Co z tym fantem zrobić? („Twarz” – Małgorzata Szumowska)

Ci, którzy podążali ze mną przez czasy „Książkowa” wiedzą, ze jestem mało filmowa. Teatr, o tak! Namiętnie i często. Filmy… Czasami i to raczej te mocno wybrane. Kilka dni temu miałam okazję być na premierze „Twarzy”, nowego filmu Małgorzaty Szumowskiej. Gdy po zakończeniu wychodziłam z kina byłam na tak z małym „ale”. Po upływie kilku dni mam więcej mętliku w głowie. Dlaczego?

twarz

Reżyserka zrobiła film zainspirowany historią prawdziwą (jednak ponoć na tyle zmienioną, że nie warto brać prezentowanych reakcji społecznych jako pewnik). W małej wsi żyje sobie heavymetalowiec Jacek (Mateusz Kościukiewicz), wzbudza swym wyglądem i gustami sensację, rodzina chętnie „sprowadziłaby go do pionu”, jedni żegnają się na jego widok, inni wołają za nim „Jezus”. Młody mężczyzna pracuje przy budowie gigantycznego pomnika Chrystusa, w głębi ducha marzy o wyjeździe do Wielkiej Brytanii. Trzyma go tu właściwie tylko miłość do pięknej i przebojowej Dagmary (Małgorzata Gorol).

Pewnego dnia Jacek spada z figury, ulega wypadkowi w wyniku którego lekarze dokonują pionierskiej operacji przeszczepienia twarzy. Wydawałoby się, że wszystko dobrze się kończy, jednak po powrocie do domu okazuje się, że nie tylko dla lokalnej społeczności stał się niesamowitym tworem, karykaturalnym pośmiewiskiem, ale też większość rodziny nie potrafi zobaczyć w nim dawnego Jacka i odsuwa się od niego. Rzuca go też narzeczona. Zostaje mu tylko dziadek i siostra. Biorąc pod uwagę skutki wypadku i przeszczepu oznacza to tak de facto utratę całego dotychczasowego życia.

Jacek (przy pomocy siostry, świetnie zagranej przez Agnieszkę Podsiadlik) próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Leczenie pochłania olbrzymie sumy, system nie wspiera ofiary takiego wypadku, mężczyzna budzi tylko niezdrową ciekawość, znikąd nie dostaje wsparcia. Mamy tutaj zarówno walkę o odzyskanie chociaż części siebie, jak i budowanie nowej tożsamości, radzenie sobie z samotnością i odrzuceniem. Ważkich tematów jest wiele i to jest największy plus tego filmu.

Kolejnymi plusami są wymieniona wyżej trójka aktorów oraz przepiękne zdjęcia Michała Englerta.

twarz2

To, z czym mam jednak duży problem, to poziom krzywego zwierciadła zastosowany w tym filmie. Owszem, rozumiem i akceptuję używanie takiego zabiegu, sarkazm i satyrę zawsze chętnie witam w różnych formach artystycznych. Jednak mam wrażenie, że tutaj zostało to doprowadzone do ekstremum, do poziomu momentami absurdalnego. Przykłady? Prezentowana wieś to chyba najbardziej zapyziała i nie rozwinięta wieś w Polsce, nie ma tam nic nowego, ładnego, sam chaos, brud, nieporządek, ogólny syf. Brak ludzi dobrych, brak ludzi ładnych. Sama mizeria umysłowa, edukacyjna, finansowa, praktycznie nikogo, kto by się wyłamywał. Mieszkałam w maleńkiej wsi, mieszkałam w większej wsi, uczyłam się w średniej, w małym miasteczku, w dużym mieście, od jakiegoś czasu żyję w wielkim mieście i jakoś mi się to z tych perspektyw gryzie. Ten film jest dla mnie zbyt zero-jedynkowy. Może oczekiwałam czegoś bliższego prawdziwemu życiu, a tu mamy tylko zbiór prostaków, pijaków, chamów, rasistów, którzy nad grobem ojca biją się o pole, a dla rozrywki wożą dziecko do Komunii karetą. Czuję wewnętrzną niezgodę na takie prezentowanie Polski. Ale, jak teraz sobie dumam w trakcie pisania, może to mój problem z tą kwestią, a nie problem z filmem…

Druga sprawa – takie reakcje i typy społeczne (oczywiście w bardziej rzeczywistej wersji) można spotkać wszędzie, na wsi, w miasteczkach, miastach i metropoliach. Tylko ewentualnie rozrzedzają się w tłumie. Więc to trochę pójście na łatwiznę. Prościej jest pokazać „zacofaną wieś” i się z niej pośmiać, niż umiejscowić bohatera w dużym mieście, gdzie mógłby go spotkać podobny ostracyzm, ale przecież gryzłoby się to z wizją „wykształconych, rozwiniętych miast”.

Pomijając te moje dwie duchowe rozterki, to warto pójść i przekonać się samodzielnie. Widzę masę zachwytów, widzę też krytykę (chociaż określenia „antypolski” spowodowały u mnie rechot), ja jestem gdzieś pomiędzy. „Twarz” zwraca uwagę na część problemów, jakimi się cechujemy jako społeczeństwo, jednak przede wszystkim porusza bardzo istotne tematy dotyczące tożsamości człowieka, tego, co go identyfikuje, przez co się tworzy i jak się to ma do bycia członkiem różnych społeczności. I dlatego warto go zobaczyć. A czy krzywe zwierciadło wyda wam się zbyt krzywe, czy wręcz idealne, to już sami zobaczycie!

Zatrzymane chwile #22

Szczęśliwie dla mej schorowanej dłoni i nadgarstka nadeszla pora na kolejne fotopodsumowanie, a to spokojnie mogę zrobić lewą ręką. A pażdziernik był baaaaardzo pracowity i bardzo zabiegany – ważne premiery, spotkania, festiwale, targi, działo się!

 Przede wszystkim starałam się łapać piękne chwile tej jesieni…

Jak zwykle były też książki i czytanie, bo jakżeby inaczej!

Z tego, co widzę, to była też masa kolorowanek. Miałam wydajny miesiąc 😉

Były wyjazdy okołoksiążkowe, spotkania z fajnymi ludźmi i bolączka, że na to zawsze zbyt mało czasu…

Przy okazji wkręciłam garstkę ludzi w to, że zostałam autorką. Ja! Która od zawsze twierdzi, że zna swoje ograniczenia i w życiu mi do głowy nie przyjdzie pisanie książki. Nie słuchacie! 😛

Były też drobiazgi, różności:

Była impreza z okazji zacnej rocznicy istnienia firmy 🙂 Były piękne poranne widoki. Był przedpremierowy pokaz „Marsjanina” (całkiem przyjemna rozrywka!). Były postanowienia życiowe koleżanki zza biurka obok. Była nowa cudna kolorowanka oraz suche pastele do teł, których niestety nie miałam okazji wypróbować w związku z choróbskiem. Ciekawe, kiedy będę mogła wrócić do tej cudnej rozrywki…

Listopad już powinien być spokojny, zobaczymy!

Arcysmakowita opowieść literacka i filmowa ("Podróż na sto stóp")

przyprawy indyjskie
Fot. Urban Combing (Ultrastar175g) (flickr)

Historia zaczyna się od decyzji o tym, że rodzinny biznes opierać się będzie na karmieniu ludzi. Poczynając od rozwożenia porcji lunchowych po firmach, przez malutką knajpkę, aż do całkiem zacnego biznesu. A to wszystko od dzieciństwa obserwuje Hassan, który z fascynacją obserwuje dorosłych, jak zarządzają biznesem, jak walczą z przeciwnościami losu, ale przede wszystkim – jak gotują. Jak gotowanie wpływa na nich, jedzących, jak kształtuje świat dookoła niego.

Czas płynie, Hassan i jego rodzeństwo rosną szczęśliwie, restauracja się rozwija, jednakże los stawia na ich drodze politykę, rozruchy, ogień i śmierć…

Ojciec Hassana decyduje się zabrać rodzinę do Wielkiej Brytanii, ma nadzieję, że stworzy im nowy dom. Los ma wobec nich inne plany i decyduje się rzucić ich do małego miasteczka we Francji. Tam mężczyzna zostaje oczarowany opustoszałym domem, w którym oczami wyobraźni już widzi nową restaurację. Pełną smaków, zapachów, kolorów, przypraw, tradycyjnych potraw od lat serwowanych przez jego rodzinę.

Jest tylko jedno ale! Naprzeciwko ich lokalu od lat funkcjonuje ekskluzywna restauracja, którą docenili nawet krytycy tworzący przewodnik Michelin! Jest elegancka, pełna subtelnego uroku, odwiedzana przez arystokarcję, ministrów, znane osobistości. W ten wysublimowany świat wdziera się nagle przebojem głośna i niekrępująca się niczym rodzina Hassana! I tak oto zaczyna się wojna…

Wojna, wojną, przeuroczy to wątek, jest jednak tylko wstępem do głównej wątku – rozwoju Hassana, jego odkrywania drogi do sukcesu, dorastania do zrozumienia tego,  co oznacza bycie urodzonym kucharzem, z czym się taki talent łączy, szczególnie w momencie, gdy życie się na styku różnych kultur.

Zaczynałam lekturę z nastawieniem, że to nie będzie nic wielkiego. I owszem, nie jest to arcydzieło, ale jest to tak urocza, sugestywna, pełna ciepła opowieść, że miałam straszliwy konflikt wewnętrzny – czytać bez przerywania, czy też dawkować sobie, by starczyło na dłużej? Co robić, jak czytać?!

Naprawdę fajna książka „okołokulinarna”, a autorowi udało się oddać te wszystkie barwy, smaki, zapachy, opisać poszczególne sceny, że miałam wrażenie, że tam jestem z bohaterami jego książki. „Podróż na sto stóp” trafiła na półkę, na której gości „Czekolada” (i s-ka), „Smażone zielone pomidory” i inne książki-przyjaciele tego typu. Naprawdę smakowita, przepyszna lektura!

A kilka dni po lekturze miałam okazję obejrzeć ekranizację tej książki. Jako że upłynęło tak niewiele czasu, to byłam w stanie wyłapać wszystkie różnice między książką i filmem. I mogę teraz powiedzieć tylko jedno: film jest spójny z książką w może 60%, ale co z tego? Ekranizując tego typu powieść można świetnie powiększyć jej wartość dodając piękną stronę wizualną i dobrze dobierając aktorów. I tutaj udało się to znakomicie! Zresztą kompletnie mnie to nie dziwi, bo wiedziałam, że film reżyserował Lasse Hallstrom, ten sam, który stworzył jeden z moich ukochanych filmów – „Czekoladę”.

Owszem, film się różni od książki dosyć znacznie, ale jest stworzony w takim samym uroczym stylu, jak książka. Urzekły mnie zarówno zdjęcia, jak i aktorzy. Me serce podbił szczególnie aktor grający ojca Hassana, pokochałam go, chciałabym mieć takiego wujka 🙂 Ale i inni zostali świetnie dobrani, dzięki czemu widz ma w trakcie oglądania prawdziwą ucztę. A gdy jeszcze do nich doda się przecudnej urody zdjęcia gotowania i potraw, to po wyjściu z kina automatycznie szuka się najbliższej restauracji. Najlepiej serwującej kuchnię indyjską.

Film polecam tak samo mocno, jak książkę. Ja przez te dwie godziny siedziałam z uśmiechem na ustach! Przeurocza, ciepła, smakowita i zabawna bajka o tym, jak udaje się realizować marzenia, łączyć różne kultury, doceniając jednocześnie ich bogactwa.

Miłego czytania i oglądania!

©


Małe radości #1

Muszę wrzucić ten post, bo inaczej nie wytrzymam, pęknę i w ogóle 😉 Jeżeli zapoznacie się z całością, to będziecie się pewnie śmiać, wzruszać, uśmiechać i rozczulać. Coś u mnie się zrobiło emocjonalnie ostatnio, ale to dobrze!

Tym razem wrzucam filmiki. Zróbcie to dla mnie i obejrzyjcie je w całości, szczególnie ten pierwszy. On mnie rozwalił, jakaż to przecudowna akcja! Z każdą minutą jest bardziej rozkoszny! Najpierw się uśmiechałam, potem śmiałam w głos, potem spłakałam z uśmiechem na twarzy! Zobaczcie sami…

Muszę w wolnych chwilach obejrzeć inne pierwsze razy” na ich stronie, to musi być bardzo ciekawe i poruszające!

Drugi film jest wzruszającym zapisem miłości i upływu czasu. Piękny! Podziwiam tego ojca – za pomysł i konsekwencję w wykonaniu. Jakaż to cudowna pamiątka!

Trzeci jest tylko i wyłącznie rozkoszny 🙂 Nie chcę teraz analizować, dlaczego trzymają tygryska w domu, co się z tym wiąże i co to oznacza. Patrzę tylko na tego figlarza i się rozpływam z zachwytu, jest przesłodki! Taki Tygrysek z Kubusia Puchatka.

Poprawka! Wprawdzie miały być trzy, ale właśnie natknęłam się na to wykonanie i padłam! Gdy tylko słucham, bez wizji, to mam wrażenie, że to śpiewa zdecydowanie ktoś inny. Mega!

Za takie skarby kocham Internet! Inaczej nie miałabym okazji zobaczyć tylu wspaniałości, posłuchać utalentowanych ludzi, wzruszać i śmiać się z ludźmi z całego świata. Pewnie, jest w nim wiele śmiecia, ale większość można omijać i tworzyć sobie swoistą „enklawę zachwytów”. Do tego właśnie dążę, trzymajcie kciuki!

"Akademia Wampirów" – Mark Waters

akademia wampirów

Kilka dni temu miałam okazję obejrzeć ten film. Nastawiłam się tylko na wieczór ze znajomymi i naprawdę hm… średniawą rozrywkę. O dziwo, było lepiej, niż się spodziewałam! Nadal jest to tylko leciuchna rozrywka, ale jaka przyjemna 😉 Główne bohaterki całkiem sympatyczne i „z jajami”, aktor grający Dimitriego – Danila Kozlovsky – mniamuśny. Ale przede wszystkim, mnóstwo nawiązań do popkultury! Wyszedł z tego swoisty pastisz na książki i filmy o wampirach oraz romanse paranormalne. Te wszystkie wstawki o mieniących się wampirach, czytelnikach horrorów jako przekąskach w stołówce  i wiele innych sprawiły, że obejrzałam go nawet z przyjemnością. Mało tego, zdarzyło mi się rechotać, a to już dużo więcej, niż się spodziewałam.

Nie będę nikomu go polecać jako świetnego filmu, arcydzieła i czegoś, czego się nie zapomni do końca życia, oj nie! Ale jeżeli szukacie rozrywki do pośmiania się i odmóżdżenia, to możecie ten film rozważyć, serio! 

Jednak po tej przydługiej zajawce chciałam przejść w końcu do meritum – czytaliście książki? Jakie są? Da się czytać czy może super, och i ach? Warto? Bo nie mam porównania i nie wiem, czy się skusić kiedyś, czy lepiej omijać szerokim łukiem. Jak radzicie?

Życie to walka ("Witaj w klubie" – Jean-Marc Vallee)

witaj w klubie

Premiera 14 marca!

To nic, że miała być recenzja książki, będzie w weekend, mam za to coś, co mocno poruszyło me serce i zainspirowało… Pisałam ten tekst wczoraj w nocy, zaraz po powrocie z kina, więc tak zupełnie na gorąco!

Ron Woodroof, typowy teksański „kowboj” – rodeo, alkohol, hazard, panienki, używek moc. Żyje tym, co według niego jest pełnią życia. Do dnia, w którym dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV i według lekarzy zostało mu 30 dni życia. 30 dni! Wyobraźcie sobie siebie w takiej sytuacji.

Co byście zrobili?

witaj w klubie 2Ron najpierw udaje, że nic się nie dzieje. Jednak plotki rozchodzą się szybko, HIV w latach 80-tych oznaczał totalny ostracyzm, gejowską chorobę i „złą krew”. Bohater traci więc przyjaciół, pracę, mieszkanie, całe swoje dotychczasowe życie. A na dodatek z dnia na dzień czuje się coraz gorzej, ma wszelkie możliwe komplikacje.

Postanawia walczyć, jednak system medyczny i prawny nie był (i śmiem twierdzić, że ciągle nie jest) pomocny w takich przypadkach. Jedyne leki oferowane w ramach testów były bardzo szkodliwe i wręcz uśmiercały szybciej, niż sam wirus. Ron jednak znajduje furtkę prawną i podejmuje się prowadzenia półlegalnego biznesu – dostarczania zagranicznych leków chorym w Stanach. Ale oczywiście nic nie może być proste, na jego drodze staje machina systemowa, a urzędy i lobbyści tylko czekają, by się mu dobrać do skóry. Jak zwykle, Dawid przeciwko Goliatowi. Czy Ron ma w ogóle szansę na wygraną?

Urzekła mnie ta historia! To film na faktach, historia Rona to nie jest wymysł wyobraźni! Był taki człowiek, który pewnego dnia powiedział: „Nic nie zabije Rona Woodroofa w 30 dni” i postanowił to udowodnić. Ludzie nigdy nie przestaną mnie zadziwiać, a to jeden z takich przypadków! Z homofobicznego twardziela-dupka w trakcie walki o życie wykształcił się twardy, ale jednocześnie wrażliwy człowiek, bardzo zaangażowany w działania na rzecz zarażonych wirusem. Bardzo wyrazisty i przejmujący był też wątek przyjaźni z  transseksualistą Rayonem, chociaż droga do ich porozumienia była długa i wyboista.

Urzekł mnie ten film! Tu krótko: fajne zdjęcia, muzyka, scenografia. Do niczego się nie zamierzam przyczepiać!

witaj w klubie 3

Urzekło mnie aktorstwo! Panowie pozamiatali! Matthew McConaugheyJared Leto przyćmili wszystkich innych. Zarąbiście zagrali, zarówno Matthew-Ron, jak i Jared-Rayon. Impulsywny choleryk i delikatny, ale pełen sarkazmu mężczyzna ze zbyt głębokim dekoltem. Dzięki ich grze poczułam, jakbym tam była z prawdziwymi bohaterami, zaangażowałam i głowę, i serce. Kompletnie mnie nie dziwią Oskary dla tej dwójki, jak i stado innych nagród. Zdecydowanie zasłużone! A poza tym cały czas nie mogłam wyjść z podziwu, jak bardzo musieli do tych ról sterować wagą, jak bardzo musieli się odchudzić, aż nie mogłam ich poznać, brrrr…

Świetny obraz o życiu, walce do końca, przyjaźni, przekraczaniu barier, nauce tolerancji, upadaniu i podnoszeniu się. Świetne aktorstwo, dynamiczna fabuła, sporo humoru oraz choroba jako katalizator do zmian i działania – to wszystko znajdziecie w tym filmie. A niektórych pobudzi on do myślenia o tym, jak wiele leków z tych, które przyjmujemy szkodzi nam bardziej niż pomaga; o tym jak wiele innych leków jest niedopuszczonych do obrotu, bo korporacjom wygodniej jest sprzedawać leki na objawy niż doprowadzić do wyleczenia danej choroby oraz o tym, jak wielką rolę w naszej codzienności odgrywają firmy farmaceutyczne…

Idźcie, oglądajcie i zachwycajcie się tak, jak ja! Dawno nie widziałam tak przejmującego i dobrego filmu!

Obraz ostry, obraz gorzki… ("Papusza")

Papusza

Papusza, pierwsza poetka pisząca w języku romskim. Pierwsza, o której przed laty usłyszano w Polsce. Ja jednak usłyszałam o niej całkiem niedawno, na film szłam zatem bez oczekiwań, bez określonych obrazów w głowie. A co otrzymałam?

Papusza1Niezmiernie poruszający obraz kobiety i artystki. Kobiety, która miała nieszczęście i szczęście urodzić się Romką i którą na dodatek los obdarzył wielkim talentem. Fatalna kombinacja, z wielu względów. Ze względu na czas, w którym się urodziła, ze względu na kulturę, w której żyła i role, które były jej przypisane. Przez lata całe opowiadała wiersze, pieśni przychodzące jej do głowy, tylko swemu dziecku. Jednakże w ich taborze pewnego dnia pojawił się Jerzy Ficowski, poeata i tłumacz. Przez dwa lata ukrywał się tam przed szukającymi go służbami śledczymi. Dało mu to szansę na poznanie języka, odkrycie piękna kultury romskiej. To właśnie on docenił jako pierwszy talent Papuszy i postanowił przyczynić się do publikacji jej wierszy. Dzięki pomocy Juliana Tuwima udało mu się to, a inteligencja polska zachwyciła się naturalnym talentem poetki, jej wiersze przedrukowały wszystkie duże gazety. Ale Ficowski na tym nie skończył, wydał książkę na temat polskich Cyganów, czym niestety przypieczętował los Papuszy. O ile on dzięki temu rozwinął swą karierę, o tyle ona skończyła marnie. Czekał ją los wyrzutka, osoby wyklętej ze społeczności. Zapewne żałowała, że ma talent i że zdradziła się z nim przed tym obcym. Nie przyniósł on jej szczęścia…

Papusza 2

Przed filmem mieliśmy okazję posłuchać rozmowy z Joanną Kos-Krauze, czyli połową duetu reżyserskiego. Spokojna, pokorna, pełna zadumy kobieta. Bardzo ciekawie opowiadała zarówno o „Papuszy”, jak i o kolejnym projekcie, który dotyczy Rwandy. A o „Papuszy” powiedziała, że ma same „wady dystrybucyjne”, z czym pozostaje się tylko zgodzić.

Po pierwsze jest to film czarno-biały. Ale właśnie dzięki temu zyskał niesamowitą ostrość obrazu i wzmocniono przekaz. Po drugie – jest to film długi, ponad dwie godziny. Inaczej jednak nie mielibyśmy szansy zagłębić się w taką historię, odkryć różnorakie jej aspekty. Jest to film nagrany głównie w polskim dialekcie języka romani, z polskimi napisami. To jednak dodaje mu autentyczności, lepiej wprowadza nas w świat wydarzeń. Grają w nim po części romscy „naturszczycy”, czego jednak nie zauważyłabym, gdybym o tym nie wiedziała wcześniej. Wszystko wypadło naturalnie i nie miałam poczucia pod hasłem „uch, kto ich zaangażował do tego filmu!”. Jest o poetce i to romskiej poetce. Jej historia jest jednak tak fascynująca, że nie można było się oderwać od filmu. A co do Romów, to…

Papusza5Ja trochę żałuję, że urodziłam się w czasach, gdy jesteśmy właściwie wszyscy tak do siebie podobni. Wolni, teoretycznie barwni i zróżnicowani, ale tylko powierzchownie. Bo przecież znamy te same filmy, książki, programy rozrywkowe, słuchamy tego samego, ubieramy się w tych samych sklepach. A za to nie znamy historii naszych rodzin czy też opowieści lokalnych. Żałuję, że nie było mi dane poznać czasów, gdy polskie regionami często się mocno między sobą różniły, a właściwie nieraz jedna wieś była mocno różna od innej, położonej niedaleko. I nie dane było mi zobaczyć taborów ciągnących polami, ominął mnie ich śpiew i muzyka, barwne spódnice kobiet i pokrzykiwania mężczyzn. Gdy widziałam sceny podróżowania taborów, to czułam melancholię…

Przez lata Romowie żyli na uboczu naszego społeczeństwa. Postrzegani jako złodzieje, obiboki i ciemna masa, opuszczeni. Mocno rozwinęli kulturę opowieści, słownego przekazu. Do tego była to kultura bogata w wiele ceremonii, wierzeń, tradycji. A tu nagle wszystkie ich tajemnice i szczegóły dnia codziennego może poznać każdy człowiek w Polsce. Książka Ficowskiego została opublikowana w tysiącach egzemplarzy, a dwa lata wspólnego bytowania dały mu szansę na całkiem wnikliwe poznanie taboru, z którym podróżował. Taka zdrada zaufania! A to wszystko przez Papuszę i jej zachciewajki – rozmowy z „bratem”, opowiadanie historii i wierszy, chęć pójścia dalej. Po co w ogóle było jej to czytanie i pisanie??

Papusza8

Mimo wszystkich „wad dystrybucyjnych” jest to film powalający! Historia wielkiego talentu, zapomnianej już kultury, odrzucenia, samotności, niesprawiedliwości. Autorzy nie podają prostych rozwiązań. Opowiadają w taki sposób, że nie możemy łatwo osądzać. Ani taboru za odrzucenie Papuszy, ani Ficowskiego za wykorzystanie okazji, ani samej Papuszy, za to, że zapragnęła czegoś więcej, a potem nie potrafiła sobie poradzić ze skutkami. Nie ma tu prostych sytuacji i łatwych ocen. Można się za to wczuć w sytuację każdej ze stron.

Ale treść to nie wszystko! Po pierwsze – świetne role Jowity Budnik oraz Zbigniewa Walerysia. Aktorstwo wielkiej klasy, oboje zagrali wyśmienicie. A nie mieli łatwych ról. O Papuszy już wiecie, więc tylko dopowiem, że pan Zbigniew miał również niełatwą rolę, bo musiał połączyć w jedno brutala, pijaka, świetnego muzyka, charyzmatycznego przywódcę taboru i tak naprawdę mocno w Papuszy zakochanego człowieka.

Papusza7Mój dziki zachwyt wzbudziły zdjęcia! Krzysztof Ptak i Wojciech Staroń zrobili majstersztyk pod tym względem! Dawno nie widziałam tak pięknych zdjęć, ujęć, które zapierały mi dech. A sprawę komplikowały dwie rzeczy – w tym filmie nie ma zbliżeń, wszystko ukazywane jest za pomocą szerokiego kadru. A dodatkowo część ujęć bazuje na starych zdjęciach i to one bywały punktem wyjścia do tej czy innej sceny. W tym filmie nie ma nic zbędnego, wszystko jest po coś, przemyślane i potrzebne. Wyszło coś pięknego!

Ostatni mój zachwyt, to muzyka. Za ścieżkę dźwiękową służy poemat symfoniczny „Harfy Papuszy”, który w 1993 roku – w oparciu o wiersze Papuszy – skomponował Jan Kanty Pawluśkiewicz. Forma wokalno-instrumentalna na głosy, chór i orkiestrę wmurowała mnie w fotel! Coś przepięknego i idealnie pasującego do tego filmu. Płyta ta jest już na mojej prezentowej liście życzeń!

Wyszłam z kina totalnie zmemłana psychicznie. Ale taki stan bardzo lubię, bo to oznacza, że film był wyśmienity i mam wiele rzeczy do przemyślenie, ułożenia w głowie. A „Papusza” porusza tak wiele tematów, a do tego oprawa wizualna i muzyczna jest mistrzowska!

Nie umiem pisać o filmach w tak wysublimowany sposób, jak profesjonalni krytycy filmowi, więc napiszę krótko i zwięźle: mistrzowskie kino, jakim powinniśmy się chwalić na prawo i lewo! Chapeau bas, ekipo!

Papusza 6

Gra o wszystko

gra endera 2

Premiera dzisiaj, 31 października!

Ziemi zagraża zniszczenie, grozi jej rasa kosmicznych robali. Pierwszy ich atak został bohatersko odparty przez jednego śmiałka, ale zagrożenie nie zniknęło. Czy znajdzie ię kolejny wybawiciel?

Wśród młodej generacji, która szkoli się do tego, by walczyć z obcymi jest też Ender Wiggin (Asa Butterfield). Chłopiec robi wielkie wrażenie na swoim przełożonym – pułkowniku Graffie (Harrison Ford). Graff przygląda się każdej jego decyzji i każdemu czynowi, zafascynowany możliwościami Endera. Wierzy w to, że ten młody człowiek może być szansą ludzkości na przetrwanie. Regularnie podkręca „śrubę”, sprawdza, do czego jeszcze Ender jest zdolny, jak sobie poradzi. Jego buforem stara się być major Anderson (Viola Davis), która robi wszystko, by przypominać Graffowi o tym, że Ender to ciągle tylko dziecko. Jednakże pułkownik jest granitowo przekonany o swojej racji.

gra endera 2

Ender – przynajmniej w filmie – idzie przez szkolenie jak burza. Jego wrodzone zdolności i inteligencja powodują, że znajduje wyjście z każdej sytuacji, aczkolwiek nie zawsze przychodzi mu to łatwo. Przeżywa momenty kryzysowe, w któych na dodatek czuje się niezmiernie osamotniony, bo praktycznie nie ma kontaktu z najbliższymi. Przeżywa także rozdarcie między wrodzoną empatią (która to cecha zbliża go do siostry) a wrodzoną agresją (co znowu charakteryzuje jego starszego brata), stara się znaleźć balans między nimi, w czym kompletnie nie pomaga mu pułkownik Graff.

Ender jest poddawany nieustannej manipulacji, jest pionkiem w grze o wielką stawkę. Ale czy cel tej gry jest najlepszym z możliwych? A jak jego osiągnięcie odbije się na chłopcu?

„Gra Endera” to opowieść wielowarstwowa. Z jednej strony to prawie że baśń SF. Młody bohater, na którego barkach spoczywa los świata. Uczelnia, rygorystyczne szkolenie, wymagający przełożeni i genialny adept. Pozytywny (chociaż nie kryształowy!) bohater i masa wartości do potencjalnej dyskusji po obejrzeniu filmu. Ale jest też sporo innych kwestii – dzieci-żołnierze i ich udział w wojnie, przemoc, manipulacja, wpływ szkolenia na psychikę młodzieży, rozgrywki w grupach rówieśniczych, kwestia poświęcenia jednostki dla społeczeństwa i masę innych tematów.

Film ten w dużej mierze skupia się na emocjach, ważne jest to, co dzieje się w psychice Endera. A oprawa jest tylko dodatkiem. Dlatego – chociaż bardzo fajnie zrobione – sceny walk nie przyćmiewają przesłania filmu, nie ujmują mu głębi. Mnie się bardzo podobały, jak również fakt, że twórcy nie przekombinowali z efektami, nie zrobili technicznej choinki, tylko skupili się bardziej na miłym dla oka przedstawieniu uniwersalnej historii.

gra endera 1

Mnie „Gra Endera” bardzo się podobała, czułam się – o dziwo! – jakbym wróciła do czasów młodości. Urzekła mnie historia, zrobiło na mnie wrażenie wykonanie, a i do gry aktorskiej nie mogę się przyczepić. Na dodatek film zdecydowanie zachęcił mnie do sięgnięcia po książkę!

Tak, tak, pewnie wstyd się przyznać, ale do tej pory jakoś mnie nie ciągnęło w jej kierunku, nie mam więc porównania, na ile wierna jest to ekranizacja. Zwolennicy książki – jak to się chyba w 99% przypadków zdarza – już wyciągają wątki spłycone, ominięte, wypaczone i płaczą, jak to skrzywdzono książkę. Możliwe, nie wiem tego. Ja „na czysto” oceniam film i tylko film. Dla mnie był on bardzo dobry i osiągnął skutek dodatkowy, bo nie sądziłam, że zachęci mnie do lektury. Mam więc niespodziankę i obstawiam, że nie będę jedyną osobą, która poczuje pokusę poznania pierwowzoru literackiego. A to też świadczy według mnie o tym, że to dobrze zrobiony film.

Ja polecam i z ciekawością wyglądam Waszych opinii na temat tej ekranizacji!

Film: „Gra Endera”

Reżyseria i scenariusz: Gavin Hood

"Riddick" i "Diana" – co je łączy?

Ostatnio miałam okazję obejrzeć obydwa te filmy. Jeżeli je kojarzycie, to pewnie grubo się zastanawiacie, co też je, do diabła, łączy?!

Riddick„Riddick” to jedno wielkie mordobicie, czyli typowa hollywoodzka rozrywka. Dobre dla osób rozmiłowanych w kosmosie, obcych planetach, potworach i twardych bohaterach rozwalających wszystkich praktycznie w pojedynkę. Dużo akcji, mało treści. Jeżeli macie ochotę na niewymagającą myślenia rozrywkę lub lubicie tego typu filmy – jest on dla Was. W innym przypadku omijajcie tę produkcję szerokim łukiem.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego ja się na niego wybrałam? Otrzymałam bilety na seans w wersji 4DX i bardzo byłam tych efektów ciekawa. Wyjaśnienie tego, czym jest ta technologia znajdziecie TUTAJ. Generalizując – angażuje wiele zmysłów. W trakcie oglądania można poczuć zapach, wiatr, błyski światła, ruszają się fotele, sprężone powietrze udaje przelatujące koło ucha pociski itd. Idealne do filmów akcji i bajek. Z jednym „ale”. Dwugodzinny film, to trochę długo na takie atrakcje. Szczególnie w momencie, gdy fotele nie są wyposażone w pasy, a czasami tak trzęsie, że zamiast skupiać się na filmie, to skupiałam się na tym, by z fotela nie spaść. Może być ciekawe w bajkach dla dzieci i krótszych filmach. Planuję to jeszcze kiedyś przetestować.

Diana

O filmie „Diana” zapewne wszyscy słyszeli. Podtytuł – „jakiej jeszcze nie znacie” – mówi właściwie wszystko. Zaserwowano nam tu historię kobiety, która do bólu pragnie miłości i wolności. Normalnego związku. Kobietę zaszczutą przez media i nienawidzącą sztywnych reguł. Zwykłą babkę, może trochę rozpieszczoną możliwościami, jakie oferuje jej życie. Właściwie cały czas czułam, że kibicuję jej dążeniu do szczęścia i podejmowaniu własnych wyborów. Jednak znowu mam „ale”. Ten film jest bardzo słaby! Kiepsko zrobiony, źle zagrany, cienki i tyle. Było na tyle źle, że ludzie komentowali na głos i wybuchali śmiechem w momentach, które nie były przewidziane jako śmieszne. Ja rozumiem, że zapewne każda sekunda była konsultowana z gwardią prawników i „pijarowców”, ale bez przesady! Mając takie możliwości manewru zrobić takiego gniota? Trzeba być uzdolnionym!

Jeżeli dalej zastanawiacie się, co je łączy, to mówię wprost: moim zdaniem nie warto ich oglądać. Nie warto wydawać kasy na takie gnioty. Jak chcecie obejrzeć coś dobrego, to idźcie na „Przeszłość”. A te oglądajcie tylko wtedy, jeżeli kręcą Was gatunek lub tematyka.

Sprawdzone. Straciłam na nich kilka godzin życia 😉

"Sierpniowe niebo" i Bilon połączą pokolenia?

Sierpniowe niebo

Mam do Was małą prośbę. Obejrzyjcie ten zwiastun. Cały. To tylko 3 minuty.

A, nie, wróć, nie tylko obejrzyjcie, jeszcze posłuchajcie. Zaangażujcie i wzrok, i słuch, i umysł. A potem napiszcie mi w komentarzach, co o nim sądzicie, bo jestem przeokrutnie ciekawa!

Jak Wam się podoba takie połączenie? Czy to według Was krok słuszny czy zupełnie błędny? Czad czy zgorszenie?

Mnie się taki zwiastun bardzo podoba. Widziałam go ostatnio dwa razy w kinie i zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie, zdecydowanie przykuwał uwagę w zalewie badziewiarskich reklam filmów. Rozmawiałam potem o nim z kilkoma osobami i wszystkie powiedziały to samo – ma potencjał do zainteresowania tym filmem wielu młodszych osób. A przyznajcie, temat nie jest aktualnie szczególnie nośny, modny, trendy. Czy jak tam się teraz aktualnie nazywa to, co najfajniejsze 😉

Ja mam wrażenie, że historia jest tematem coraz mniej interesujacym dla młodych ludzi. Nie wiem, z czego to wynika, nie czuję się kompetentna, by na to z przekonaniem odpowiedzieć. Ale sądzę, że jeżeli tak podany zwiastun zainteresuje kogoś, a potem film okaże się dobry, to jest szansa na to, że chociaż o ułamek wzrośnie liczba tych osób, które coś więcej będą wiedziały o swoim kraju i jego historii. A to jest fajne!

Poza tym, lubię dobrze zrobione, ciekawe połączenia w kulturze.

Dlatego ja jestem na TAK! A Wy? Zdecydowanie chcę ten film obejrzeć, więc możliwe, że za jakiś czas pojawi się opis wrażeń związanych nie tylko ze zwiastunem…

PS, A przez niego nabrałam ochoty na książkę o Powstaniu Warszawskim. Co polecacie?

PS2. Obiecuję, że kolejny wpis już będzie stricte książkowy 😉