Zanurkuj w nieznane

ChallengerDeep-parallax-b

Jak to jest być chorym psychicznie? Co się wtedy myśli, co się czuje? Dzięki tej książce mamy okazję chociaż trochę zbliżyć się do poznania tego stanu.

„Głębia Challengera” to opowieść Cadenie Boschu, nastolatku z pozoru takim sam, jak wszyscy inni. Ma może zbyt wybujałą wyobraźnię, którą od czasu do czasu niepokoi dorosłych, ale przecież to okres dojrzewania, minie mu z czasem.Jednak Caden coraz częściej ma wrażenie, że jest członkiem załogi statku, który płynie zmierzyć się z najgłębszym miejscem na Ziemi, głębią, która skrywa największe skarby świata.

Caden z czasem coraz dłużej przebywa na statku, a coraz rzadziej w rzeczywistości. Zaczyna się zmieniać – ma problemy ze skupieniem, z nauką, ze snem, z jedzeniem, nawet z ukochanym hobby – rysunkiem. Przyjaciele powoli się od niego odsuwają, rodzina obserwuje go z rosnącym zaniepokojeniem. A on… chodzi. Chodzi godzinami, każdego dnia, z obtartymi do krwi stopami, często na boso, chodzi, bo musi, czuje wewnętrzny przymus.

Rodzice w końcu nie wytrzymują i umieszczają chłopaka w szpitalu psychiatrycznym, gdzie ma przejść leczenie i wrócić do codzienności wyleczony. Ale czy mu się to uda? Czy można zwyciężyć ze schizofrenią?

Na początku męczyłam się strasznie. Krótkie rozdziały – przeskoki z jednej rzeczywistości Cadena do drugiej – sprawiały, że mój mózg wysyłał komunikat „daj sobie luz, po co ci ta męka z taką pojechaną książką?”. Nie mogłam się odnaleźć, mój racjonalny mózg cierpiał. Ale o to właśnie chodzi, by czytelnik mógł odczuć, jak to jest, gdy się jest chorym. Jakie to wielkie wyzwanie, jaki trud, by ogarniać to, co się dzieje w naszym mózgu, jak straszliwa wojna czeka osobę, która chce podjąć się nierównej walki z chorobą. Kiedy zaczęłam tak myśleć, to ta lektura nagle stała się fascynująca, poczułam ją jako studium chorego mózgu, wręcz dałam się jej „wessać”.

Muszę przyznać, że na ile oceniać to mnie – zupełnemu laikowi w tej kwestii – autorowi bardzo realistycznie udało się oddać stan, w którym funkcjonuje chory na schizofrenię, jego myśli i zachowania. Zapewne bardzo pomógł mu fakt, że syn Neala Shustermana boryka się z chorobą psychiczną, którą ponoć udało się przezwyciężyć, no ale jest to przeżycie pozostawiające niepewność i swoiste piętno na całe życie. Zresztą rysunkami wykonanymi przez syna autor postanowił unaocznić to, o czym pisał.

Trzeba przyznać, że w opowieść ta jest zgrabnie napisana, styl jest dobry, miałam tylko momentami wątpliwości, co do błędów, które się pojawiały (np. król Lir), czy to wynikać miało z narracji osoby chorej, czy jest to niechlujność językowa, którą przepuściła redakcja (w co aż mi trudno uwierzyć). Ale też jest całkiem sporo ciekawych porównań, wierzę, że osoby lubiące zaznaczać cytaty miały tu co robić.

„Gdybym żył w czasach biblijnych, być może uznano by mnie za proroka, bo bądźmy szczerzy, są tylko dwie możliwości: albo prorocy rzeczywiście słyszeli Boga, który do nich przemawiał, albo byli chorzy umysłowo. Jestem pewien, że gdyby prawdziwy prorok objawił się dzisiaj, dostałby masę zastrzyków haldolu, aż w końcu otworzyłyby się niebiosa i ręka boska sprałaby lekarzy na kwaśne jabłko.”

„Głębia Challengera” to bardzo poruszająca książka, którą warto przeczytać, by otworzyć sobie umysł, poznać lepiej sposób myślenia i funkcjonowania osób, które najczęściej społeczeństwa mniej lub bardziej świadomie wyrzucają poza nawias. Warto ją przeczytać również po to, by lepiej pojąć, jak niebezpiecznym i mrocznym oceanem potrafi być nasz umysł, jak wrażliwym instrumentem jest i jak wiele krzywdy może uczynić nam samym, a w konsekwencji naszym bliskim.

A czy Wy zechcecie zanurzyć się w głębię Challengera?

Matka, która utraciła syna ("Testament Marii" – Colm Tóibin)

testament marii

Jaka była Maria, matka Jezusa? Wiemy, większość z nas zna chociaż minimum z lekcji religii. A może jednak było inaczej?  Może nie była tą cierpiącą cicho i bohatersko pokorną kobietą? Colm Tóibin postanowił pogdybać, stworzyć jedną z wersji „co by było, gdyby?”. Pewnie dla wielu wstrętną i obrażającą ich uczucia religijne.

Maria w jego opowieści, to kobieta, która stara, żyjąca z dala od innych, pełna zgorzknienia. Ma dosyć towarzyszy jej syna, którzy regularnie ją nachodzą i spisują to, co według nich jest jej wspomnieniami. Śmierć syna, to dla niej osobiście tragedia, ale nie dopatruje się w niej niczego więcej. Nie wierzy, że jej syn to Syn Boży, że jego śmierć zbawiła ludzkość. Nie, dla niej to zwykły mężczyzna, który zmarnował sobie życie, zszedł na złą drogę. Z inteligentnego, milczącego, ciepłego, stał się zarozumialcem otaczającym się nieudacznikami. A mógł być kimś, mógł wieść dobre, dostatnie życie. Mógł żyć.

Nie wierzy w to, że syn jest kimś szczególnym, boi się jego cudów, a szczególnie wskrzeszenia Łazarza. Wydaje jej się ono igraniem ze śmiercią, widzi w nim przywrócenie do życia martwej kukły, a nie ożywienie pełnoprawnego człowieka. Ale przede wszystkim boi się o swoje dziecko, krew z jej krwi. Namawia Jezusa do porzucenia tego, co widzi jako błędną drogę, jako ryzyko. Śmiertelne ryzyko.

Nie oszczędza też samej siebie. Krytykuje decyzje, które podejmowała, to, co robiła. Szczególnie surowo ocenia swą ucieczkę spod krzyża. Nie jest w stanie sobie tego zapomnieć. W tej wdowie, która utraciła syna mnóstwo jest żalu, goryczy, właściwie niechęci do świata, ludzi, Boga. Odwraca się od wyznawanej wiary i zwraca sie ku dawnemu kultowi Artemidy.

W tej książce – surowej i monotonnej w stylu – pełno jest emocji. Matczynych uczuć. Tego, z czym musi poradzić kobieta, która patrząc wstecz widzi wiele zaprzepaszczonych szans, złych decyzji, niespełnionych marzeń i nadziei. Odrzucona, osamotniona. Ta, która kochała nad życie i która utraciła tego najważniejszego człowieka, cały jej świat.

To wizja Marii – kobiety, która zamiast złudnego zbawienia ludzkości, wolałaby widzieć swego syna żywego. Marii – człowieka. Autor postawił ją obok każego człowieka, który stracił w życiu kogoś ważnego. Uczucia straty, uczucia macierzyńskie, to wszystko buduje pomoc łączący Marię autora z czytelnikami.

Taka wizja może oddziaływać na czytelnika, może wzbudzać w nim pytania, skłaniać do przemyśleń. Inni mogą analizować tę historię jako dzieło literackie. Jeszcze inni skupią się na emocjach. A niektórzy tylko się oburzą. Którą opcji wybierzecie Wy?

Zza kuchennych drzwi… ("Dworek Longbourn" – Jo Baker)

dworek longbourn sluzaca

Dworek Longbourn. Miejsce dobrze znane wszystkim wielbicielom „Dumy i uprzedzenia”. Nic więc chyba dziwnego, że większość miłośników Jane Austen zechce wrócić do tego miejsca. Tylko po co?

Historia rozpoczyna się w tym samym momencie, co ta z literackiego pierwowzoru. Tylko tym razem nie śledzimy losów Lizzy i jej rodziny, oni właściwie są tłem tej opowieści. A skupia się ona na Sarze, pokojówce Bennetów. Dziewczyna właściwie wychowywała się w tym domu, od dzieciństwa pomagając pani Hill, gospodyni i kucharce. Jednak w Sarze tkwi pragnienie czegoś więcej, niż tylko cyklicznie urządzane pranie, pyszności zanoszone na stół państwa, czy też chodzenie z przesyłkami do miasteczka. Właściwie długo nie zdawała sobie z tego sprawy, a pragnienie to rozbudziło pojawienie się dwóch mężczyzn – tajemniczego Jamesa, nowego lokaja Bennetów oraz mulata, lokaja pana Bingleya.

Każdy z nich odgrywa rolę w życiu Sary, chociaż ona sama nie do końca jest na początku w stanie pojąć jaką. James ją irytuje, a jednocześnie intryguje, szczególnie, że jest to człowiek pełen tajemnic. Nie jest skłonny do chociażby uchylenia rąbka którejś z nich. A znowu Ptolemy wydaje się być zafascynowany Sarą, ona nim, ale jak jest naprawdę? A do tego pociąga ją wielki świat, wyzwolenie się od zamknięcia w domu Bennetów. Tylko na ile jest to możliwe dla służącej?

Cała akcja książki pełna jest nawiązań do wydarzeń z „Dumy i uprzedzenia”. Przeplatają się one ściśle z tym, co dzieje się w życiu służby, co zresztą zapewne nikogo nie zdziwi. Widzimy tu jednak inny obraz Bennetów i ich znajomych. Mamy okazję obserwować członków rodziny z zupełnie innej strony, niektóre aspekty, które autorka postanowiła umieścić w książce zapewne zaskoczą sporą część czytelników.

Jo Baker użyła zabiegu, który lubię, ale sprawiła, że „Dworek Longbourn” nie jest tylko odtworzeniem tej samej historii z innego punktu widzenia. Znajdziecie tutaj o wiele więcej. Bohaterowie żyją swoim życiem, marzą, pragną, mają swoje lęki i momenty zachwytu. Historia służby Longbourn nie jest zresztą zamknięta tylko w samym dworku, zaprowadzi nas dużo dalej i pokaże jak ściśle łączą się losy rodziny Bennetów z losami ich służby. Autorka bardzo fajnie to rozegrała, chociaż momentami miałam wrażenie, że trochę przesadziła z hm… „udziwnieniami” w życiu większości z nich. Trudno jest mi jednak ten zarzut sprecyzować bez zdradzania wątków fabularnych!

To, co podobało mi się w tej książce, to po pierwsze arcyciekawie ukazane funkcjonowanie domu zamożnej rodziny angielskiej tamtych lat, tego, jak wyglądał, każdy dzień i co oznaczał dla służby. A po drugie – tym, jak pobudza do refleksji na temat różnic i podobieństw losów mieszkańców Longbourn. I tych z salonu, i tych z kuchni.

Powieść Baker to oddzielna historia mocno inspirowana książką Austen. Dobrze odwzorowane (na ile mnie to oceniać!) realia tamtych lat, klimacik, który pozwala poczuć się w środku opowieści i bohaterowie do których czuje się sympatie – to cechy, kóre mi się podobały w tej powieści. I właśnie po to warto wrócić do Longbourn. Minusem jest to, o czym pisałam wyżej – swoiste „przekombinowanie” z tym, co autorka zafundowała losom praktycznie każdego ze służących. Każdy z nich ma coś nietypowego w swoim życiu, nie ma przeciętniaków. Jednak nie jest to coś, co mocno wpływa na wrażenia z lektury.

„Dworek Longbourn” spodoba się zapewne każdej romantycznej duszy oraz miłośnikom prozy Austen. Dla mnie była to miła lektura, dobra na zimowe wieczory.

dworek longbournWydawnictwo: Czwarta strona, 2014

Liczba stron: 384

© 

Nie zapomnę! ("Już czas" – Jodi Picoult)

słoń
Fot. Earth Touch (flickr)

Kiedy Jenna miała trzy lata, stało się wiele nieszczęść. Zniknęła jej matka. Zginęła jedna z pracownic w firmie jej rodziców. Prowadzony przez nich rezerwat słoni przestał istnieć. A jej ojciec trafił do szpitala psychiatrycznego. Jeden dzień, a tyle jego konsekwencji…

Dziesięć lat później Jenna ciągle nie jest w stanie zapomnieć o przeszłości i zastanawia się każego dnia, co też stało się z jej matką. Postanawia poszukać pomocy u dorosłych, bo przecież dziecka nikt nie bierze poważnie. I tak oto trafia do jasnowidzki Serenity oraz byłego policjanta, który prowadził sprawę wydarzeń w rezerwacie – Virgila. Ta trójka – bazując na wydarzeniach z przeszłości, wspomnieniach, półzatartych śladach – stara się rozwikłać sprawę zniknięcia matki dziewczynki. Czy uciekła, została zamordowana, zabiła, a może ją porwano? Opcji wydaje się być wiele, tylko jak dotrzeć do tej prawdziwej? I to po dziesięciu latach…

Oprócz narracji dotyczącej tej trójki, mamy okazję posłuchać opowieści Alice, matki Jenny. Jej opowieść przeplata się z innymi, dając czytelnikowi szerszy ogląd sytuacji oraz wskazówki co do tego, jak dalej może potoczyć się akcja powieści. Jest to więc wielogłos, opowieść, którą poznajemy jednocześnie z różnych punktów widzenia, o przeplatającej narracji. Bardzo lubię takie książki, uważam, że daje autorowi pole do popisu i ciekawszego zaprezentowania przygotowanej dla czytelnika opowieści. Sprawdziło się to również i tutaj.

Ale jednak szału nie ma. Jest poprawna, dobra powieść, ale to już nie to, co Jodi serwowała nam tak wiele razy. Nie ma tych moralnych dylematów, dreszczu niepewności, jak to się wszystko skończy, obgryzania paznokci. Mam wrażenie, że autorce zabrakło pomysłów i przez to pojechała lekko po bandzie. Może zbytnio przyzwyczaiła mnie do schematu typu: wydarzenie – wielki dylemat i konflikt – sala sądowa. Wszystko rzeczywiste, realne do bólu, mogłoby się przy nieszczęśliwym splocie wydarzeń przytrafić prawie każemu z nas. A ta powieść to zupełnie inna bajka. Dużo tu innej rzeczywistości, duchów, jasnowidzenia, niewyjaśnionych spraw. Nie pasuje mi to do tej pisarki. Pomysł nawet fajny, ale po Picoult spodziewałam się więcej, rozpuściła mnie.

Jest jednak duży plus tej książki – niesamowite opisy z życia słoni. Ileż ja się dzięki tej książce nowych, ciekawych rzeczy dowiedziałam! Jakie to są wspaniałe, mądre i godne szacunku zwierzęta! Opisy dotyczące ich życia w stadzie, funkcjonowania, hierarchii, codziennego życia, karmienia, ciąży, narodzin, żałoby i wielu innych aspektów – cacuszko, bardzo to było pouczające. Właściwie to na te fragmenty najbardziej czekałam.

Tak czy siak, ciągle jest to dobra lektura. Ale nie obiecujcie sobie czegoś pokroju „Bez mojej zgody”, to nie ta bajka. To dobra powieść z – jak chyba zawsze! – zaskakującym zakończeniem, którego – przyznaję bez bicia – się nie spodziewałam. Nie żałuję lektury, sprawiła mi jednak przyjemność, szczególnie wątki „okołosłoniowe”. Jednak zastanawiam się, co też Jodi wymyśli w przyszłości, zaczynam mieć delikatne obawy…

już czas picoultWydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2014

Oprawa: miękka

Liczba stron: 512

© 

Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono ("Głosy Pamano" – Jaume Cabre)

old journal diary
Fot. Joel Montes de Oca (flickr)

Oriol Fontelles. Zdrajca. Pupilek faszystowskiego burmistrza miasteczka. Tchórz zamieszany w morderstwo dziecka. Kolaborant, którego zostawiła nawet żona. Brzydziła się nim. Zostali mu tylko kolesie z układu, tuszowanie kolejnych zbrodni i nadużyć oraz samotność.

Oriol Fontelles. Bohater. Ukrywający na strychu powstańców i zbiegów. Pośredniczący w kontaktach grup walczących z reżimem. Ratujący życie wielu ludzi.

Oriol Fontelles. Człowiek. Zagubiony, niepewny siebie, przerażony. Nieszczęśliwy i marzący o tym, że pewnego dnia zdoła naprawić wszystkie błędy i odzyskać szacunek do siebie samego.

Tak, to opowieść o Oriolu i jego życiu. Ale to także opowieść o małym miasteczku na hiszpańskiej prowincji, o jego mieszkańcach, ich losach, o małej i wielkiej historii. I o emocjach, którymi aż kipi dookoła Toreny. Czasami są to emocje głęboko ukrywane, czasami takie, które wydostają się na wierzch, nie zmienia to faktu, że miłości i nienawiści jest tam mnóstwo.

Jednak to nie tylko opowieść o Oriolu i Torenie. To także opowieść o Tinie Bros, skromnej nauczycielce, która po wielu latach odkrywa pamiętniki Oriola i poznaje do tej pory nieznaną część jego historii. Dla niej jest on nie faszystą bez serca, a człowiekiem takim, jak każdy z nas, którego losy potoczyły się jednak o wiele bardziej skomplikowanie, niż większości jego sąsiadów. I który mając świadomość, że raczej marne ma szanse na wykaraskanie się z takiej sytuacji, postanawia pisać pamiętnik, który chciałby jakoś przekazać swemu dziecku. Dziecku, którego nigdy nie widział.

Znalezione zeszyty są przyczynkiem do powrócenia do dawnych lat, odgrzebania dawno zapomnianych chwil, do skrywanych sekretów. Powoli wyjaśnienie historii Oriola, wybielenie jego pamięci staje się prawie że obsesją Tiny. Jednocześnie pomaga jej jednak radzić sobie z problemami, które wkroczyły do jej życia. Odkrywanie tej historii pozwala jej skupić się na czymś innym, pozbyć się części emocji, ostygnąć.

To, co najbardziej mi się w tej powieści podobało, to fakt, że tak świetnie odwzorowuje życie i ludzkie zachowania. To, jak dosadnie pokazuje, że nikt nie jest taki, jaki się wydaje, każdy z nas ma swoje tajemnice, swe skryte marzenia i uczucia, wydarzenia, które zagrzebał na dnie pamięci. Prawie nikogo nie bylibyśmy w stanie tak łatwo jednoznacznie ocenić, gdybyśmy poznali o nim całą prawdę. A zresztą, czymże jest prawda?

Świetnie jest też pokazana nasze zamiłowanie do oceniania innych, do szufladkowania ich, do wydawania sądów kategorycznych i na wieki. Do tego te wszystkie plotki, intrygi, których to małe miasteczko jest pełne, te wszystkie rozgrywki międzyludzkie. Aż chciałoby się powiedzieć: nic, co ludzkie nie jest Cabre obce! Świetnie mu wychodzi opisywanie ludzi i ich życia, i to mimo stylu!

Właśnie, styl… Na początku myślałam, że padnę lub nie dotrwam nawet do setnej strony. Zdania, które potrafiły zacząć się kilka lat temu, a skończyć kilka lat po drugiej wojnie światowej. Dialogi „wpuszczone” w tekst bez wyróżnienia. Rzucanie czytelnika po czasie i przestrzeni. Do tego dziesiątki hiszpańskich nazwisk, rodów, domów, nazw miejscowości, nazw geograficznych itp. I powtórzenia, sporo stylizowanych powtórzeń. Uch, jak ja tego wszystkiego nie lubię! Ale jakoś po dotarciu do mniej więcej 120 strony weszłam w tę opowieść. Przestałam zauważać to, co mi wcześniej zgrzytało, a dałam się porwać losom Fontellesa, Bros i miasteczka. Powoli wpadałam w stan, w którym nie mogłam się oderwać od tej powieści, musiałam jak najszybciej poznać ją całą. I mimo tego, że przeczytałam ją już jakiś czas temu, ciągle we mnie mocno tkwi.

Z pewnością „Głosy Pamano” to nie jest łatwa, przyjemna i relaksująca powieść. Nie ten typ. Ją trzeba czytać w skupieniu, powoli, zastanawiając się nad treścią. Ale warto, bo to świetna książka! Mimo stylu, mimo powtórzeń i zalewu nazw i nazwisk, to historia o człowieczeństwie, o samym jego sednie. O kłamstwach, prawdzie i półprawdach. O milczeniu i przemilczaniu. O oczach, które obserwują nas w ciemności i językach, które mówią o nas w każdej chwili naszego życia. Warto ją poznać dla przewrotności, z jaką autor bawi się z czytelnikiem, dla świetnych portretów psychologicznych bohaterów powieści oraz dla pytań, które rodzą się w głowie w trakcie lektury. I dla pytania, które pewnie zrodzi się w głowach większości czytelników. Co JA bym zrobił, gdybym był Oriolem, Elisendą, Tiną, Targą…? 

glosy pamanoWydawnictwo: Marginesy, 2014

Oprawa: twarda

Liczba stron: 656

© 

Arcysmakowita opowieść literacka i filmowa ("Podróż na sto stóp")

przyprawy indyjskie
Fot. Urban Combing (Ultrastar175g) (flickr)

Historia zaczyna się od decyzji o tym, że rodzinny biznes opierać się będzie na karmieniu ludzi. Poczynając od rozwożenia porcji lunchowych po firmach, przez malutką knajpkę, aż do całkiem zacnego biznesu. A to wszystko od dzieciństwa obserwuje Hassan, który z fascynacją obserwuje dorosłych, jak zarządzają biznesem, jak walczą z przeciwnościami losu, ale przede wszystkim – jak gotują. Jak gotowanie wpływa na nich, jedzących, jak kształtuje świat dookoła niego.

Czas płynie, Hassan i jego rodzeństwo rosną szczęśliwie, restauracja się rozwija, jednakże los stawia na ich drodze politykę, rozruchy, ogień i śmierć…

Ojciec Hassana decyduje się zabrać rodzinę do Wielkiej Brytanii, ma nadzieję, że stworzy im nowy dom. Los ma wobec nich inne plany i decyduje się rzucić ich do małego miasteczka we Francji. Tam mężczyzna zostaje oczarowany opustoszałym domem, w którym oczami wyobraźni już widzi nową restaurację. Pełną smaków, zapachów, kolorów, przypraw, tradycyjnych potraw od lat serwowanych przez jego rodzinę.

Jest tylko jedno ale! Naprzeciwko ich lokalu od lat funkcjonuje ekskluzywna restauracja, którą docenili nawet krytycy tworzący przewodnik Michelin! Jest elegancka, pełna subtelnego uroku, odwiedzana przez arystokarcję, ministrów, znane osobistości. W ten wysublimowany świat wdziera się nagle przebojem głośna i niekrępująca się niczym rodzina Hassana! I tak oto zaczyna się wojna…

Wojna, wojną, przeuroczy to wątek, jest jednak tylko wstępem do głównej wątku – rozwoju Hassana, jego odkrywania drogi do sukcesu, dorastania do zrozumienia tego,  co oznacza bycie urodzonym kucharzem, z czym się taki talent łączy, szczególnie w momencie, gdy życie się na styku różnych kultur.

Zaczynałam lekturę z nastawieniem, że to nie będzie nic wielkiego. I owszem, nie jest to arcydzieło, ale jest to tak urocza, sugestywna, pełna ciepła opowieść, że miałam straszliwy konflikt wewnętrzny – czytać bez przerywania, czy też dawkować sobie, by starczyło na dłużej? Co robić, jak czytać?!

Naprawdę fajna książka „okołokulinarna”, a autorowi udało się oddać te wszystkie barwy, smaki, zapachy, opisać poszczególne sceny, że miałam wrażenie, że tam jestem z bohaterami jego książki. „Podróż na sto stóp” trafiła na półkę, na której gości „Czekolada” (i s-ka), „Smażone zielone pomidory” i inne książki-przyjaciele tego typu. Naprawdę smakowita, przepyszna lektura!

A kilka dni po lekturze miałam okazję obejrzeć ekranizację tej książki. Jako że upłynęło tak niewiele czasu, to byłam w stanie wyłapać wszystkie różnice między książką i filmem. I mogę teraz powiedzieć tylko jedno: film jest spójny z książką w może 60%, ale co z tego? Ekranizując tego typu powieść można świetnie powiększyć jej wartość dodając piękną stronę wizualną i dobrze dobierając aktorów. I tutaj udało się to znakomicie! Zresztą kompletnie mnie to nie dziwi, bo wiedziałam, że film reżyserował Lasse Hallstrom, ten sam, który stworzył jeden z moich ukochanych filmów – „Czekoladę”.

Owszem, film się różni od książki dosyć znacznie, ale jest stworzony w takim samym uroczym stylu, jak książka. Urzekły mnie zarówno zdjęcia, jak i aktorzy. Me serce podbił szczególnie aktor grający ojca Hassana, pokochałam go, chciałabym mieć takiego wujka 🙂 Ale i inni zostali świetnie dobrani, dzięki czemu widz ma w trakcie oglądania prawdziwą ucztę. A gdy jeszcze do nich doda się przecudnej urody zdjęcia gotowania i potraw, to po wyjściu z kina automatycznie szuka się najbliższej restauracji. Najlepiej serwującej kuchnię indyjską.

Film polecam tak samo mocno, jak książkę. Ja przez te dwie godziny siedziałam z uśmiechem na ustach! Przeurocza, ciepła, smakowita i zabawna bajka o tym, jak udaje się realizować marzenia, łączyć różne kultury, doceniając jednocześnie ich bogactwa.

Miłego czytania i oglądania!

©


Rzeka opowieści – Słuchaj pieśni wiatru / Flipper roku 1973 – Haruki Murakami

flipper
Fot. cirox (flickr)

Mam problem.

Popsuła mi się dotychczasowa umiejętność opisywania książek Murakamiego. Przynajmniej w tym przypadku nawalił jakiś włącznik, przełącznik, coś, co pomaga przekształcić ten natłok wrażeń w mniej więcej spójny i logiczny tekst. Nie działa, kaput. Czuję, jakbym każde słowo musiała z siebie wyciskać, panie Murakami, co pan ze mną zrobił?!

Te dwie powieści (czy można je nazwać powieściami? a może to bardziej opowiadania, zapis majaków, snów czy też wizji odautorskich?) to jego debiutanckie utwory, które przez całe lata pozostawały tajemnicą, bo autor nie zgadzał się na ich tłumaczenia. W końcu jednak i polscy czytelnicy zyskali możliwość zapoznania się z nimi, pytanie tylko, czy było warto?

Obydwa utwory to wprowadzenie do świata „tetralogii Szczura”, znanego niektórym czytelnikom z opublikowanych wcześniej „Przygody z owcą” i „Tańcz, tańcz, tańcz”. To właśnie tutaj po raz pierwszy pojawia się Szczur, barman Jay i poznajemy klimat, który potem odnaleźć można w dwóch pozostałych powieściach.

Akcja obu utworów toczy się w latach siedemdziesiątych. W pierwszym bohater jest studentem spędzającym wakacje w okolicach Kobe, w drugim natomiast jest już młodym przedsiębiorcą, prowadzącym razem z kolegą firmę tłumaczeniową.

Jak widać w obu utworach, od początku ten autor zanurzony jest w atmosferze pełnej niejasności, niedopowiedzeń, oniryzmu. Tu niedopowiedzenie, tam przemilczenie, czasami więcej buduje ciszą i brakiem, niż inni autorzy natłokiem słów. To opowieści o niby zwykłej rzeczywistości, jednakże w wersji Murakamiego zyskują nimb niezwykłości, pewnej nierealności. Bezsensowne byłoby opisywanie fabuły, bo to nie ona jest najważniejszym ich aspektem, lecz ona w połączeniu właśnie z atmosferą i stylem autora. I do tego ten jego poetycki, malowniczy język.

Już tutaj widać także tendencję autora do wplatania do jego utworów nawiązań do kultury masowej – muzyki, filmów, książek, a czasami też do muzyki klasycznej, dzieł politycznych i religijnych. Serwuje nam zawsze szczególną przeplatankę dla uważnych czytelników.

Coraz bardziej jestem przekonana, że wszystkie jego książki mają wątki wspólne – poszukiwanie własnej tożsamości, samotność, zagubienie, swoistą podróż w czasie i przestrzeni, dzięki której bohaterowie mogą odnaleźć, zrozumieć samych siebie, bliskie osoby, a czasami również wydarzenia, które ich dotykają.

Mam wrażenie, że te utwory nie mają akcji, nie mają fabuły w typowym tego słowa znaczeniu. Są opowieścią dla opowieści, to jej snucie, przeskakiwanie z tematu na temat, dygresje autora i jego bohaterów, to są cele ich istnienia. Dla mnie było to utrudnieniem w odbiorze jego książek, czego przecież przy innych jego tytułach nie miałam. Nie wiem, czy to wpływ tego, że czytałam w trakcie choroby, w każdym razie nie miałam poczucia, że odczuwam te książki, tak, jak te czytane wcześniej. Czegoś mi zabrakło. Urzekał styl i piękny język, ale same historie już tak nie uwodziły. Mam jednak jeszcze kilka innych jego książek do przeczytania, więc za jakiś czas przetestuję, czy to tylko te debiutanckie utwory zrobiły takie wrażenie, czy zmienia mi się percepcja jego książek. Oby to pierwsze!

Tak czy siak, wielbiciele Murakamiego będą zadowoleni. A tym, którzy jeszcze go nie znają, sugeruję jednak sięgnięcie po którąś z innych powieści, np. „Norwegian Wood” lub może trylogię „1Q84”.

słuchaj piesni wiatruWydawnictwo: Muza, 2014

Oprawa: miękka

Liczba stron: 320

© 

Wszystko z miłości ("Katedra w Barcelonie – Ildefonso Falcones)

katedra w barcelonie matka boska

Średniowieczna Katalonia. Czasy, gdy możny był panem i władcą od którego zależało być albo nie być biedoty żyjącej na terenie jego włości. To właśnie w jednej ze wsi rozpoczyna się ta opowieść. A było tak…

Pewien chłop, zmuszony przez działania pana, postanawia ratować jedynego syna, zostawiając na pastwę losu żonę, opuszczając swe ziemie i uciekając do Barcelony. Tam, dzięki wymuszonej na krewnych pomocy, przez rok ukrywa się, by w końcu otrzymać status wolnego obywatela i móc – jak sądzi – w spokoju żyć i dbać o Arnaua. Jednak los przygotował oczywiście dla nich wiele różnych niespodzianek…

Mijają lata, Arnau dorasta, a dzięki zbiegom okoliczności pnie się powoli w górę. Od biednego chłopaka, który musi się na dodatek opiekować przybranym bratem, aż do powszechnie znanego i poważanego bankiera. Jego losy to istna sinusoida – w górę i w dół, w górę i w dół. A jego życie pełne jest poświęceń, przyjaźni, zdrad, miłości, nienawiści, oczekiwania, a dookoła na dodatek mnóstwo wyzysku, wojen, bitew, zgiełku, oszustw. Dzieje się mnóstwo, na nudę nie można narzekać.

Właściwie jedyna stała, tak naprawdę stała rzecz w jego życiu to figurka Matki Boskiej Morza i budowa nowej świątyni na jej cześć. Świątyni, która zastąpić ma maleńki kościółek i która – w odróżnieniu od gmachów fundowanych przez króla czy arystokrację – jest darem od maluczkich, od biedaków, którzy ciułają grosz do grosza. A jeżeli nie mogą dać nawet grosza, to starają się w inny sposób pomóc budowie – nosząc materiały budowlane, trzymając wartę, pomagając budowniczym etc. Świątynia powstaje przez kilkadziesiąt lat, ale jest prawdziwym darem serc, czymś, co powstało nie po to, by się pochwalić pobożnością i możliwościami, tylko czymś wynikającym z prawdziwej potrzeby serca.

I to właśnie w jej powstawanie i funkcjonowanie jest zaangażowany Arnau. Rósł razem z nią, kochał ją całym sercem i wspierał, jak tylko mógł. Czy to nosząc głazy większe od niego, czy to dbając o jej interesy, czy też interweniując… Albo nie, odkrywajcie te wszystkie aspekty sami! W każdym razie jego los połączony jest z losem tej świątyni, a Matka Boska Morza dba o swego wiernego syna i potrafi się odwdzięczyć.

Ten wątek był dla mnie bardzo ciekawy. Jednakże najciekawsze było… życie. Realia średniowiecznej Barcelony i Katalonii, życia różnych grup społecznych, funkcjonowania władzy świeckiej i kościelnej, informacje związane z kupiectwem i bankami, a nawet najzwyklejsze opisy domostw czy też relacji rodzinnych – to wszystko baaaardzo mnie wciągało i sprawiło mnóstwo frajdy. Do tego inkwizycja, pogromy Żydów, zaraza dżumy, mnóstwo wydarzeń jeszcze bardziej rozbudowujących akcję książki. Jedynie wyjaśnienia historyczne związane z odległymi wojnami (chociaż wpływające na losy Barcelony, więc zrozumiałe) razem z nazwiskami książąt, królów i generałów trochę mnie znużyły. Może dlatego, że połowa tych nazwisk brzmi dla mnie podobnie?

A żeby nie było tylko pięknie – wkurzała mnie ta sinusoida losów Arnaua (a wcześniej jego ojca). W którymś momencie zaczęłam o wiele mniej przejmować się wydarzeniami w jego życiu, bo jasnym było, że po każdym złym wydarzeniu stanie się coś, co jemu zaradzi, rozwiąże problem, uratuje mężczyznę. I chociaż wydarzeń w jego życiu było naprawdę bardzo wiele, to jednak schemat był wyraźny i niezmienny. I to było przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu.

Mimo niej, na czytaniu tej książki spędziłam świetnie czas! Mam poczucie, że wędrowałam z Arnauem uliczkami Barcelony, podziwiałam, jak rośnie w górę jego ukochana świątynia, walczyłam z nim o Barcelonę czy też pomagałam biednym. Ta powieść narobiła mi wielkiej ochoty na to, by sprawdzić najnowszą książkę tego autora. Ciekawe, czy też jest taka fajna!

katedra w barcelonieWydawnictwo: Albatros, 2007

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 704

© 

Bohaterki na rowerach ("Zawołajcie położną" – Jennifer Worth)

niemowlak
Fot. en-shahdi (flickr)

Jennifer Worth przez dwadzieścia lat pracowała jako położna. I to w czasach, w których standardem był poród w domu, bez lekarza (o ile sytuacja nie była tragiczna), często w  bardzo trudnych warunkach. A na dodatek pracowała w niezmiernie ubogim środowisku, gdzie standardem były wielkie rodziny gnieżdżące się w malusieńkich mieszkaniach, jedna toaleta i łazienka na kilkadziesiąt (lub więcej!) osób, a często i brak higieny, bo jak ją zachować, gdy po wodę stoi się tak długo, a dzieciaki ciągną za spódnicę?

Jako młoda dziewczyna trafiła Domu Nonnata, miejsca prowadzonego przez siostry zakonne parające się położnictwem, otwartego jednak i dla świeckich położnych. Już samo towarzystwo, jakie się tam zebrało, wystarczyłoby na barwną opowieść. A gdy się do tego doda mieszkańców portowych dzielnic biedoty, to robi się opowieść niezmiernie przejmująca, wciągająca, momentami wzruszająca. Kobiety te pracowały wytrwale, a robić miały co, bo przecież to czasy, gdy o tabletce antykoncepcyjnej nikt nie słyszał, więc standardem były rodziny po około 10 osób. Porody, wizyty dwa razy dziennie u kobiet w ciąży i w połogu, poradnia, pracy było mnóstwo. Wsiadały więc na rower i niezależnie od pory i pogody jechały pomagać kolejnym kobietom i ich dzieciom.

Autorka opisywała lata pięćdziesiąte XX wieku. A czytając tę książkę ciągle miałam wrażenie, że bardziej cofnęliśmy się w czasie. To kolejny raz pozwoliło mi ocenić z jednej strony, jak wielką różnicę w rzeczywistości stworzyło tych kilkadziesiąt lat, a z drugiej strony pomyśleć, że właściwie nie dla wszystkich, tak wiele osób ciagle żyje w warunkach podobnych do tych opisywanych…

Jennifer Worth potrafi pisać w taki sposób, że sama nie wiem, kiedy zdołałam pochłonąć całą książkę! Odmalowała East End tak dosłownie, że poczułam jego smród, zobaczyłam mgłę, podwórka pełne prania, dzieciaki wyłażące z każdego kącika, usłyszłam nawoływania „Dzień dobry, siostryczko!”. W tak samo barwny sposób ukazała bohaterów, wzbudzając we mnie silne uczucie sympatii do niektórych bohaterów (sposób na udane, pełne miłości małżeństwo? Znaleźć małżonka mówiącego w zupełnie innym języku ;)), do innych antypatii.

Autorka snuje swoją historię, przeplatając ją historiami różnych przypadków, na które natknęła się w trakcie swej pracy. Obawiałam się, że się wynudzę, a do tego może autorka będzie epatować opisami makabrycznych porodów etc., jednak nie. Książka jest pełna naturalistycznych opisów, ale bez przesady w żadną stronę. Oczywiście, że czasami nas może „zatchnąć”, bo sytuacje i warunki bywały skrajne, jednak nie ma tu nic przesadzonego.

W ogóle bym po tę książkę nie siągnęła, gdyby nie to, że na Targach Książki spotkałam współpracującą ze mną pracownicę WL, która tak mi ją zachwaliła, tak mi o niej opowiadała, że nie mogłam się powstrzymać. I zdecydowanie nie żałuję! Cudna książka! Świetnie napisana, wciągająca, pełna emocji, mądra pozycja. A na dodatek to tłumaczenie wystylizowane na cockney! Te wszystkie: siostryczki, pardąsik, bozi niech bendom dzięki itp. perełki – palce lizać!

Nie pozostaje mi napisać nic innego: serdecznie polecam!

PS. Mam wielką nadzieję, że wydawnictwo opublikuje i dalsze tomy jej autorstwa.

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2014 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Liczba stron: 426

© 

Niespokojnie, w ciągłym poszukiwaniu ("Neuland" – Eshkol Nevo)

israel

Czytałam tę książkę 19 dni, to chyba rekord! Czytałam, czytałam i wściekałam się coraz bardziej…

Mani kochał swoją żonę całym sercem. Po jej śmierci nie potrafi sobie z tym poradzić. Ze znanego, świetnie prosperującego biznesmena zamienia się… w niewiadomo kogo. Nie potrafi sie odnaleźć bez swej ukochanej. W końcu postanawia wyjechać w podróż po Ameryce południowej. I znika.

Jego syn, Dori, postanawia – mimo niesprzyjających warunków – wyruszyć na poszukiwania ojca. Z pomocą lokalnego specjalisty od poszukiwań zaginionych osób przemierza setki kilometrów szukając najmniejszych śladów obecności Maniego. To, na co się natykają coraz mniej przypomina ojca, którego znał Dori. Co się z nim dzieje i kim tak naprawdę jest?

Na dodatek, na drodze Doriego staje Inbar. Kobieta, powodowana impulsem, nie wsiadła do powrotnego samolotu z Berlina, tylko poleciała w podróż w nieznane. Tam, gdzie zaprowadzi ją los. A los postanowił zetknąć tych dwoje i w ten sposób klamrą złączyć to, co działo się na przełomie kilkudziesięciu lat.

Bo to historia nie tylko o dwojgu zagubionych trzydziestokilkulatków z bagażem z przeszłości. To również historia ich rodziców, ich dziadków, historia Izraela, Żyda Wiecznego Tułacza. To marzenie o budowie idealnego świata, ale także o zwykłym życiu z ukochaną osobą u boku. To także jedno wielkie rozliczenie z przeszłością, zarówno na poziomie nacji czy rodziny, jak również na poziomie indywidualnym. Dla Doriego ta podróż to możliwość poznania samego siebie, zrozumienia swoich relacji z ojcem, siostrą, dzieckiem i żoną. Zrozumienia tego, co tkwi w nim samym. Inbar w trakcie tej podróży dojrzewa do decyzji związanych z jej związkiem i pracą, analizuje relacje rodzinne. Podróż tutaj widziana jest jako swoiste katharsis, lek na różnorakie psychiczne okaleczenie pierwszego i drugiego pokolenia Żydów Izraela.

W „Neuland” autor porusza także wątek budowy społeczeństwa idealnego. Idea oparta o „Altneuland”, wynikająca z rozczarowania codziennością w Izraelu, połączona z traumami wynikającymi z wojen, tutaj jest zaczątkiem utopijnego społeczeństwa. Tylko czy ma ono w ogóle szanse się rozwinąć i przetrwać? A może skończy tak samo, jak Izrael i inne ziemie obiecane i wyczekane ojczyzny? A może możliwe jest jednak zapomnienie o historii, traumach, wojnach i zacząć wszystko od nowa?

„Neuland” to powieść napisana z olbrzymim rozmachem. Tyle wątków, tyle przemyśleń, tyle tematów. Ryzykowna konstrukcja, której wielu autorów nie dałoby rady udźwignąć. Jednakże Nevo radzi sobie świetnie. Podróżujemy nie tylko po różnych krajach, ale i po różnych czasach. Opowieść snuje się od czasów drugiej wojny światowej, a autor pięknie zamyka ją spotkaniem i tym, co rozwija sie między Dorim a Inbar. Nie ma tu taniego sentymantalizmu czy ckliwości. Jest piękna relacja dwojga dorosłych ludzi postawionych nagle przed ścianą podsumowań i wyborem – zburzyć mur dotychczasowego życia i podjąć ryzyko czy pozostać w dotychczasowych związkach i tylko śnić. Bo przecież sny to alternatywa dla rzeczywistości…

Ględzę, a nie napisałam jeszcze o tym, dlaczego się tak wściekałam! Dlatego, że nie dano mi tej książki czytać w spokoju, a na to właśnie zasługuje. Opowieść tak wielowątkowa, osnuta na kanwie tak wielu wydarzeń, łącząca tak wiele osób, historii, a na dodatek napisana w tak przepiękny sposób warta jest tego, by czytać ją powoli, wyłapywać niuanse, móc zatrzymać się nad wyjątkowo pięknym zdaniem czy ślicznie napisanym akapitem. A ja – szczególnie przez pierwszą połowę czytania – podczytywałam ją po kilka stron, musiałam odkładać i czytać inne teksty, wracałam na chwilę i byłam coraz bardziej wściekła. Dlatego dobrze radzę – czytajcie ją wtedy, kiedy spodziewacie się dosyć spokojnej lektury!

Zapewne w pełni zrozumieć tę książkę może tylko ktoś, kto dzieli podobną rzeczywistość, jednakże i mnie ona porwała! Z każdą kolejną stroną czułam, że wciąga mnie do środka coraz bardziej. Pytania, które zadaje autor tłukły się (i tłuką dalej!) w mej głowie. Urzekało mnie piękno języka, kunszt opowieści. Naprawdę, niewielu znam autorów, którzy daliby sobie radę z taką książką, dlatego z mej strony pełen szacunek dla Eshkola Nevo.

Polecam, nawet bardzo polecam, dajcie się zabrać w tak niecodzienną podróż!

neulandWydawnictwo: Muza, 2014

Oprawa: twarda

Liczba stron: 624

©