity! Na przykład tutaj gra w taki sposób, że nie nadążam patrzeć na jego palce, mnoży mi się w oczach! 😉

Drugie jego wideo, które bardzo lubię (chociaż nie wielbię go tak, jak to powyższe), to motyw z filmu „Harry Potter”. Sprawdźcie sami!

Ech, chciałabym mieć umiejętności chociaż w 1/3 zbliżonej do jego! Znaliście Jarroda? Lubicie go?

Co mi w duszy gra? (1)

Jeżeli chcecie poznać mnie i mój gust nieksiążkowy troszkę lepiej, to posłuchajcie i pooglądajcie to, co wrzucam poniżej. Ważne jest i słuchanie, i oglądanie, bo to majstersztyk całościowo. Polecam przestawienie sobie jakości wideo na HD, momentami podnosi to zdecydowanie komfort oglądania. Zanim dojdziecie do wniosku, że to pewnie jakieś klasyczne nudziarstwo – posłuchajcie i popatrzcie 🙂

Zawsze kiedy jest mi źle, to muzyka pomaga. Mniej lub bardziej, ale pomaga. I tym razem moi ulubieńcy odrobinę pomogli. Ostatnio mam ciężki czas, kumulacja zmian, często negatywnych, daje mi się we znaki. Nawet blog mnie już tak nie motywuje, jak zawsze. Najtrudniej przezwyciężyć ten wewnętrzny „czas na nie”.

W każdym razie – polecam Wam „The Piano Guys” z całego serca. Grają cudnie, do tego robią świetne teledyski i są tacy wyluzowani, pełni pozytywnej energii. Zobaczcie sami, na przykład tę uroczą parodię „Gwiezdnych Wojen”.

Uwielbiam też wyścigową wersję „O Fortuna”. Mogę oglądać i słuchać, oglądać i słuchać bez końca!

W ich wykonaniu cudny (i z jajem! 😉 ) jest także Mozart (jak i każde inne wykonanie klasyki!). To pierwszy ich utwór, na który się natknęłam, kilka lat temu, od tamtej pory kocham ich miłością wielką i  niezmienną 🙂

Cudowna jest także aranżacja utworu „Paradise” Coldplay. Tryska energią, nastraja mnie pozytywnie i zachwyca niezmiennie!

A to jest moje ukochane wideo! Zawsze się zachwycam i wzruszam, chociaż oglądałam ten teledysk pewnie z milion razy. Kocham ich za niego 🙂

Ciekawa jestem, co sądzicie na temat tych utworów? Znaliście je wcześniej? Słuchaliście pierwszy raz? Jak się podobało?

To pierwsza (chyba?) notka związana tylko i wyłącznie z muzyką. Pewnie raz na jakiś czas będą się pojawiać kolejne, ale raczej niezbyt często, więc „książkowcy” – nie bójcie się 😉